Reklama

„Czułem, że mogę coś udowodnić. Teraz widzę, że Ekstraklasa nie jest taka trudna i straszna”

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

03 kwietnia 2022, 08:12 • 26 min czytania 8 komentarzy

Dorastanie w betonowej dżungli na Bródnie i marzenia o Legii Warszawa. Niepotrzebne komplementy Bogusława Leśnodorskiego i krytyka kibiców w Chorzowie, która siedziała w głowie podczas meczów. Najgorsza defensywa Ekstraklasy z beniaminkiem z Sosnowca i jedna z najlepszych z beniaminkiem z Radomia. Kwoty przyprawiające o zawrót głowy w szatni mistrza Polski i brak wypłat w szatni outsidera. Mateusz Cichocki opowiada nam o swojej karierze i o tym, jak przekonywał się, że polska liga to nic strasznego.

„Czułem, że mogę coś udowodnić. Teraz widzę, że Ekstraklasa nie jest taka trudna i straszna”

Przed startem sezonu miałeś na koncie 50 występów w Ekstraklasie i mistrzostwo Polski, ale można zaryzykować stwierdzenie, że dopiero teraz czujesz się prawdziwym ekstraklasowym piłkarzem.

Zdecydowanie. Wcześniej nie grałem regularnie, przeplatałem występy: pierwszy skład, ławka. Nie nazwałbym siebie wtedy ligowcem. Teraz też nie, ale widzę już, czym jest regularna gra w Ekstraklasie. Jak to wygląda, że to wcale nie jest takie trudne i straszne, jak się wydawało. Wystarczy być skupionym przez cały mecz i nie kombinować. Jeśli masz fajną drużynę i możesz fajnie grać w piłkę, nie musisz być wirtuozem.

Jak sobie przypomnę siebie w Ruchu Chorzów, gdzie zaczynałem grać w lidze, to byłem obsrany. Największy stres był przed meczem, na boisku to mijało, ale czułem, że nie jestem w stanie pokazać w pełni swoich umiejętności. Jestem takim człowiekiem, że jak nie czuję pełnego zaufania trenera, sztabu, kibiców, nie jestem w stanie sprzedać siebie w 100%. Dopiero w Radomiu mam takie zaufanie. Po pierwszym sezonie w Radomiaku, gdy byliśmy w finale baraży, przedłużyłem kontrakt i wiedziałem, że ci ludzie we mnie wierzą, doceniają mnie. Czuję, że jestem potrzebny i że odpłacam się dobrą grą.

Ciężko było poczuć się piłkarzem Ekstraklasy, skoro przez większość czasu walczyliście o utrzymanie.

Reklama

Pierwszy sezon w Ruchu był w miarę ok, nawet w moim wykonaniu. Drugi to była katastrofa, nie boję się tego przyznać. Prezentowałem się fatalnie, różne sytuacje miały na to wpływ. W Zagłębiu Sosnowiec była podobna sytuacja — brakowało tego wszystkiego, co mam w Radomiu, to powodowało, że miałem splątane nogi. Drużynie nie szło, a jeżeli jesteś na boisku i widzisz, że jednemu koledze nie idzie, drugiemu też nie, to i u ciebie pojawia się nerwowość i niepewność. Z Zagłębiem spadliśmy z hukiem, nie było to dziełem przypadku, to była zasłużona degradacja. Nie wiem tylko do końca, czym to było spowodowane, bo zmiany trenerów miały na to najmniejszy wpływ. Drużyna nie była gotowa na Ekstraklasę. W Sosnowcu mieliśmy słabszy zespół niż w Radomiaku, słabszych obcokrajowców. Polaków może na podobnym poziomie, bo Tomasz Nowak czy Szymon Pawłowski to byli dobrzy piłkarze, oni faktycznie pomagali.

Czyli przed tym sezonem była dodatkowa motywacja, żeby coś udowodnić w lidze?

Była. Często się mówi, że „chciałbym coś udowodnić”, ale do końca się tego nie czuje. Ja czułem, że faktycznie mogę coś udowodnić dobrą, solidną grą i na razie to się sprawdza. Jest trochę łatwiej, bo mamy zgraną drużynę: zaczynając od obcokrajowców, przez młodzieżowców w bramce, po Polaków. Nie uważam, żeby to już był mój sukces, ale mogę pokazać pełnię możliwości w danej chwili.

Jakiś sukces to jest, skoro w Sosnowcu byliście najgorszą defensywą w lidze, a w Radomiu po jesieni — drugą najlepszą.

Bardziej cieszy mnie to, że potrafiliśmy tak mało bramek tracić, nie dopuszczać przeciwnika do sytuacji niż czwarte czy piąte miejsce. Czułem, że to nie jest przypadek, że rywal stwarza sobie trzy, cztery sytuacje w meczu i nie strzela bramki albo strzela jedną. Czyste konto z Legią Warszawa przy Łazienkowskiej 3, czy tylko jeden stracony gol w meczach z Lechem Poznań to duży wyczyn, niewielu zespołom się to udało. To zasługa nie tylko defensywy, ale całej drużyny.

Reklama

Masz jakiś sekret swojej lepszej gry? Pisałem ostatnio o Jesperze Karlstromie, który przez większość kariery bał się, że będzie przeciętnym ligowcem. Po nawiązaniu współpracy z trenerem mentalnym rozwinął skrzydła.

Nie decydowałbym się na współpracę z trenerem mentalnym, ale wiem po sobie, że bardzo dużo zależy od głowy. Widzę, jak teraz zachowuję się na boisku czy przed meczem. Może doświadczenie robi swoje, bo liczba rozegranych meczów na poziomie 1. ligi i Ekstraklasy dodaje pewności. Teraz gdy mam czysty, otwarty umysł, skupiam się na tym, żeby czerpać jak najwięcej z tego spotkania. Gdy nie myślę o tym, żeby nie popełnić błędu, ale dać coś więcej drużynie, jest lepiej. Nie czułem strachu, że będę solidnym ligowcem, to nie byłoby dla mnie wstydem. Bardziej bałem się, że będę pośmiewiskiem, albo inaczej — jednym ze słabszych piłkarzy w drużynie. Z biegiem czasu wiem, że gdy przestawisz myślenie ze strachu na myślenie o tym, że jesteś solidny albo więcej niż solidny, otwierasz sobie drogę do bycia lepszym.

W przeszłości trafiały do ciebie opinie kibiców? Czytałem wpisy fanów Ruchu Chorzów sprzed lat i raczej nie byłeś lubianą postacią.

Dużo było głosów, że się nie nadaję i trafiało to do mnie, nie da się od tego uciec. Przyznam szczerze, że w pierwszym sezonie przejmowałem się tym i nie było mi łatwo. Przystępując do następnego meczu nie do końca czułem, że odzyskuję zaufanie trenera. Ciężko było zwalczyć te myśli w głowie. Teraz takich opinii nie ma, też nie ma podstaw, żeby takie opinie się pojawiały, więc jest łatwiej.

W ostatnich sezonie kibice wybrali cię jednym z dwóch najlepszych obrońców 1. ligi, więc opinie są diametralnie inne.

Może też nie przywiązuję już takiej uwagi do opinii innych, mniej o tym czytam, mniej to do mnie trafia. Ale fajnie też czasami przeczytać coś niepochlebnego na swój temat, zobaczyć coś z innej strony. Może dla kogoś to, co robię w poczuciu, że robię to dobrze, nie jest do końca dobre. Jedni wolą obrońców, którzy pójdą ostro, inni wolą obrońców, którzy grają ze spokojem, próbują czegoś więcej niż wybicie w trybuny, ciężko przypodobać się każdemu. Są piłkarze w Ekstraklasie, którzy łączą te dwie cechy, ich można jednak nazwać gwiazdami ligi. Każdy ekspert, każda osoba postrzega piłkę inaczej, dlatego warto słuchać tych innych opinii. Jak dzielimy się uwagami z kolegami w szatni to też każdy ma inne spojrzenie. Niektóre negatywne opinie się przydają, warto je przemyśleć i nie powiem kategorycznie, że to coś złego.

Analizujesz swoje występy?

Lubię patrzeć na pojedynki, które toczyłem w trakcie meczu. Głównie na to zwracam uwagę. Gdzie fajnie się ustawiłem i potrafiłem taki pojedynek wygrać, gdzie popełniłem błąd. W tym sezonie przytrafiły się błędy, ale myślę, że większość pojedynków jest jednak wygranych. Przed meczami nie sprawdzam rywali, nie oglądam ich specjalnie pod analizę danego napastnika. Bardziej bazuję na tym, co widziałem wcześniej, bo lubię oglądać mecze i śledzę polską piłkę na bieżąco.

Która sytuacja jest dla obrońcy cięższa: gdy czynnie uczestniczysz w spadku jak w Zagłębiu Sosnowiec, czy wtedy, gdy nie grasz, a i tak spadacie, jak w Ruchu Chorzów?

Zdecydowanie ciężej jest to przełknąć gdy jesteś na ławce. Oglądasz chłopaków, którzy przegrywają jeden, drugi, trzeci mecz. Pojawiają się myśli, że może ja zrobiłbym to lepiej. Niekoniecznie jest to prawdą, ale takie myśli są. Będąc na boisku wiesz, że jesteś w stanie zrobić więcej, ale nie zawsze się to udaje. Jesteś współwinny porażki. Łatwiej wytłumaczyć się wtedy, gdy nie grasz, ale wtedy też jesteś winny. W Ruchu grałem przez pierwszą część sezonu, więc mogłem pomóc. Pamiętam, że w Zagłębiu były takie momenty, gdy świeciło światełko w tunelu, ale były też takie spotkania jak to z Legią u siebie. Wygrywamy 2:1, kontrolujemy mecz, kibice odpalili fajerwerki w 80. minucie. Zeszliśmy jakieś 10-15 minut, mówiliśmy sobie, że jest dobrze, jeszcze tylko chwila, dowieziemy to i zbliżymy się do utrzymania. Wyszliśmy jednak kompletnie bez koncentracji, po błędzie i faulu przed polem karnym dostaliśmy bramkę z wolnego, potem nas dobili. Po takim meczu czujesz, że to może być moment, w którym coś się zacina i ciężko będzie się utrzymać.

ŻEGNAJ, SOSNOWCU, NIE BĘDZIEMY TĘSKNIĆ

Był też taki mecz, gdy dostaliście 0:6 od Lecha. To chyba najgorsze wspomnienie.

Ogromny wstyd, nikt z chłopaków nie chciał wtedy nawet wychodzić z szatni. Najlepiej siedzieć pod prysznicem ze spuszczoną głową. Aczkolwiek jak sobie przypomnę pierwsze minuty spotkania… Kontrolowaliśmy to, co działo się na boisku, mieliśmy chyba dwie sytuacje sam na sam. Głupia kontra, dostaliśmy jedną, potem Lech się rozpędził i wykorzystał wszystko, co miał. Na szczęście przez ostatnie cztery lata o tym nie myślałem. Teraz mi przypomniałeś…

Przepraszam! To może zapytam o jakieś pozytywne wspomnienia z Sosnowca.

Zrobiliśmy awans do Ekstraklasy, to na pewno. Ale staram się wyciągać pozytywy z negatywnych rzeczy. Nawet ta porażka z Lechem, czy ta w ostatnich chwilach z Legią — to dużo daje na przyszłość. Nie żyję przeszłością, więc też za bardzo do tego nie wracam.

Grając w Ruchu Chorzów czułeś wielkość tego klubu, mimo że wcześniej przyzwyczaiłeś się do takiej wielkości w Legii Warszawa?

W tamtych czasach to były dwa inne światy. Legia była mega bogatym klubem, miała pieniędzy po sufit, grała w pucharach, rozwijała się. W Ruchu byli zawodnicy obiecujący czy z doświadczeniem, ale to nie byli piłkarze na Legię. Trafiłem na najgorszy moment w historii klubu, bo to nie był tylko spadek, ale też problemy finansowe. Były to dwa inne światy, ale koniec końców ten sam poziom rozgrywek i zdarzyło się, że wygraliśmy na Łazienkowskiej, więc pieniądze nie grały. Pamiętam, że w Chorzowie w klubie czy w szatni to wszystko było takie… nie najbogatsze. Z większością rzeczy musieliśmy sobie radzić sami, a w Legii wszystko było podstawione pod nos. Uczyło to dyscypliny i szacunku do pieniądza, bo jak się nie miało wypłaty przez pięć miesięcy i trzeba było pożyczać od rodziny czy dziewczyny, to nie było to miłe. Polecam takie doświadczenie każdemu, kto żyje chwilą i wydaje pieniądze na prawo i lewo.

Ruchu nie było wtedy pieniędzy na nic. Głównym problemem był brak pensji, która i tak na Ekstraklasę nie była wysoka, przynajmniej w moim przypadku to były pieniądze na poziomie obecnej 1. ligi. O premiach czy bonusach już nawet nie mówię. Brakowało wielu rzeczy pozasportowych, gdy jeździliśmy na mecze, sparingi, obozy, to nie było to na takim poziomie jak w innych klubach. Nikt jednak nie wymagał cudów, skupialiśmy się na podstawach, żeby starczyło przynajmniej na to, żeby wyjść na trening, zagrać mecz. Nie było też aż tak, że nie było obiadu między treningami. Po prostu gdy nie dostajesz wypłaty, na którą pracowałeś, dopada cię zniechęcenie, frustracja, zrezygnowanie. Zdarzało nam się protestować i nie wychodzić na trening, żeby wywrzeć presję na zarządzie, ale oni sobie nic z tego nie robili, bo i tak nie mieli z czego zapłacić. Koniec końców wszystko się wyprostowało, dostałem to, co powinienem dostać.

Spotkały cię jakieś kuriozalne sytuacje związane z tymi brakami w klubie?

Nie było raczej niczego takiego. Wszyscy ludzie związani z Ruchem Chorzów robili co w ich mocy, żebyśmy czuli się jak najlepiej. Robili nam pranie, przychodzili do klubu i pytali, czy czegoś potrzeba. Lokalna społeczność była tak oddana i zaangażowana, że oddałaby życie za to, żebyśmy byli tak przygotowani, żeby na boisku zrobić wszystko i wygrać. Skupiłbym się bardziej na tym, że ci ludzie mimo braku pieniędzy robili wszystko, żeby te kuriozalne sytuacje nam się nie przydarzały. Plusem było też to, że wtedy cały sztab od Waldemara Fornalika do Marka Wleciałowskiego był stamtąd i był przygotowany na to, jak sobie z tym radzić. Gdyby trenerem był ktoś z zewnątrz, mógłby przeżyć szok.

Tacy koledzy w szatni jak Marek Zieńczuk czy Łukasz Surma robili na tobie wrażenie?

Bardzo duże. To najlepsi piłkarze, jakich spotkałem, choć wiadomo, że w Legii Warszawa też spotkałem świetnych zawodników jak Danijel Ljuboja czy Miroslav Radović. W Ruchu był też wtedy Rafał Grodzicki i cała trójka była na najwyższym poziomie. Przyglądanie się im z bliska, granie i trenowanie z nimi, to mega doświadczenie, z którego starałem się czerpać jak najwięcej. Nie każdy miał okazję dzielić szatnię z zawodnikiem, który ma ponad 500 meczów w Ekstraklasie. Oni nas ciągnęli za uszy, byli mentorami. W Ruchu było wtedy dużo młodych zawodników, a oni czuwali nad tym, żeby to szło w dobrym kierunku. Każdy wiedział, co Zieńczuk potrafi zrobić na boisku. Surma na boisku brał piłkę na siebie i niezależnie od tego, jak mu ją zagrałeś, potrafił ją opanować i z tego wyjść. Miał wtedy 37 czy 38 lat i bawił się na boisku. Nie był w najlepszej kondycji fizycznej, ale potrafił obronić się piłkarsko.

Trzeba było was dyscyplinować?

Bardziej pilnować. Na jednego występy w Ekstraklasie działały lepiej, na drugiego gorzej. Jednym odbija, drudzy robią swoje. Oni to widzieli i do jednego podchodzili na luzie, do drugiego surowo. Jak ktoś zasłużył na szacunek, to go miał, a jak komuś odbijała szajba, to potrafili zgasić takiego delikwenta. Ja bardziej lubiłem słuchać tego, co mówili, nie przypominam sobie raczej takiej sytuacji, żebym komuś odpysknął, ale były sytuacje, gdy starszy musiał kogoś złapać za fraki i parę rzeczy wyjaśnić.

To kto był tym łapanym?

Nie będę rzucał nazwiskami, ale jeśli te osoby to przeczytają, to będą wiedziały, o co chodzi. Nadal grają w piłkę, nawet na wysokim poziomie.

Ciekawą mieliście wtedy linię obrony. Młodą: ty, Michał Helik, Michał Koj, Martin Konczkowski. Niektórzy zrobili karierę w lidze czy nawet poza Ekstraklasą.

Martin zdobył mistrzostwo Polski, ma masę występów na tym poziomie. Michał Koj poszedł do Górnika Zabrze i grał, Michał Helik jest w reprezentacji i w mojej opinii miał największy potencjał, żeby do niej trafić. Warunki fizyczne połączone z tym, że piłka mu nie przeszkadzała. Miał bardzo duży potencjał, żeby zajść daleko, choć pewnie zrobił nawet więcej niż sam się spodziewał.

A czemu tobie nie udało się zrobić takiej kariery?

Umiejętności może nie… Michał sam o sobie pewnie by nie powiedział, że od początku miał umiejętności na kadrę. Wydaje mi się, że to impuls, złapanie dobrej dyspozycji w klubie. Poszedł do Cracovii, strzelił kilka bramek, grał na dobrym poziomie. Myślę, że wtedy poczuł, że może zajść wyżej. Gdy byłem w jego wieku, moim głównym problemem była głowa, nie byłem w stu procentach skupiony na piłce, miałem różne głupie pomysły w głowie razem z kolegami. Wyjścia na miasto, takie rzeczy. To przeszkadza. Są piłkarze, którzy potrafią się wyłączyć, ja nie potrafiłem. Nie przykładałem takiej uwagi do siłowni. Byłem takim chucherkiem, że dziś zazdroszczę napastnikom, którzy na mnie wtedy grali. Wyglądałem jak junior. Nie mam większych pretensji do siebie, było więcej zmarnowanych talentów, ale mogłem wymagać od siebie tyle, ile wymagam teraz. Mam już 30 lat, jednak nie czuję, że sięgnąłem sufitu, mogę się jeszcze rozwinąć. Tyle że na wysokie cele może być już za późno.

MICHAŁ HELIK: ŻYCIE NAUCZYŁO MNIE MYŚLEĆ DŁUGOFALOWO

Na to szumienie w głowie miały wpływ pochlebne opinie, jakie słyszałeś? Kiedyś Bogusław Leśnodorski mówił publicznie, że będziesz najlepszym obrońcą w historii Legii.

Trochę mogło mi to kurcze przeszkodzić — fajne opinie na mój temat z różnych źródeł… Jeśli prezes Legii tak mówi, to o czymś to świadczy. Pamiętam, że po tych słowach pojechałem z Legią na obóz i poszedłem na wypożyczenie do Arki Gdynia, gdzie przez pewne niedomówienia grałem na prawej obronie i nie występowałem w pełnym wymiarze na swojej pozycji. Nie wykorzystałem tego czasu, żeby czerpać jak najwięcej z wypożyczenia. Wróciłem do Legii i nie zrobiłem takiego progresu, żeby tam zostać. Uważam, że faktycznie tak było, nie zasłużyłem na szansę. Zmagałem się też z kontuzją, wypadłem na trzy miesiące, ale to mniejsza sprawa. Największe pretensje do siebie mam o to, że nie wykorzystałem czasu w Arce, żeby wykonać krok do przodu. Wtedy pojawił się temat Piasta Gliwice i Ruchu Chorzów, wybrałem Ruch. W Legii nie potoczyło się to tak, jak chciałem. Każdy marzy o tym, żeby zagrać w takim klubie, nie ma zawodnika — mimo wielu głosów — który nie chciałby w Legii grać, to wielka sprawa.

Czyli młodych trzeba bardziej ściągać na ziemię niż chwalić.

Zdecydowanie. W takim wieku, w jakim byłem wtedy, trzeba od piłkarza więcej wymagać. Każdy zareaguje inaczej na pochwały: jeden się zmobilizuje do pracy, drugi osiądzie na laurach. Ja byłem drugim przykładem, nie pociągnęło mnie to wyżej. Nie miałem pazerności na to, żeby stać się lepszym, takie myśli przyszły do mnie w wieku 25-26 lat, gdy się obudziłem i pomyślałem „wyciśnij z tego więcej”. To, co wtedy powiedział prezes Leśnodorski, nie było potrzebne. Wtedy zresztą pojawiła się podobna opinia na temat Patryka Mikity i jemu też nie powiodło się tak, jak zakładał. Nie chcę prezesa obwiniać, ale mógł się powstrzymać! Lepiej niech już młodych nie chwali…

Mówiłeś o marzeniu o grze w Legii Warszawa — u ciebie pewnie było ono większe, bo pochodzisz z Bródna, gdzie kibicuje się temu klubowi.

Śmieje się, że Bródno to betonowa dżungla. Bardzo duże zaludnienie, a 99% to kibice Legii. Pamiętam, jak byłem gówniarzem i grałem w GKP Targówek. Marcin Smoliński przechodził wtedy z Targówka do Legii. Kopałem piłkę na boisku, on szedł z kolegami i wszyscy robili sobie z nim zdjęcia. Był duży szum, jakby to była wielka gwiazda. To pokazywało, jak dużą uwagę kibice przywiązywali do Legii. Chciałem być wtedy na jego miejscu, wiele osób mu tego zazdrościło. Bródno to specyficzne miejsce, nie było łatwo się stamtąd wybić. Rodzice poświęcali pieniądze i czas na to, żebym mógł trenować. Opłaciło się, nawet mimo tego, że mój bilans w Legii nie jest wielki, to myślę, że rodzice mogą być ze mnie dumni.

Był szacun na dzielni, gdy dostałeś się do akademii Legii?

Był, tylko że wiązało się to z tym, że straciłem wiele znajomości, bo mój dzień wyglądał tak, że wychodziłem z domu o 7, jechałem na trening, o 11 do 17 byłem w szkole, wracałem do domu o 18 i nie miałem czasu się nawet złapać z kolegami. A ciężko utrzymywać znajomości, jak się nie ma czasu. Dużo osób odzywało się jednak, żeby wpaść na mecz czy spotkać się, pogadać. Kiedy masz 15-18 lat nie jest łatwo, bo poświęcasz cały dzień na naukę i treningi. Jednym to wychodziło lepiej, np. Michał Kopczyński miał chyba średnią 5,5. Mnie szło gorzej.

Nie było średniej 5,5?

Miałem może 3,0! Nie przywiązywałem uwagi do nauki, myślałem o tym, żeby tylko skończyć szkołę. Nie przynosiła mi takiej przyjemności jak gra w piłkę. Wracając do braku czasu: z jednej strony było to fajne, bo mogłeś się skupić tylko na tym, żeby iść do góry. Pamiętam, że kiedy przyszedłem do akademii, w moim roczniku było czterech, pięciu stoperów lepszych ode mnie. Zaczynałem z samego dołu, nie byłem faworytem trenera. Wtedy miałem zawziętość, żeby zostać w klubie, bo co roku była selekcja i wyrzucali słabszych. Zawsze chciałem być w elicie i się utrzymać, co się udało. Ostatecznie mój rocznik może się chyba pochwalić największą liczbą zawodników, którzy zagrali na wysokim poziomie, z całej akademii. Rafał Wolski, Dominik Furman, Michał Żyro, Jakub Szumski…

Który z nich był najlepszy?

Nie odkryję niczego nowego: Rafał Wolski. Miał talent, coś, co go wyróżniało na tle naprawdę dobrych piłkarzy. Miał potencjał, żeby być Piotrkiem Zielińskim naszych czasów. Z Piotrkiem akurat byłem na zgrupowaniach kadry młodzieżowej i to, co wtedy zobaczyłem, było dla mnie wielkim szokiem. Inna planeta. Ale uważam, że Rafał był na podobnym poziomie. W największym stopniu jego karierę przerwały kontuzje, jednak to, co wyczyniał na boisku, robiło wrażenie. Fanem jego talentu był każdy, kto go zobaczył.

ROZKWIT FORMY WOLSKIEGO. PYTA O NIEGO CZESŁAW MICHNIEWICZ

Koniec końców te pięć meczów w Legii Warszawa oceniasz jako sukces czy lekkie rozczarowanie?

W czasie, gdy debiutowałem w Legii, nic więcej bym nie wycisnął. Nie byłem w stanie wskoczyć na taki poziom, żeby pokazać ludziom, że się nadaję i może być ze mnie pożytek w przyszłości. Może gdybym był w miejscu, w którym byłem wtedy rok czy dwa lata później, lepiej bym to wykorzystał.

Za duża konkurencja?

Tak, ale też wtedy trenerem był Jan Urban, dlatego tym bardziej żałuję, że z tego nie skorzystałem. Nie było lepszej okazji dla młodego niż Jan Urban w roli trenera. Ale wtedy było dla mnie za wcześnie jak na pozycję, na jakiej występowałem. To odpowiedzialna rola, musisz być bezbłędny. Dla przykładu Marcin Kamiński poradził sobie w Ekstraklasie w moim wieku doskonale, ale dla mnie było za wcześnie.

A odczułeś jakoś ten klimat europejskich pucharów?

Dało się to poczuć, bo jeździłem na ławkę chyba na wszystkie mecze eliminacji. Była taka sytuacja w pierwszym meczu ze Steauą Bukareszt, że dobrze wyglądałem w treningu przedmeczowym, chwalił mnie Jacek Magiera. Przyszedł mecz, Dossa Junior grał wtedy na stoperze z Tomaszem Jodłowcem i Jodłowcowi przytrafiła się jakaś kontuzja. Mówią do mnie: grzej się! Nie ukrywam — pojawiła się lekka kupa w pampersie. Mówię: jak to, już mam wchodzić, co robić? Ostatecznie jednak wpuścili Łukasza Brozia i zamienili go pozycjami z Jakubem Rzeźniczakiem. Fajne to było przeżycie, tak jak bycie na ławce w rewanżu, gdzie była gorąca atmosfera i niewiele nam zabrakło do awansu. Można było w młodym wieku poczuć dużą piłkę. I takie spostrzeżenie na dziś: skoro tamci ludzie dawali radę w Europie, to czemu Radomiak ma sobie nie dać rady? Nie uważam, że Raphael Rossi jest gorszy od Dossy Juniora, to podobny poziom. W Legii była wtedy fajna drużyna, ale nie z kosmosu. Bardziej po prostu poukładana, zgrana. Wiadomo, że na czele z gwiazdami, bo Miroslav Radović brał piłkę i robił różnicę, ale przede wszystkim dobrze to funkcjonowało.

Jakie sytuacje kojarzą ci się z tamtym okresem?

Dużo żartów w szatni, w czym brylował Rado z Jędzą. Tomek Brzyski też był w tym dobry. Od przyklejania klapek do podłogi po kuriozalne akcje. Zderzyłem się też z ogromnymi pieniędzmi. Byłem gówniarzem, zarabiałem grosze, a słyszałem o transferach za 4 miliony euro czy premiach po 500 tysięcy na głowę. Szło się złapać za głowę i pomyśleć: co to jest za świat? Wracając do tych sytuacji: przychodząc do szatni codziennie coś się dzieje i są jakieś jaja, można się uśmiać do łez. Jest dużo żartów czy nawet debilnych sytuacji. Teraz w Radomiaku jesteśmy na czele jeśli chodzi o „pozytywnych idiotów” w szatni. Dawid Abramowicz i Maurides mają najgłupsze pomysły, bo trzeba wiedzieć, że nie zawsze są to żarty na wysokim poziomie. To są takie sytuacje, że nie zawsze warto w ogóle mówić o tym na zewnątrz!

Załapałeś się na żarty z zegarkiem Danijela Ljuboji?

Wtedy wyróżniający się piłkarze z Młodej Ekstraklasy byli zapraszani na treningi pierwszej drużyny, więc tak, byłem w szatni, gdy wybuchnął. Nie pamiętam, kto to zrobił, ale poza tymi, którzy za tym stali, raczej nie było do śmiechu, bo to była taka awantura, że niewiele brakowało do bitki.

Poczekaj, bo mówisz o tym, jak ktoś mu schował zegarek? Tego nie znałem, chodziło mi o to, gdy zapytali go o godzinę, a on pokazał na zegarek i powiedział, że 60 tysięcy euro.

Przy tym też chyba byłem. Ogółem nawet mowa ciała Ljuboji to był jeden wielki żart. Jakbyś na niego spojrzał, to w życiu byś nie powiedział, że chłop gra w piłkę. Począwszy od ubioru po zachowanie typu śmieszne gadki. Ja zawsze mam bekę z obcokrajowców, którzy mówią po polsku i coś przekręcają. Ljuboja zawsze mówił do młodych chłopaków „czio ty robisz”. Jak tak do mnie mówił, zawsze wybuchałem śmiechem. Dużo było takich sytuacji, nawet już w Radomiaku z tymi samochodami.

CICHOCKI: AFERA SAMOCHODOWA SCALIŁA RADOMIAKA

Wtedy to się raczej nie śmialiście.

Śmialiśmy się bardzo! Nikt nie przypuszczał, że taka akcja może się wydarzyć. Kozi lubił żartować z innych, a wszyscy lubili żartować z Koziego. Jak weszliśmy do szatni i usłyszeliśmy, że jak za 10 minut nie będzie kluczyków, to dzwonię po policję, to każdy miał bekę. Wszyscy tylko patrzyli po sobie, kto to zrobił. Dopiero po chwili okazało się, że to było na poważnie.

W Radomiu spotkałeś chyba najbardziej pokręconych gości. Jak sobie przypominam tego Morimakana D. czy Dante Leverocka…

Nikt nie traktował ich poważnie. Jeżeli nie prezentujesz odpowiedniego poziomu na boisku, to w szatni też nie masz takiego posłuchu czy wizerunku, żeby być kimś śmiesznym czy ważnym. Tacy piłkarze w szatni raczej byli skryci, nie odzywali się. W tej chwili mamy piłkarzy, którzy i potrafią coś na boisku i potrafią żartować, inaczej to wygląda.

Czyli definitywnie zaprzeczasz, że macie złą atmosferę, bo jest za dużo obcokrajowców?

Ja sobie nie przypominam sytuacji, kiedy w Radomiaku była zła atmosfera. Wiadomo, że są momenty, w których komuś puszczają nerwy na treningu czy w szatni. Ale takie sytuacje zdarzają się nawet między Polakami. One były wtedy, kiedy obcokrajowców było u nas trzech i są kiedy jest ich więcej. Jeśli codziennie spotyka się 25 chłopaków, którzy spędzają ze sobą cztery, pięć godzin, to nie da się zawsze żyć w zgodzie. Atmosfera u nas zawsze była dobra.

A uczycie się portugalskiego?

Nie, ale pojedyncze słówka łapiemy! Przeważnie są to pewnie jakieś przekleństwa, więc niekoniecznie są to słowa warte zapamiętania… W szatni można mieć ból głowy, bo słyszysz trzy języki: polski, angielski i portugalski. Ciężko się czasami skoncentrować, ale nikomu to nie przeszkadza.

Mówiłeś kiedy, że Dariusz Banasik to najlepszy trener, z jakim pracowałeś. Skąd taka opinia?

Nie będzie to obiektywne, bo inaczej patrzyłbym na trenera, gdyby nie darzył mnie takim zaufaniem, ale według mnie — i potwierdzają to też obcokrajowcy, którzy pierwszy raz spotkali się z trenerem — ma on nosa do ludzi i tego, co robić na treningu. Kiedy dać więcej luzu, kiedy mocniej przyłożyć, dobrać obciążenia do dyspozycji. Nie pamiętam, żebyśmy u niego trenowali tak ciężko jak np. u Dariusza Dudka czy Valdasa Ivanauskasa w Sosnowcu. U tego drugiego wręcz mdleliśmy na boisku, na treningach mieliśmy zawroty głowy. Potrafi też umiejętnie dobrać ludzi, żeby stworzyć dobry zespół. Wiadomo, że postrzegam go jako najlepszego, bo mam swój najlepszy czas, rozumiem to, czego wymaga ode mnie i drużyny. Ciężko mi porównać jego warsztat do innych trenerów, bo każdy inaczej postrzega piłkę. Jeśli miałbym powiedzieć, komu najbliżej do trenera Banasika, to byłby to Jan Urban. Ma taką samą czutkę. Może to przez to, że współpracowali w Legii z podobnymi osobami.

ATMOSFERA, NOS, AWANSE. DARIUSZ BANASIK OCZAMI PIŁKARZY

Czyli Ivanauskas to stara radziecka szkoła?

Bardzo fajny człowiek, ale treningi mocno rosyjskie. Dużo biegania, sprintów z piłkami lekarskimi pod pachami. Poniedziałek i środa to były takie dni, gdy robiliśmy po 40 interwałów. Było tyle przyśpieszeń i sprintów, że niektórzy dochodzili do siebie po 2-3 dni. Dwa dni po takim treningu były totalnie wyjęte z planu, bo nas nie było. Nie byliśmy w stanie się odnowić na tyle, żeby przystąpić do kolejnego treningu na świeżości. O takiej szkole opowiadali nam starsi piłkarze.

Uważasz, że to, co od paru lat robicie w Radomiaku to wyniki ponad stan? Chodzi mi o otoczkę wokół klubu, choćby to, że warunkami treningowymi nie wyróżnialiście się nawet w 1. lidze.

Właśnie nie uważam, żeby tak było. Radomiak i miasto Radom mają taki potencjał, żeby być czymś wielkim w Polsce pod względem bazy czy wyników sportowych, że aż żal, żeby tego nie wykorzystać. Jest tylu kibiców, ludzi związanych z klubem, że porównałbym to do tego, co działo się w Legii czy Ruchu — że każdy, kto pochodzi z tego miasta, kocha ten klub i zrobiłby dla niego wszystko. Jeśli wszystko potoczy się według tych planów, które ogłaszają właściciele, to w Radomiu jest potencjał na coś super, coś, z czego ludzie będą dumni. Jest sporo rzeczy do poprawy: boiska, stadion, ale ludzie chcą to robić, a chęci to już dobra podstawa. Mnie jest tutaj dobrze i myślę, że wielu piłkarzom tak jest, bo wielu z nich chwalą sobie miasto i klub. Nie ma przypadku, że Dawid Abramowicz tu wrócił, że Raphael Rossi mówi, że jemu to odpowiada i nie chce się stąd ruszać.

Ty też nie odszedłeś, mimo że oferta była.

Była. Pewnie 50% osób w Radomiaku skorzystałoby i odeszło do Lechii Gdańsk. Ja nie chciałem, chociaż to była oferta z fajnego, dużego klubu, więc były myśli, żeby może coś zmienić. Uważam jednak, że jeśli coś dobrze funkcjonuje, to nie ma sensu na siłę kombinować.

Jeśli chodzi o Raphaela Rossiego — to najlepszy obrońca, z jakim grałeś?

Jest to stoper na bardzo wysokim poziomie. Jak wrócę pamięcią… Kuba Rzeźniczak wyróżniał się w Legii, która grała w pucharach. Rafał Grodzicki — do tej pory uważam, że to stoper z najlepszym wprowadzeniem w Ekstraklasie. Porównałbym go do tej dwójki. Obecnie to czołówka ligi, a czy najlepszy, z jakim grałem? TOP 3 na pewno.

Jaki jest sekret dobrej współpracy na środku obrony?

Równowaga w tym, co obaj piłkarze prezentują. Jest wiele rzeczy, które Rapha ma lepsze ode mnie, ale jest też kilka rzeczy, które mam na lepszym poziomie od niego. Wiadomo, że on bryluje w powietrzu, imponuje siłą fizyczną, wejściem z impetem, grą na wyprzedzenie. Ja staram się niwelować swoje braki czy to, że Rapha się źle ustawi, swoim ustawieniem i czytaniem gry, żeby przeciąć zagrania czy też grą piłką przy nodze. Równowaga między tym co robimy fajnie się uzupełnia. Uważam też, że Goncalo Silva — mimo że nie miał okazji do pokazania się szerszej publiczności — to stoper na równie wysokim poziomie.

W ostatnim meczu oszukał cię Oskar Zawada i jak sobie odwinąłem mecz Zagłębia Sosnowiec z Wisłą Płock, to wtedy było podobnie. Dlatego pytanie: czy są napastnicy, których wymieniłbyś jako najcięższych rywali?

Akurat w tej sytuacji bardziej szukałbym winy w tym, że sam siebie oszukałem. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś tak łapał na spalonego, nie wiem, co mi przyszło do głowy. Decyzja chwili, sekundy, próbowałem czytać podanie Marcina Flisa, które nie doszło do celu, bo zostało przecięte. Później druga, fajna piłka, do której nie miałem okazji dojść. Nie uważam jednak, żebym w całym meczu sobie z nim nie radził, radziłem sobie dobrze. Wolę grać z zawodnikami, którzy bazują na sile fizycznej i dobrej grze głową niż z takimi, którzy są szybcy, zwinni, dobrzy z piłką przy nodze. W Ekstraklasie najciężej grało mi się z Mikaelem Ishakiem, który łączy siłę i umiejętności piłkarskie. Nieprzyjemny był Adam Zrelak z Warty Poznań, który nawet bardziej skupiał się na uprzykrzaniu życia niż na tym, żeby coś zrobić z piłką.

Napastnicy wam coś dogadują, dogryzają?

Bardziej chodzi o nieczyste zagrania łokciem i ciałem, których sędzia ma prawo nie zauważyć, bo one odbywają się podczas walki o piłkę. To też faza gry, cwaniactwo napastnika, żeby to ukryć. To takie łokcie czy zastawianie piłki dupką, nieprzyjemne sytuacje. Zdzielał mnie czy Rossiego, gdy widział, że nie ma już szans na dotknięcie piłki, ale chciał, żebyśmy to odczuli.

Miałeś jakąś interwencję, po której chciałeś zapaść się pod ziemię?

Było nawet kilka takich. W tym sezonie w meczu z Pogonią Szczecin przeskoczył mnie Piotr Parzyszek i straciliśmy bramkę w pierwszych minutach. Z Sosnowca pamiętam sytuację, kiedy Bartek Pawłowski nawinął mnie na zamach i poleciałem jak junior. Nie ma obrońcy na świecie, który nie dałby się ograć. Lepiej jak nie będę sobie tego przypominał!

Właśnie chciałem odwrócić to w drugą stronę: czy miałeś też takie, po których czułeś się jak Alessandro Nesta w prime time.

Najfajniejsze momenty są wtedy, kiedy uda ci się wybić z linii piłkę lecącą do bramki. Takie rzeczy, które ratują drużynę przed stratą bramki w ostatnim momencie. Wtedy czujesz, że dałeś z siebie 100%. W tym sezonie kilka razy mi się to udało. Moją mocną stroną jest antycypacja i czytanie tego, co może się wydarzyć na boisku. Te przykłady to potwierdzają. Nie każdy poszedłby w momencie wrzutki, gdy piłka cię mija, na linię bramkową, niektórzy czekaliby na drugą piłkę.

Mówiłeś kiedyś, że chciałbyś, żeby dzieciaki na Bródnie chciały być jak Mateusz Cichocki. Jesteś parę kroków bliżej tego celu?

Myślę, że tak. Dostaję wiadomości od różnych dzieci, niekoniecznie z Bródna, które piszą, że podoba im się to, jak się prezentuję na boisku, chcieliby być w miejscu, w którym jestem. To fajne uczucie, że ktoś patrzy na ciebie jak na wzór do naśladowania. Wiadomo, że każdy z nich powinien raczej patrzeć na gwiazdy, więc trzeba się z tego cieszyć.

A jakie są twoje ambicje na najbliższe lata?

Bardziej skupiam się na obecnym sezonie, bo wiadomo, że utrzymanie już mamy, więc Ekstraklasa w przyszłym roku jest niezagrożona. Jeśli jest teraz szansa na czwarte miejsce, które być może da promocję do europejskich pucharów, to czemu nie? Pokazaliśmy już parę razy, że nie jesteśmy gorsi od czołowych drużyn w Polsce, że możemy wygrać z każdym. Trzeba to kontynuować, a co z tego wyjdzie, to będzie nasze. Jest potencjał na to, żeby zrobić wszystko, żeby puchary w Radomiu były. To główny cel na ten sezon. Jeżeli się nie uda, to nie ma co chować głowy w piasek i się załamywać, trzeba będzie walczyć o jak najlepsze miejsce. To i tak będzie najlepszy wynik w historii Radomiaka. Ale druga taka szansa na puchary może się nie powtórzyć, więc trzeba skorzystać.

WIĘCEJ O RADOMIAKU RADOM:

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

fot. FotoPyK, Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

8 komentarzy

Loading...