Niekończące się narzekania na rzekomo wrogą postawę mediów, manipulujących opinią publiczną. Regularne konflikty z piłkarzami występującymi w zagranicznych klubach. Kwiaty otrzymane w ramach przeprosin za spóźnienie od delegacji z Widzewa Łódź. Obiecujący, choć przegrany mecz z Anglią na Wembley i straszliwa klęska z Włochami w Neapolu. Dziwaczne decyzje kadrowe. Zaledwie trzy zwycięstwa w czternastu oficjalnych meczach, w tym tylko jedno w spotkaniu o punkty – przeciwko Mołdawii. Ostra wymiana zdań na wizji z Jackiem Laskowskim. Wojciech Kowalczyk nazwany „kąsającym szczurem”. Ponure monologi Dariusza Szpakowskiego.
Antoni Piechniczek w 1996 roku po raz drugi objął reprezentację Polski, by wyciągnąć ją z kryzysu i po latach niepowodzeń awansować wreszcie na wielki turniej. Poległ jednak na całej linii i wytrwał na stanowisku nieco ponad rok. Nie tylko nie poprawił atmosfery wokół drużyny narodowej, ale jeszcze bardziej ją popsuł, wikłając się w kolejne spory i firmując swoim nazwiskiem nieudolność PZPN-u.
Dlaczego wyszło aż tak źle? Cofnijmy się do tamtych czasów.
Antoni Piechniczek – historia drugiej kadencji selekcjonera reprezentacji Polski (1996 – 1997)
Frustracja w reprezentacji
Jak przebiegała pierwsza kadencja Antoniego Piechniczka w roli selekcjonera reprezentacji Polski, wie chyba każdy kibic. W 1982 roku drużyna dowodzona przez 40-letniego wówczas szkoleniowca odniosła gigantyczny sukces – zajęła trzecie miejsce podczas mistrzostw świata w Hiszpanii. Cztery lata później Polacy ponownie zdołali wyjść z grupy na mundialu, lecz tym razem bez dalszych triumfów – w 1/8 finału podopieczni „Piechnika” zostali dość gładko rozbici przez Brazylię. Po turnieju Piechniczek podał się do dymisji, przy okazji rzucając (do spółki ze Zbigniewem Bońkiem) słynną „klątwę” na drużynę narodową. Nie mógł przecież wiedzieć, że kiedyś sam tą klątwą rykoszetem oberwie. – Piastuję swój urząd od pięciu i pół roku. Uważam, że decyzję trzeba podjąć radykalną – mówił trener. – Jestem ostatni raz w studiu unilateralnym. Przekazując pałeczkę następcy, życzę mu, aby dwa razy doprowadził reprezentację do finałów. Z lepszym stylem i z lepszymi osiągnięciami dalej kierował polską piłką. Odchodzi trener, odchodzi grupa piłkarzy. Przyjdą inni, młodzi. Zaczną na nowo.
– Absolutnie jestem daleki od kreowania atmosfery, można powiedzieć, goryczy i załamania. Muszę powiedzieć, że w tych ostatnich czasach trzy razy uczestniczyłem w mistrzostwach świata i raz przeżywałem to jako kibic w 1974 roku. Polska reprezentacja zajęła w tym czasie dwa razy trzecie miejsce, raz od piątego do ósmego i raz, czyli dzisiaj, odpadliśmy w 1/8 finału – uzupełnił Boniek, również pomału żegnający się z kadrą. – Jeżeli w następnych czterech edycjach mistrzostw osiągniemy podobny sukces, będzie to satysfakcja zarówno dla nas sportowców, trenerów, działaczy i przede wszystkim dla kibiców.
Ale kolejnych sukcesów nie było. Wyjazdów na imprezy rangi mistrzowskiej również nie. Polski zabrakło kolejno na Euro 1988, mundialu 1990, Euro 1992, mundialu 1994 i Euro 1996. Łyżeczką miodu w beczce dziegciu było jedynie olimpijskie srebro wywalczone przez biało-czerwonych w 1992 roku. Na ławce trenerskiej kadry seniorów nie poradzili sobie między innymi Wojciech Łazarek, Andrzej Strejlau i Henryk Apostel.
Horrorem okazała się końcówka kadencji tego ostatniego.
Antoni Piechniczek
W sierpniu 1995 roku Polacy w ramach eliminacji do mistrzostw Europy zremisowali na wyjeździe z Francją i wydawało się, że mają zupełnie realne szanse na zakwalifikowanie się do turnieju właśnie kosztem „Trójkolorowych”. Niestety, 6 października podopieczni Apostela tylko podzielili się punktami z mocną, lecz właściwie pewną pierwszego miejsca w stawce Rumunią. A potem doszło do całkowitego blamażu – klęski 1:4 ze Słowacją w Bratysławie. Ze sportowego punktu widzenia spotkanie nie było w sumie aż tak istotne, biorąc pod uwagę potknięcie w konfrontacji z Rumunami, ale wizerunkowo doszło do katastrofy. Zmieniony Roman Kosecki demonstracyjnie zdjął i odłożył koszulkę, a sfrustrowany Piotr Świerczewski droczył się z arbitrem, ironicznie oklaskując jego decyzje.
– Romek w formie protestu, że jest zmieniany, zdjął koszulkę i położył ją za linię. Za to dostał żółtą kartę, a że miał już jedną wcześniej, to zobaczył czerwoną. Ja dostałem za to, że stałem w murze i klaskałem. Z dziewięciu metrów zrobiło się dwanaście, zacząłem się arbitrowi kłaniać, bić mu brawo za decyzje, a on za moją ironię dał mi dwie żółte kartki – wspomina „Świr”. Kosecki dodaje: – Zdjąłem koszulkę, pocałowałem orzełka, położyłem ją z boku za linią i zszedłem do szatni, wiedząc, że to już mój ostatni mecz w reprezentacji. Widziałem, co się dzieje w zespole, panowała ogólna frustracja. Złe eliminacje, byliśmy zależni od wyniku innego meczu i wiedzieliśmy, że Francuzi wygrywają z Rumunami. Ogólnie – jedno wielkie niezadowolenie.
To był definitywny koniec Apostela w kadrze. Selekcjoner wprawdzie poprowadził jeszcze zespół w zamykającym eliminacje starciu z Azerbejdżanem (0:0), ale już wówczas działacze PZPN-u pełną parą poszukiwali dlań następcy.
Początek krucjaty
Latem 1995 roku prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej został Marian Dziurowicz. Było tajemnicą poliszynela, że mocno osadzony w śląskim futbolu „Magnat” pragnie przywrócić Antoniego Piechniczka na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski. Mimo że dorobek „Piechnika” po zakończeniu pierwszej przygody z kadrą w sumie nie rzucał na kolana. W 1987 roku wywalczył on mistrzostwo Polski z Górnikiem Zabrze, a potem pracował kolejno w Esperance Sportive de Tunis (ze sporymi sukcesami na krajowym podwórku), reprezentacji Tunezji (zakwalifikował się na Igrzyska Olimpijskie w Seulu), Asz-Szabab Dubaj i wreszcie w latach 1992-94 w reprezentacji Zjednoczonych Emiratów Arabskich (wywalczył drugie miejsce w Pucharze Zatoki Perskiej, czy też, jak mawiał niekiedy sam Piechniczek: w „Pucharze Golfa”). Generalnie – przyzwoity czas, ale spędzony w dużej mierze poza Starym Kontynentem. Na peryferiach dużej piłki.
Ani z Tunezją, ani z ZEA polski szkoleniowiec nie zdołał awansować na mistrzostwa świata. Po latach narzekał, że gdyby zezwolono mu na zagraniczny wyjazd w 1982 roku, zaraz po trzecim miejscu na mundialu, z pewnością zainteresowałyby się nim potężniejsze kluby bądź reprezentacje.
Tak czy owak, wydawało się właściwie pewne, że to Piechniczek obejmie kadrę po Apostelu. Jednak sam trener finalnie odmówił Dziurowiczowi. Przyjął dyrektorską posadę w PZPN, a selekcjonerem został (za jego aprobatą) Władysław Stachurski. Kuriozalna to była kadencja. A przede wszystkim – zdumiewająco krótka. Były szkoleniowiec Legii Warszawa i Widzewa Łódź zaczął bowiem od towarzyskiej kompromitacji w starciu z Japonią. Biało-czerwoni polecieli na sparing do Hongkongu w dość eksperymentalnym składzie i przerżnęli tam aż 0:5. Opinia publiczna nie pozostawiła na nowo mianowanym trenerze suchej nitki, choć – umówmy się – można sobie wyobrazić rozsądniej zaplanowany debiut niż towarzyskie starcie z Japonią w Hongkongu. Na dodatek w terminie, który wykluczał powołanie wielu istotnych zawodników. Potem ekipa Stachurskiego przegrała też z silną Chorwacją, a następnie zremisowała ze Słowenią oraz Białorusią.
Za jej jedyny sukces należy więc uznać pokonanie 1:0 reprezentacji ligi hongkońskiej. Kurtyna.
Japonia 5:0 Polska (1996)
Selekcjoner wyleciał z posady po czterech oficjalnych towarzyskich spotkaniach bez zwycięstwa. – Jest to chyba nasze miejsce w szyku – smucił się Jacek Laskowski w końcowej fazie meczu z Białorusią. Stachurskiego za taktyczne decyzje w mediach otwarcie krytykował później Tomasz Wieszczycki, wymownej wypowiedzi po beznadziejnym starciu z Białorusinami udzielił Andrzej Juskowiak. Napastnik przyznał, że w obawie o swoje zdrowie… zagrał na pięćdziesiąt procent możliwości, ponieważ dopiero co dogadał swój transfer do Borussii Moenchengladbach i nie chciał, by przypadkowy uraz pomieszał mu szyki. Co tu dużo mówić – widać było wyraźnie, że wielu reprezentantów po prostu ma dość przyjazdów na kadrę. Oliwy do ognia dolał też Wojtek Kowalczyk, zdradzając kulisy przyznania mu opaski kapitańskiej. – Na rozruchu trener pyta, kto chcę opaskę. Zgłosiłem się sam, bo miałem najwięcej meczów w kadrze – wspomina „Kowal”.
Kadry Stachurskiego nie oszczędził również w jednym ze swoich felietonów Paweł Zarzeczny. – Takie czasy były, że piłkarze robili się coraz bardziej bezczelni i chcieli coraz więcej pieniędzy za grę w kadrze. Stachurski nie umiał ich wydobyć z PZPN-u. Jego słabość zobaczyłem podczas towarzyskiego meczu z Chorwacją. Na ulicy przy budce telefonicznej stało dwóch gości w dresie reprezentacji. Zastanawiałem się, kto to może być. A to stali Stachurski z Piechniczkiem. Żal im było pieniędzy na telefon w hotelu, który był droższy niż z automatu. Tacy ludzie świata nie podbiją.
Piechniczek nie mógł dłużej czaić się w cieniu, nie mógł dłużej zwlekać, zwodzić i grać nadtrenera. Po rezygnacji Stachurskiego opuścił wygodną posadę przewodniczącego związkowej komisji do spraw reprezentacyjnych i po dziesięciu latach powrócił na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski.
Ryzykował sporo. To był naprawdę trudny moment dla kadry.
– Piłkarze muszą zdawać sobie sprawę, że reprezentacja to ekskluzywny klub – zastrzegł w magazynie „GOL”. – Jest to swego rodzaju krucjata ludzi, którzy znają swoje miejsce w szyku, którzy wiedzą, po co w tej reprezentacji są. Którzy mają z tego tytułu pewne przywileje, ale jeszcze więcej obowiązków. Mówiłem piłkarzom na temat lojalności – mojej w stosunku do nich i ich w stosunku do reprezentacji. Mówiłem wiele na temat odpowiedzialności za słowo. Żyjemy w czasach, gdy każdy szuka sensacji, szuka za wszelką cenę jakiejś afery czy aferki – dodał. Przekaz był więc jasny – koniec z kontrowersjami wokół kadry. Dość grymaszenia. Reprezentacja to świętość. Problem w tym, że już pierwsze zgrupowanie po powrocie „Piechnika” za stery zaowocowało olbrzymim skandalem.
Kanapki i prostytutki
Zadanie stojące przed nowym-starym selekcjonerem było oczywiste: powalczyć o awans na mistrzostwa świata we Francji. Misję utrudniał jednak fakt, że reprezentacja Polski w momencie losowania grup eliminacyjnych (czyli w grudniu 1995 roku) plasowała się dopiero na 33. miejscu w rankingu FIFA i została rozstawiona w trzecim koszyku. Los nas nie oszczędził – trafiliśmy do grupy z Włochami (1. koszyk), Anglią (2. koszyk), Gruzją (4. koszyk) i Mołdawią (5. koszyk). I okej, Italia zaliczyła potem nieudane mistrzostwa Europy, lecz dysponowała bardzo mocnym składem. Z kolei „Synowie Albionu” byli najpotężniejszą ekipą w drugim koszu. Nawet Gruzinów nie wypadało lekceważyć, bo posiadali w zespole paru naprawdę interesujących zawodników z mocnych klubów.
Bądźmy szczerzy – grupa właściwie nie do przebrnięcia dla biało-czerwonych.
Piechniczek zaczął kadencję od czerwcowego zgrupowania. Wstępnego, niejako zapoznawczego. Trener z rozbrajającą szczerością przyznawał zresztą w wywiadach, że chce po prostu poznać niektórych zawodników. Najwyraźniej kilkumiesięczna praca w komisji do spraw reprezentacyjnych nie pozwoliła mu jeszcze na stuprocentowe wsiąknięcie w sytuację polskiej kadry. Długie lata spędzone w Tunezji i Zjednoczonych Emiratach Arabskich zrobiły swoje.
Inna sprawa, że już w latach 80. Piechniczek zapracował na reputację szkoleniowca lubującego się w organizowaniu reprezentantom kraju długich, często wręcz nadprogramowych zgrupowań. Niby był selekcjonerem, ale w gruncie rzeczy działał na zasadach zbliżonych do trenera klubowego. Było o to jednak znacznie łatwiej w czasach PRL-u, gdy prawie wszyscy kadrowicze występowali na co dzień w polskich klubach i obowiązywał ich jednakowy terminarz rozgrywek ligowych. Tymczasem w 1996 roku ściągnięcie rozrzuconych po Europie graczy nawet na kilka treningów i sparing z Rosją przysporzyło „Piechnikowi” sporych trudności. Na dodatek PZPN, co było ponurą normą w tamtych czasach, nie stanął na wysokości zadania, jeżeli chodzi o organizację zgrupowania.
Efekt? Wyjazdowa porażka ze „Sborną” 0:2 w fatalnym stylu. I bunt wewnątrz zespołu.
Andrzej Juskowiak i Jerzy Brzęczek
Niezadowolonych piłkarzy było wielu, lecz buntowników trzech. Andrzej Juskowiak, Wojciech Kowalczyk oraz Tomasz Iwan. „Kowal” spotkanie z Rosją zakończył jeszcze w pierwszej połowie (naciągnął mięsień), a Juskowiak i Iwan ku swemu niezadowoleniu zostali zdjęci w przerwie. – W tym roku już nie zagram w reprezentacji – pieklił się na gorąco „Jusko”. Napastnik wprost stwierdził, że jeżeli trener Piechniczek i oceniający spotkanie dziennikarze mają zastrzeżenia do jego postawy, to niech w reprezentacji występuje ktoś inny. – Na razie mam dosyć gry w kadrze. Czuję się fatalnie psychicznie. Nie po to uczestniczę w kilkudniowym zgrupowaniu, aby wystąpić przez 45 minut. Trener ma do mnie pretensje… Nie ma sensu tego komentować. Po latach wtórował mu Iwan. – Byliśmy rozżaleni, że nas, piłkarzy z zagranicznych klubów, ściąga się z urlopów na mecz towarzyski o nic – skwitował w rozmowie z Pawłem Czado.
Z kolei Kowalczyk uznał rosyjską eskapadę za jeden z najbardziej haniebnych epizodów w całych dziejach drużyny narodowej. – Rano śniadanie. Patrzymy, co nam przynoszą. Kawałek psa, kawałek szczura i trochę kota – normalka. Z okien widać siedem Pałaców Kultury, aż mi się w oczach mnożyły. Miło. Siedzimy sobie i czekamy na cały posiłek. Aż tu nagle kelner – chlast, na ziemię! Wywrócił tackę z jedzeniem na zasyfioną podłogę, ale nic to – pozbierał wszystko brudnymi łapami i niesie na stół. – Dziękuję, powodzenia, szczęścia życzę – powiedziałem i odszedłem od stołu. Na tym niedoszłym posiłku zakończyłem stołowanie się w tej jadłodajni. Po drugiej stronie rzeki był Hotel Kempinski, już z normalną kuchnią. Kogo było stać, ten jadał tylko tam.
W hotelu, gdzie PZPN zakwaterował piłkarzy, trudno było też o spokojny wypoczynek. Nocami do pokojów piłkarzy dobijały się bowiem prostytutki. „Kowal” zapewnia wszakże, że wśród reprezentantów nie znalazł się ryzykant, który skorzystałby z oferowanych nachalnie usług.
Rosja 2:0 Polska (1996)
Tymczasem Piechniczek bagatelizował temat. Pryncypialnie skrytykował boiskową postawę zbuntowanych zawodników („17-letni Marek Saganowski po wejściu z ławki zrobił więcej niż ta trójka razem wzięta”), a narzekania na organizację wyjazdu do Rosji uznał za wydumane kaprysy gwiazdorów z zagranicznych klubów. Po latach wyznał w książce „Piechniczek. Tego nie wie nikt”, iż próbował przekonać Dziurowicza do definitywnego wyrzucenia Juskowiaka, Kowalczyka i Iwana z reprezentacji. – Powiedziałem: „tak długo, jak będę prowadził reprezentację, to oni w niej nie zagrają”. Usłyszałem w odpowiedzi: „uuu, kolego, a kto nam będzie bramki strzelał?”. W tym momencie powinienem napisać podanie o rezygnację. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że trener Piechniczek wywoła kolejną awanturę, bo przegrał z Rosją, a trzech piłkarzy zachowało się źle. Ja nigdy nie pękałem, zwłaszcza przed takimi, jak ta trójka.
Summa summarum Juskowiak za kadencji „Piechnika” zagrał zaledwie trzy mecze, Kowalczyk cztery, a Iwan jeden. Selekcjoner dla świętego spokoju nie spalił ich na stosie już na starcie kadencji, ale zaufania do nich również nie odzyskał. Naturalnie najszerzej komentowane były jego medialne przepychanki z od zawsze pyskatym „Kowalem”. W końcu Piechniczek wypalił: – Kowalczyk zachował się jak szczur przyparty do ściany. Wiedział, że nie ma już czego szukać w kadrze. Dlatego zaczął kąsać. Jego czas w moim zespole się skończył. Nie chcę polemizować z jego wypowiedziami. To mi uwłacza jako człowiekowi i trenerowi.
– Kto nie chce grać w reprezentacji, tego nie będę prosił. Liczyłem na lojalność graczy – mówił też selekcjoner. Nie potrafił pojąć, że część reprezentantów przyjazd na kadrę, w której panował wieczny bałagan, traktuje jako zło konieczne, a nie największy honor i sposobność do wypromowania nazwiska.
„Andrzej zawalił nam mecz”
Jeżeli Piechniczek liczył, że charyzma i dorobek pozwolą mu z miejsca uporządkować sytuację w kadrze, to – jak widać – głęboko się pomylił. Choć trudno go obwiniać za organizacyjną prowizorkę w wykonaniu PZPN-u. Ale feralny sparing z Rosją nie zakończył zawirowań wewnątrz drużyny. W sierpniu 1996 roku doszło bowiem do sporu na linii reprezentacja Polski – Widzew Łódź. Trener powołał aż sześciu graczy z ekipy ówczesnego mistrza Polski na towarzyskie spotkanie z Cyprem: Tomasza Łapińskiego, Pawła Wojtalę, Radosława Michalskiego, Ryszarda Czerwca, Marka Citkę oraz Macieja Szczęsnego. Ten pierwszy nie dotarł na zgrupowanie z powodu choroby, pozostali przybyli zaś na miejsce spóźnieni. Trener wspominał to w swojej biografii („Piechniczek. Tego nie wie nikt”).
Jak wynika z jego opowieści, przed startem zgrupowania zadzwonił do niego właściciel łódzkiego klubu, Andrzej Pawelec. – Panie trenerze, mam serdeczną prośbę. Chłopcy zrobili mistrza, mamy od dawna zaplanowane garden party. Chcę im wypłacić premie. Czy kadrowicze z Widzewa mogliby na zgrupowanie dojechać trochę później? Czy byłby pan w stanie się na to zgodzić? – zapytał. „Piechnik”, choć niechętnie, przystał na taki układ. Nie chciał rozniecić kolejnego konfliktu. Sęk w tym, że widzewiacy mieli dołączyć do reszty zawodników w niedzielę przed północą, a dotarli taksówką w poniedziałek koło południa. Było już po porannym treningu. Rozjuszony trener polecił spóźnialskim, by nawet się nie rozpakowywali, aczkolwiek dość szybko przystał na deeskalację sporu. Niesforni podopieczni wręczyli mu w ramach przeprosin okazały bukiet kwiatów. No ale wcześniej osłabiona Polska z wieloma żółtodziobami w składzie zremisowała kompromitująco 2:2 z Cyprem, co oznaczało, że biało-czerwoni na zwycięstwo w oficjalnym meczu czekali od blisko 450 dni.
Fatalnej passy nie udało się przerwać podczas próby generalnej przed startem eliminacji do mundialu we Francji. 4 września 1996 roku Polacy polegli w Zabrzu 0:2 z reprezentacją Niemiec. Spotkanie zostało zapamiętane głównie z uwagi na wielką burdę na trybunach, którą na własne oczy obserwował gość specjalny – prezydent FIFA João Havelange, Piechniczek chwalił postawę swojej ekipy w pierwszej fazie spotkania, podkreślał udany występ Krzysztofa Warzychy, ale była to raczej dobra mina do złej gry. Na miesiąc przed batalią z reprezentacją Anglii na Wembley naprawdę niewiele się zgadzało w występach biało-czerwonych.
– Nie wysilaliśmy się zbytnio – palnął bezceremonialnie Juergen Klinsmann po meczu z Polską.
Antoni Piechniczek, Marek Citko, Piotr Nowak
Jeśli zatem podsumować pierwsze miesiące pracy Piechniczka z kadrą, optymizmem nie napawało w zasadzie nic. Rezultaty? Słabiutkie. Styl? Momentami znośny, na ogół jednak okropny. Atmosfera wokół reprezentacji? Daleka od ideału. Na domiar złego o ból głowy przyprawiała selekcjonera kwestia obsady pozycji bramkarza. Dwaj rywalizujący ze sobą golkiperzy – Andrzej Woźniak i Maciej Szczęsny – oznajmili przed eliminacjami, że zrezygnują z dalszych występów w drużynie narodowej, jeśli selekcjoner nie powierzy im bluzy z numerem jeden. „Piechnik” po konsultacjach ze sztabem i Józefem Młynarczykiem postawił na Woźniaka, a Szczęsny dowiódł, że nie rzucał słów na wiatr. Towarzyska konfrontacja z Niemcami była jego ostatnim meczem dla reprezentacji Polski.
I jakże brzemienna w skutkach była to decyzja!
Mówi się, iż selekcjonerzy reprezentacji Polski do odniesienia sukcesu potrzebują meczu, który staje się swego rodzaju mitem założycielskim ich kadencji. Patrząc na XXI wiek, dla Jerzego Engela takim spotkaniem była wygrana z Ukrainą. Dla Leo Beenhakkera triumf nad Portugalią. Z kolei dla Adama Nawałki sensacyjne zwycięstwo nad Niemcami. Natomiast dla Antoniego Piechniczka punktem zwrotnym mogło być starcie otwierające eliminacje do mistrzostw świata. Jego drużyna znakomicie weszła w mecz z faworyzowaną reprezentacją Anglii. Marek Citko potrzebował zaledwie siedmiu minut, by zapewnić zespołowi prowadzenie na Wembley. W środku pola niepodzielnie rządził doskonale dysponowany Piotr Nowak, dla którego był to pierwszy występ u „Piechnika”.
Czar prysł w 25. minucie, gdy Andrzej Woźniak pomylił się przy wyjściu do prostej wrzutki, umożliwiając Alanowi Shearerowi wpakowanie futbolówki głową niemalże do pustaka. Kilkanaście minut później supersnajper brytyjskiej ekipy wyprowadził Anglików na 2:1. Polacy szarpali, kąsali, lecz strat nie odrobili. Selekcjoner z łatwością wytypował winnego porażki. – Andrzej zawalił nam mecz zachowaniem przy pierwszym golu. Skandal, szkolny błąd.
Baty od Włochów
W kraju nieznaczną porażkę po dzielnej walce – wiadomo, polski klasyk – przyjęto entuzjastycznie. Kibice pamiętali przecież niedawne wizyty biało-czerwonych w Londynie, gdy „Synowie Albionu” zwyciężali gładko i do zera, brutalnie demonstrując swą wyższość. Rozszalała się „citkomania”, z gratulacjami do selekcjonera zadzwonił prezydent Aleksander Kwaśniewski. Piechniczek wreszcie polepszył wizerunek drużyny narodowej, tak zszargany wcześniejszymi niepowodzeniami. – Mamy taką nadzieję, myślę, że i przekonanie, że może od tego – wprawdzie przegranego – meczu zacznie się coś lepszego w polskim futbolu – w swoim stylu przemawiał Dariusz Szpakowski. Miesiąc później Polakom udało się zaś wreszcie zgarnąć komplet punktów. Na stadionie GKS-u Katowice pokonali 2:1 Mołdawię. Trudno jednak powiedzieć, by był to kolejny krok we właściwym kierunku – postawa polskiej ekipy ponownie pozostawiała bowiem bardzo wiele do życzenia.
Reporter TVP Jacek Laskowski, dla którego był to jeden z pierwszych wywiadów pomeczowych przeprowadzonych bezpośrednio z płyty boiska, postanowił dopytać selekcjonera o nieoczekiwaną nerwówkę w końcowej fazie meczu, gdy Polacy w panice bronili się przed atakami niżej notowanych Mołdawian. „Piechnik” się wściekł. – Czy wy nie potraficie inaczej rozmawiać i patrzeć na piłkę? Jeszcze chłopcom nie zdążyłem podziękować, a już mam się usprawiedliwiać przed opinią publiczną, że słaby wynik. No to przepraszam, że państwo przeżyli kiepskie chwile przez 90 minut. Mnie się podobała gra i mnie cieszy zwycięstwo.
Piechniczek zaczął potem głosić teorię o wymierzonym weń medialnym spisku. – Pewni dziennikarze robili wszystko, żeby pomniejszyć moje wcześniejsze sukcesy i przeszkodzić mi w pracy. Z wielu względów starali się gloryfikować osiągnięcia innych trenerów.
Antoni Piechniczek
Okres od lutego do marca 1997 roku Piechniczek poświęcił na kolejne test-mecze. Reprezentacja zremisowała z Litwą, nie bez kłopotów pokonała Łotwę i Cypr, a także przegrała z Czechami i Brazylią. Najwięcej szumu pojawiło się naturalnie wokół konfrontacji z ekipą z Ameryki Południowej. Canarinhos wystawili przeciwko biało-czerwonym gwiazdorską ekipę z ofensywnym tercetem Ronaldo – Romario – Giovanni. Podopieczni „Piechnika” nie mieli żadnych szans – po 70. minutach przegrywali aż 0:4. Na szczęście wówczas Brazylijczycy zdjęli nogę z gazu i ostatecznie zakończyło się wynikiem 4:2 dla gospodarzy. – Brazylijczycy wystawili przeciwko nam naprawdę brutalnie mocny skład – wspominał Grzegorz Szamotulski. – Kiedy myślę o tamtym spotkaniu, przypomina mi się sytuacja przedmeczowa. Po hymnach, jak to jest przyjęte, ustawiliśmy się do zdjęcia zespołowego. Niestety wszyscy fotoreporterzy pobiegli do Brazylijczyków. Przed nami nie było nikogo. Stając tak nieruchomo, w tradycyjnej pozie, błagalnie wypatrując chociaż jednego aparatu, czuliśmy się jak ostatnie pizdy.
Media otwarcie kpiły z postawy Polaków. „Przegląd Sportowy” wprost zarzucał biało-czerwonym, że wyszli na boisko przerażeni, z nadzieją na jak najniższy wymiar kary. Oberwało się między innymi Piotrowi Nowakowi, w którym Piechniczek upatrywał lidera drugiej linii swojego zespołu. Zresztą cytowany „Szamo” też zebrał mocno po głowie i trener finalnie odrzucił koncepcję, by uczynić z bramkarza Legii Warszawa następcę cieniującego Andrzeja Woźniaka.
Przed kwietniowym dwumeczem z reprezentacją Włoch atmosfera wokół kadry znów zgęstniała.
Ale pierwsza odsłona rywalizacji ze „Squadra Azzurra” wypadła przyzwoicie. 2 kwietnia Polska na Stadionie Śląskim bezbramkowo zremisowała z Włochami. Bohaterem spotkania został Paweł Skrzypek, oddelegowany przez Piechniczka do pilnowania „na plaster” Gianfranco Zoli. Tego rodzaju manewr taktyczny w drugiej połowie lat 90. mógł już uchodzić za nieco przestarzały, lecz w tym akurat przypadku okazał się skuteczny. – Można powiedzieć, że wykonałem zadanie, ale po latach muszę stwierdzić, że wielkiej przyjemności z tamtego meczu nie odczuwałem. Bo ja głównie biegałem za Zolą i mu przeszkadzałem. To była gra na „nie”, na wybicie z rytmu przeciwnika. Stąd nie było we mnie tak wielkiej euforii, jaka udzieliła się innym – skromnie ocenił Skrzypek dla Onetu.
Polska 0:0 Włochy (1997)
Remis był sprawiedliwym rezultatem, lecz to Polacy mieli najlepszą okazję do zdobycia gola. Z bliska nie trafił jednak do siatki Paweł Wojtala. – Remis z takim rywalem to dobry wynik, ale akurat w tym spotkaniu mogliśmy osiągnąć jeszcze więcej – przyznaje Wojtala.
Trudno było wszakże przesadnie ekscytować się kolejnym obiecującym występem biało-czerwonych przeciwko silniejszemu kadrowo oponentowi, skoro sytuacja w tabeli stawała się coraz bardziej skomplikowana. Rewanżowe starcie z Włochami, zaplanowane na 30 kwietnia, urosło więc do rangi najpoważniejszego egzaminu, przed jakim przyszło stanąć podopiecznym Piechniczka. Potrzebny był punkt. Ba, najlepiej punkty. No ale reprezentacja Polski oblała ten sprawdzian z kretesem. „Squadra Azzurra” wygrała aż 3:0, nie pozostawiając tym razem żadnych złudzeń. Ekipa dowodzona przez Cesare Maldiniego była o dwie, trzy klasy lepsza. Zmiażdżyła Polaków przede wszystkim intensywnością. Nowak, wokół którego wiele się w polskiej kadrze kręciło, miał wszystkiego dość po kilkunastu minutach. Skrytykował go Zbigniew Boniek: – Liderem reprezentacji nie może być zawodnik, który nie ma siły biegać po kilku ostrzejszych wejściach w nogi.
W maju 1997 roku reprezentacja Polski osunęła się na 57. miejsce w rankingu FIFA.
Lepsi od „Orłów Górskiego”
Piechniczek kompletnie nie potrafił sobie poradzić z medialnym zamieszaniem wokół kadry, naturalnym przecież po porażkach. Niemal wprost oskarżał dziennikarzy, że zmasowaną krytyką robią mu pod górkę i realizują ciemne interesy ukrytych koterii. Być może tęskno mu było pod tym kątem do lat 80., gdy jako trener drużyny narodowej mógł w kulminacyjnych momentach liczyć na to, iż z prasy popłynie złagodzony przekaz. Ryszard Niemiec w jednym ze swoich felietonów napisanych dla „Tempa” po mundialu w Meksyku dowodził nawet, że nad „Piechnikiem” rozłożono w mediach parasol ochronny. – Milczeli trenerzy, milczeli dziennikarze. Piechniczek był ulubieńcem prasy. Wystarczy zajrzeć do własnych zszywek, panowie koledzy, kochający futbol pierwszą miłością.
Selekcjoner wygłaszał też zdumiewające uwagi na temat transferowego rynku. Głośno się dziwił, że czołowi polscy piłkarze tak ochoczo opuszczają rodzimą ligę (utrudniając mu robotę) i poszukują szczęścia w klubach zagranicznych, często przeciętnych. Jak gdyby zupełnie nie rozumiał, w którą stronę podąża futbol. Pierwszy z brzegu przykład – trenerowi nie spodobało się, że Paweł Wojtala zmienił Widzew Łódź na Hamburger SV. Zresztą generalnie Piechniczek bardzo często pozwalał sobie na wygłaszanie cierpkich komentarzy odnośnie do własnych podopiecznych. Totalnie rozwalcował zespół po batach od Włochów. – Był to mecz bardzo trudny z przeciwnikiem zdecydowanie lepszym we wszystkich arkanach – orzekł. – Można ustalać nawet najbardziej genialną taktykę, opracowaną w detalach. Jeśli jednak przeciwnik jest lepszy piłkarsko i fizycznie, to możemy grać tylko to, co potrafimy – przeszkadzać.
– Nie chcę tutaj wymieniać całej litanii błędów. Byliśmy tłem dla Włochów. Jeśli wyciągniemy wnioski, to może uda nam się nawiązać walkę z Anglikami – grzmiał dalej „Piechnik”. – Odpowiadam za zwycięstwa, odpowiadam za porażki. Czuję się współwinnym tego wyniku. […] Ale trzeba też powiedzieć, że wielu piłkarzy, na których liczymy, mamy w bardzo słabej formie. I zgrupowania tej formy nie zbudują. Jeśli ktoś ma formę złamaną, to jej nie odzyska na kadrze.
To była stała śpiewka Piechniczka. W swojej opinii dostał do dyspozycji zwyczajnie przeciętną, czy wręcz kiepską generację piłkarzy, którzy na dodatek koncentrowali się przede wszystkim na rozwijaniu karier klubowych. Nie chcemy już wrzucać tutaj powiedzonka o ukręcaniu bata z wiadomo-czego, ale w sumie to taki właśnie wydźwięk miały liczne wypowiedzi selekcjonera. No i słuszność można przyznać mu o tyle, że sam fakt porażki w starciu z Anglią czy Włochami wstydu jego drużynie absolutnie nie przynosił, bardziej można było się zastanawiać nad stylem gry biało-czerwonych w poszczególnych meczach. Tylko w jaki sposób kadrze miało w gruncie rzeczy pomóc tak częste deprecjonowanie poziomu jej zawodników?
Antoni Piechniczek
31 maja 1997 roku Piechniczek po raz ostatni poprowadził reprezentację Polski. Biało-czerwoni gładko (0:2) ulegli u siebie Anglikom. „Synowie Albionu” spodziewali się skomplikowanej przeprawy, mając w pamięci wyrównaną i nieznacznie wygraną batalię na Wembley. Byli zatem wręcz zszokowani, że na wyjeździe poszło im z Polską aż tak łatwo. Ale w tamtym momencie nasza kadra była już całkowicie rozklekotana mentalnie. Eliminacje zostały de facto przegrane w Neapolu. Puentą dla starcia z Anglikami była ponura tyrada Dariusza Szpakowskiego, apelującego (a jakże!) o „inny poziom ligi”, „zmiany w piłkarskiej centrali” i „reformę szkolenia w klubach”. – Różni sponsorzy oferują czasem piłkarzom samochody za strzelenie gola. Niedługo reprezentantom Polski będzie można oferować samoloty, bo i tak nie będzie to żadne ryzyko – dowcipkował z kolei Zbigniew Boniek, towarzyszący wówczas „Szpakowi” w dziupli komentatorskiej.
Tydzień po porażce rozgoryczony i zmęczony Piechniczek, nie czekając na finisz eliminacji, podał się do dymisji.
Miał dość.
Kolejne niepowodzenie w eliminacjach do wielkiej imprezy, choć w sumie łatwe do przewidzenia, potraktowano jako sprawę wagi państwowej. Po meczu z Anglią w studiu „Sportowej Niedzieli” zagościli Antoni Piechniczek, Zbigniew Boniek, Włodzimierz Lubański, Stefan Szczepłek, Waldemar Lodziński i były premier Jan Krzysztof Bielecki. – Podjąłem się zadania szczególnie trudnego – perorował Piechniczek. – Mówimy, że to trzecie z rzędu przegrane eliminacje do mistrzostw świata. Gdyby wliczyć eliminacje do mistrzostw Europy, jest to szósta porażka z rzędu. Na pewno nie tylko praca selekcjonera ma wpływ na to, jakie wyniki osiąga reprezentacja. […] Moje błędy? Jeśli czegoś brakowało, to przychylnego klimatu. Optymizmu, nadziei, wiary. Reprezentacja cały czas była atakowana przez mass media. Cały czas starano się uwypuklać wydumane skandale, że ktoś się obraża, ktoś nie chce grać. Ja jestem człowiekiem, który konsekwentnie zmierza do celu. Nigdy nie pobłaża pseudogwiazdorom. Uważam, że przez ten rok pracy zrobiło się dla reprezentacji więcej, niż przez parę poprzednich lat.
Trener zauważył też, że na Wembley jego drużyna zaprezentowała się… lepiej niż „Orły Górskiego” w 1973 roku. Chwalił się zwycięstwem nad Mołdawią. A porażka w rewanżowym starciu z Anglią? – Nie mam pretensji do zawodników, przystąpili do meczu z olbrzymią wolą walki. Zaczęli obiecująco. Pierwsze akcje, pierwszy sposób rozegrania piłki wskazywał, że to wszystko zacznie się zazębiać. I nagle – jedna kontra, jeden błąd. Pierwsza bramka podcięła skrzydła drużynie.
Przypomnijmy – Alan Shearer wyprowadził gości na prowadzenie w piątej minucie gry.
„Manipulacja sterowana”
Celne uwagi na temat pracy swojego byłego trenera wygłosił cytowany już Boniek, który wypomniał Piechniczkowi jego chyba najpoważniejszy grzech. Czyli nie wyniki, a fatalne wybory personalne. Stawianie na zawodników mających kłopot z grą w klubach. Wystawianie piłkarzy na pozycjach, które są im obce. Wreszcie obdarzanie zaufaniem graczy, którzy po prostu w tamtym okresie nie zasługiwali na powołanie do reprezentacji kraju. Byli za ciency. Za przykład posłużył Waldemar Adamczyk, któremu „Piechnik” dał szansę debiutu w narodowych barwach właśnie w kluczowym dla losów eliminacji starciu z Anglią. Trener niby krytykę przyjął na klatę, ale w sumie to dalej dmuchał w tę samą tubę co wcześniej. – Przychodzi trener do związku sportowego. Z jakimś dorobkiem, osobowością, ambicją sercem. I prawie każdy trener odchodzi ze związku z wielkim niesmakiem. Potępiony, wgnieciony w ziemię. Prawie unicestwiony. […] Zbyszek sam wie doskonale, że krytyka pod moim adresem często przyjmowała personalny charakter. Mało tego. Była to manipulacja sterowana.
– Są ludzie i redakcje, które chciałyby, żeby Piechniczek zniknął z firmamentu. Żeby go w ogóle nie było. Najlepiej, żeby zabrał paszport i jak najszybciej wyjechał. Najlepiej, ja nie wiem gdzie, może na Księżyc! – pieklił się selekcjoner. – Uwierz mi Zbysiu, że ja się nie zmieniłem. Jeżeli ja kogoś stawiam na jakąś pozycję, to stawiam zawodnika odpowiednio przygotowanego. Nie ma lepszego piłkarza grającego po lewej stronie niż będący w pełni formy Bałuszyński. Że przypomnę mecz na Wembley, gdzie z jego podania padła bramka na 1:0. Pierwsza od przeszło dwudziestu lat!
– […] Jeśli ktoś się obraził na reprezentację, to co było w mass mediach? Że się na Piechniczka obraził! Dlaczego nie chciał grać Szczęsny, dlaczego nie chciał grać Łapiński? Dlatego, że ja na nich nie postawiłem. I wszyscy bili brawo, że znalazł się ktoś odważny, kto się zabierze za trenera Piechniczka. A to były tak naganne czyny, że należało je piętnować! Już nie wspomnę o Kowalczyku… Gdybym ja był prezesem związku, to Kowalczyka zawiesiłbym na okres mojej kadencji w reprezentacji i dał mu zakaz gry we wszystkich polskich klubach, jak długo istnieje aktualnie pracujący zarząd. To uwłacza reprezentacji. Proszę zobaczyć, co zrobiono z Cantoną, co zrobiono z Effenbergiem. Lepszymi od Kowalczyka zawodnikami. A u nas brawo, bo dokopał Piechniczkowi – dodał.
Podsumowując: perfidne media, bezczelni i słabi piłkarze, no a na Wembley było blisko. Autorefleksji – brak.
Wojciech Kowalczyk, Jerzy Brzęczek
Piechniczka na momencik zastąpił Krzysztof Pawlak, jego dotychczasowy asystent. Potem na pozycję selekcjonera wskoczył natomiast ten, którego „Piechnik” postrzegał jako praprzyczynę swoich niepowodzeń i problemów w kontaktach z mediami oraz częścią zawodników. Janusz Wójcik.
Z wieloletnim opóźnieniem, ale w życie zostało więc wcielone słynne hasło o zmianie szyldu. Za kadencji „Wuja” do łask prędko powrócili srebrni medaliści z Barcelony, których poprzedni selekcjoner na ogół nie traktował jako liderów kadry, a z wieloma był po prostu skonfliktowany. Pomijał ich przy ustalaniu składu lub wręcz przy wysyłaniu powołań. Brzęczek, Łapiński, Juskowiak, Kowalczyk, Koźmiński, Świerczewski czy Kłak. Odkurzony został również Tomasz Iwan. Dziurowicz nieszczególnie palił się do współpracy z Wójcikiem, lecz został postawiony pod ścianą. Presję na prezesa PZPN-u nakładali nie tylko kibice (pamiętne „audiotele”), ale i prezydent Kwaśniewski. „Dziura” musiał się ugiąć. Ku wielkiemu niezadowoleniu Piechniczka, od którego metod Wójcik publicznie się odcinał. Nowy trener zaczął też wymuszać na związku wyższe standardy organizacyjne, ale na Euro 2000 nie awansował.
Z kolei 55-letni w momencie rozstania z kadrą „Piechnik” trenersko już się nie odbudował. Trochę jeszcze pokręcił się po Zatoce Perskiej i Tunezji, ale były to raczej niegodne szerszej wzmianki epizodziki. W kolejnych latach zadowolił się zaś rolą działacza, polityka, doradcy, mędrca i najbardziej zajadłego obrońcy dobrego imienia polskiej myśli szkoleniowej. Przekonał się o tym przede wszystkim Leo Beenhakker, ale i Paulo Sousa, a nawet Raul Lozano. Tego ostatniego „Piechnik” nazwał „argentyńskim farmerem”. I gorzko narzekał: – Polska to specyficzny kraj. Odeszliśmy od czegoś, co nazywaliśmy autorytetem.
CZYTAJ WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Krytyk. Wszystkie wojny Jana Tomaszewskiego
- Szansa… Aj Jezus Maria. Opowieść o reprezentacji Andrzeja Strejlaua
- Wesoła ferajna Apostela. Czy mogliśmy pojechać na Euro 1996?
fot. NewsPix.pl / FotoPyk