Reklama

Uczeń Maradony, bohater Stamford Bridge. Historia Gianfranco Zoli

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

31 marca 2020, 09:59 • 39 min czytania 3 komentarze

– Obserwujcie go teraz! Będzie wykonywał rzuty wolne – zakomenderował Ruud Gullit, grający trener Chelsea.

Uczeń Maradony, bohater Stamford Bridge. Historia Gianfranco Zoli

Cała ekipa The Blues rozsiadła się zatem przy linii bocznej boiska treningowego i skupiła wzrok na Gianfranco Zoli, który sposobił się do oddania paru uderzeń ze stałych fragmentów gry. Dobiegał właśnie końca pierwszy trening Włocha w barwach londyńskiego zespołu. Piłkarze Chelsea nie wiedzieli wcześniej, czego mogą się właściwie spodziewać po Zoli, który na pierwszy rzut oka wyglądał dość niepozornie. Niewysoki, cichutki, nieśmiało uśmiechnięty.

– Słyszeliśmy, że to fenomenalny piłkarz, ale niewielu z nas miało okazję, żeby obejrzeć go w akcji z bliska – pisał w swojej autobiografii Dennis Wise. – Ruud kazał nam po prostu siąść i patrzeć. Więc siedzieliśmy, patrzyliśmy, a szczęki stopniowo opadały nam na ziemię. Piłka robiła dokładnie to, czego sobie zażyczył Franco. Kręciła się, wznosiła i opadała. Zawsze w idealnym punkcie. Pamiętam, że powiedziałem wtedy kolegom: „Cholera. Panowie, od dzisiaj mamy tylko jedną taktykę – dajemy się sfaulować w okolicach pola karnego, a Franco zajmie się resztą”. Był zabójczy, dosłownie zabójczy. Kiedy oddawał na treningu dwadzieścia uderzeń z dystansu, dziewiętnaście z nich trafiało w światło bramki. Ściągnięcie go do Chelsea było naprawdę wielkim dniem dla klubu.

Tytułem uzupełnienia do wypowiedzi Anglika – nie tylko dla klubu. Dla całej Premier League.

W połowie lat dziewięćdziesiątych londyńska Chelsea z ligowego średniaka przepoczwarzyła się w zespół o pucharowych, albo i nawet o mistrzowskich ambicjach. The Blues mieli olbrzymie problemy z ustabilizowaniem wysokiej formy, fakt, ale kiedy już im żarło, to prezentowali się naprawdę efektownie. Niekiedy grali wręcz nieco wariacki, zupełnie pozbawiony kalkulacji futbol. Katalizatorem dla tych przemian okazał się właśnie Zola, który szybko wyrósł na postać numer jeden w ekipie ze Stamford Bridge. Inspirując przy okazji inne angielskie kluby do sięgania po graczy imponujących przede wszystkim techniką, a niekoniecznie atletyczną budową ciała, motoryką czy siłą. Choć akurat dynamiki nie można było Zoli odmówić, to także jeden z jego podstawowych atutów.

Reklama

Włoski czarodziej jedną ze swoich najważniejszych bramek w barwach Chelsea zdobył jednak nie w Anglii, lecz w Szwecji. Na nieistniejącym już stadionie Råsunda, gdzie w maju 1998 roku londyńczycy sięgnęli po drugi w swojej historii Puchar Zdobywców Pucharów.

The Blues rywalizację w tych europejskich rozgrywkach zaczęli naturalnie dzięki triumfowi w Pucharze Anglii. Finał FA Cup z 1997 roku był zresztą dość symboliczny dla nadciągającej rewolucji w angielskiej piłce. Zmierzyły się wtedy ze sobą dwie – nazwijmy to – międzynarodowe drużyny. Z jednej strony Chelsea, dowodzona przez wspomnianego Gullita. W jej składzie choćby Frode Grodås z Norwegii, Dan Petrescu z Rumunii i Frank Leboeuf z Francji. Z drugiej zaś strony Middlesbrough, a tam między innymi dwóch Brazylijczyków: Juninho Paulista i Emerson. Do tego Mikkel Beck z Danii i Vladimír Kinder ze Słowacji. Największą sławą okryły się jednak włoskie gwiazdy obu ekip. Gianfranco Zola, Gianluca Vialli i Roberto Di Matteo w Chelsea. Fabrizio Ravanelli i Gianluca Festa w Boro.

Łącznie: dwunastu nie-wyspiarzy pojawiło się na boisku w jednym tylko finale. I to nie licząc Franka Sinclaira z Chelsea, który wprawdzie reprezentował Jamajkę, ale urodził się w Anglii. Jeśli zaś podliczyć międzynarodowe towarzystwo w finałach z lat 1980 – 1992, wynotować można ledwie dziesięć podobnych przypadków. Crystal Palace w 1990 roku wystawiło na Wembley ekipę złożoną z samych Anglików.

Ostatecznie to właśnie Włosi zadecydowali zresztą o przebiegu starcia Chelsea i Middlesbrough.

Di Matteo, specjalista od kluczowych trafień, wyprowadził londyńską ekipę na prowadzenie już po 42 sekundach gry, ustanawiając nowy rekord rozgrywek. Ravanelli, zwany „Srebrnym Lisem”, opuścił murawę z powodu kontuzji w 21. minucie spotkania, podcinając tym samym skrzydła ofensywie Boro, w dużej mierze polegającej na jego indywidualnych wyczynach. Z kolei Feście udało się wpakować futbolówkę do siatki, lecz gol wyrównujący jego autorstwa nie został uznany z powodu minimalnego ofsajdu.

A co z Zolą?

Reklama

Włoch jak zwykle błysnął sprytem i technicznym kunsztem. W 89 minucie spotkania dograł piłkę do Eddiego Newtona, a ten ustalił wynik finału na 2:0 dla Chelsea. Gullit został tym samym pierwszym szkoleniowcem spoza Wysp, który zdobył Puchar Anglii. Dla The Blues było to na dodatek pierwsze krajowe trofeum od przeszło ćwierćwiecza. Sexy football w wykonaniu londyńczyków, któremu wielu wróżyło całkowitą porażkę, zaczął owocować naprawdę znaczącymi sukcesami. Zola stał się centralną postacią tego sportowego projektu.

Chelsea 2:0 Middlesbrough (finał Pucharu Anglii 1997).

Zola strzelił także po bramce w każdym z dwumeczów na drodze Chelsea do wspomnianego finału Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1997/98, nie licząc pierwszej rundy i konfrontacji ze Slovanem Bratysława. Londyńczycy najpierw poradzili sobie ze Słowakami, potem wyrzucili za burtę norweskie Tromsø. W ćwierćfinale uporali się natomiast z Realem Betis. Schody zaczęły się właśnie po pokonaniu Andaluzyjczyków, w półfinałowym dwumeczu, gdy Chelsea przegrała 0:1 pierwsze starcie z włoską Vicenzą. – Jedyny pozytyw dla Chelsea po tym meczu to fakt, że Vicenza okazała się zwyczajnie zbyt słaba, żeby w pełni wykorzystać fatalną formę angielskiej drużyny – pisały brytyjskie media po tamtym spotkaniu. Łatwo wyczuć w pełni zrozumiały niesmak – Vicenza w 1997 roku wygrała Puchar Włoch, co było rzecz jasna olbrzymim sukcesem, ale już w sezonie 1997/98 broniła się przed spadkiem z Serie A.

Gianluca Vialli, którzy zimą przejął od Gullita rolę grającego managera klubu, znalazł się w ogniu krytyki.

– Myślę, że Luca za bardzo obawiał się tego dwumeczu – opowiadał Dennis Wise. – Był Włochem, więc wiedział, czego możemy się spodziewać po naszych przeciwnikach. Zakładał, że planem rywali będzie wytrącić nas z równowagi i złapać kontratakiem. Dlatego postanowił, że na wyjeździe zrezygnujemy z typowego dla nas, pozytywnego stylu gry. Mieliśmy się wycofać i czekać na ruch przeciwnika. To był błąd. Niepotrzebnie oddaliśmy inicjatywę, nie potrafiliśmy grać w ten sposób. W efekcie Vincenza nas zupełnie zdominowała i bardzo zasłużenie zwyciężyła 1:0. Do Londynu wróciliśmy z porażką na koncie i bez strzelonego gola w dorobku. Zrobiło się niebezpiecznie, bo kto jak kto, ale Włosi potrafią bronić korzystnego rezultatu.

Atmosfera przed rewanżem stała się niezwykle napięta. W grze o trofeum poza Chelsea i Vicenzą pozostał także VfB Stuttgart oraz Lokomotiw Moskwa. Anglicy, co dość dla nich typowe, przedwcześnie poczuli się głównymi faworytami do triumfu. Wiele wskazywało na to, że otrzymają od włoskich przeciwników bolesnego prztyczka w nos. – W pierwszym meczu popełniliśmy błędy, za które przyszło nam sporo zapłacić. Ale nie myślcie, że będę krytykował moich zawodników, bo oni dali z siebie wszystko. Teraz Vicenza musi wytrzymać nasz napór na Stamford Bridge, co nie będzie łatwe, zapewniam – odgrażał się Vialli.

Stali bywalcy Stamford Bridge oczekiwali rzecz jasna impulsu przede wszystkim od swojego ulubieńca.

Odpowiedzialność za uratowanie Chelsea spoczęła na wątłych barkach Zoli.

***
Franco dysponował cudowną techniką, perfekcyjnie utrzymywał równowagę w dryblingu. Momentami wyglądał jak wierna kopia Diego Maradony, z którym grał w Napoli. Jego rzuty wolne były niesamowite. Prawdziwy artysta.
Brian Laudrup
***

16 kwietnia 1998 roku zawodnicy obu ekip zameldowali się na murawie Stamford Bridge. – To jeden z najbardziej ekscytujących meczów, w jakich kiedykolwiek wziąłem udział – opowiadał cytowany już Wise. – Posiadanie jednobramkowej zaliczki zazwyczaj skłania zespół do ostrożnej, defensywnej gry i wyczekiwania na kontrataki. Dla Włochów taki styl to sama przyjemność. Z jednej strony zatem wiedzieliśmy, że musimy atakować rozsądnie i cierpliwie, żeby nie nadziać się na kontrę. Z drugiej – trzeba było jak najszybciej przekuć przewagę własnego boiska na bramki. Musieliśmy to jakoś zbalansować. W jaki sposób? Decyzję podjęli za nas rywale.

W 32 minucie spotkania Pasquale Luiso wykorzystał fatalną dezorganizację formacji obronnej gospodarzy i wpakował piłkę do siatki. Mało mu jednak było wrażeń. Włoch, który ostatecznie został królem strzelców całych rozgrywek, przyłożył jeden palec do ust, a drugim zaczął wskazywać na wszystkie trybuny Stamford Bridge, uciszając tym gestem fanów. Kibice wpadli w dziką furię. I piłkarze Chelsea najwyraźniej też, bo już trzy minuty później Gustavo Poyet dobił do siatki piłkę odbitą przez bramkarza Vicenzy po uderzeniu Zoli.

Chelsea wciąż była daleka od zapewnienia sobie awansu do finału, ale zawsze lepiej zejść na przerwę remisując niż przegrywając.

W drugiej połowie podrażnieni i nabuzowani The Blues nie dali się już powstrzymać coraz głębiej ustawionym oponentom. Prowadzenie dał im niezawodny Zola, który głową skierował futbolówkę do siatki po kapitalnym dośrodkowaniu Viallego. Trafienie na wagę awansu zanotował natomiast kolejny z weteranów, Mark Hughes. Asystę zapisał na swoim koncie… bramkarz Chelsea, Ed de Goey.

Nie był to zresztą ostatni wielki wyczyn Holendra. – Włosi wiedzieli, że muszą się odsłonić i poszukać drugiej bramki, więc mecz kompletnie wymknął się spod kontroli. Piłka przelatywała z jednego pola karnego do drugiego. Pasja kibiców udzieliła się obu zespołom – opowiadał Wise. – W ostatniej minucie Ed de Goey stał się bohaterem wieczoru. Skrzydłowy Vicenzy urwał się naszemu obrońcy i wstrzelił piłkę w pole bramkowe, gdzie na podanie czekał Luiso. Z całą pewnością wpakowałby piłkę do siatki, gdyby Ed jakimś cudem nie strącił mu jej z nogi. Futbolówka wyleciała na rzut rożny, z którego nic nie wyszło. Popędziłem do Eda, żeby go porządnie wyściskać. A potem dałem też do zrozumienia Luiso, co myślę na temat uciszania naszych kibiców na Stamford Bridge. Co za wieczór, co za mecz!

– Gdybym miał wybrać ten jeden, najpiękniejszy wieczór na Stamford Bridge, byłby to ten – wtórował Gustavo Poyet.

Zaplanowany na 13 maja finał rozgrywek zapowiadał się na – mimo wszystko – nieco prostszą przeprawę dla angielskiej drużyny. Jeżeli chodzi o nazwiska, ekipa VfB Stuttgart na tle Chelsea wypadała dość blado. Wtedy jeszcze na nikim nie mogła robić wrażenia obecność Joachima Löwa na ławce trenerskiej Niemców. Oczywiście Fredi Bobić, Murat Yakin czy – przede wszystkim – Krasimir Bałakow to były znaczące postaci w świecie europejskiego futbolu. Ale nie na tyle, by londyńczycy mieli na ich widok truchleć.

Pojawił się jednak poważny problem. Na krótko przed finałem Zola nabawił się dokuczliwego urazu pachwiny, więc Gianluca Vialli nie chciał ryzykować wystawienia swojego rodaka w pierwszej jedenastce. Postawił na… siebie. W efekcie finałowe starcie The Blues rozpoczęli z Tore André Flo i właśnie Viallim w linii ataku. Niepocieszony Franco spoczął natomiast z kwaśną miną na ławce rezerwowych. Na murawie pojawił się dopiero w 71. minucie, gdy na stadionowym zegarze widniał wciąż bezbramkowy remis. Chelsea kontrolowała przebieg spotkania, miała wyraźną przewagę, ale w ofensywie nieustannie czegoś londyńczykom brakowało, by zaskoczyć nieźle zorganizowanych, ostrożnych oponentów. Nad Råsundą zaczął się unosić swąd dogrywki.

Szybko wyszło na jaw, że brakującym elementem układanki była właśnie dynamika i przebojowość Zoli. Gwiazdor The Blues potrzebował ledwie dwóch kontaktów z futbolówką (pierwszym była… strata w środku pola), by zdobyć otwierające i, jak się okazało, zwycięskie trafienie.

Chelsea FC 1:0 VfB Stuttgart (finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1998). Kapitalna zbitka telewizyjnych relacji.

– Nigdy wcześniej nie widziałem tyle pasji w jego… Właściwie, to w całym jego ciele – przyznał Wise, który zanotował wtedy asystę. – Myślę, że Franco był niezadowolony, gdy dowiedział się, że nie wyjdzie w pierwszym składzie w tak ważnym meczu. Na boisku spędził w sumie dwadzieścia minut i został wybrany najlepszym piłkarzem spotkania. To cały on.

The Blues poszli za ciosem i zgarnęli też Superpuchar Europy, pokonując 1:0 Real Madryt. W sumie Zola zdobył na Stamford Bridge sześć trofeów – dwa Puchary Anglii, Puchar Ligi Angielskiej, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy i Tarczę Dobroczynności. Całkiem nieźle jak na gościa, który do klubu dołączył w wieku trzydziestu lat. – Już wcześniej mogłem o sobie powiedzieć, że mam całkiem niezłą karierę – powiedział Włoch. – Ale to właśnie w Chelsea napisałem jej najpiękniejszy rozdział.

Jeżeli chodzi o aspekty typowo piłkarskie, Zola nie miał większych trudności z przystosowaniem się do brytyjskich realiów. W Serie A rywalizował z najlepszymi obrońcami świata, a także – co pewnie jeszcze ważniejsze – z najlepiej zorganizowanymi w defensywie drużynami na całym Starym Kontynencie. Przeprowadzka do Premier League pozwoliła mu odetchnąć, zwyczajnie ułatwiła mu życie. Włoch wzmocnił ekipę The Blues w listopadzie 1996 roku. Już w grudniu został wybrany ligowcem miesiąca, wkrótce potem nagrodzono go także tytułem Piłkarza Roku. – W Anglii grało się wówczas otwartą piłkę, co początkowo niezwykle mi pomogło. Przyszedłem do Premier League z Włoch, gdzie ścisłe krycie było na porządku dziennym. Gra w Chelsea stanowiła wręcz ulgę – opowiadał Zola. – Początkowo to była moja wielka przewaga. Miałem na boisku mnóstwo wolnej przestrzeni, co zapewniało mi wielkie możliwości. W drużynie też odnalazłem się szybko. Do Londynu sprowadził mnie Ruud Gullit, który wiele lat grał we Włoszech. W Chelsea byli też inni włoscy zawodnicy.

Nieco trudniej było się Zoli przystosować do codziennego życia w angielskiej stolicy z uwagi na barierę językową.

– Nie znałem angielskiego. Moja rodzina też nie. Musieliśmy znaleźć jakiś sposób, by się zadomowić w innym kraju, kompletnie innym środowisku. W olbrzymim mieście. Na szczęście klub się o nas zatroszczył – mówił Franco. – Angielskiego uczyłem się razem z moją rodziną. Przemiła pani nauczycielka przychodziła do nas do domu i urządzała nam grupowe korepetycje.

Dla Zoli transfer do Chelsea był swoistym restartem w karierze. W 1996 roku napastnik zawiódł podczas mistrzostw Europy, podobnie zresztą jak cała reprezentacja Italii. Równolegle osłabła też jego pozycja w naszpikowanej gwiazdami Parmie. Wiele wskazywało na to, że jego prime-time najzwyczajniej w świecie minął, a do Anglii przyjechał po ostatnią grubą wypłatę. – W listopadzie doszły nas słuchy, że do klubu przychodzi koleś z Włoch – wspominał Michael Duberry, wychowanek Chelsea, w rozmowie ze Sky Sports. – Wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że kiedyś trenował z Maradoną i od niego nauczył się wykonywania rzutów wolnych. Nie do końca cieszył nas ten transfer, bo John Spencer był w znakomitej formie. „Po co nam ktoś nowy, Spenny gra świetnie” – mówiło się w szatni. A potem odbyliśmy pierwszy trening z Zolą. I nas zamurowało.

Okazało się, że dopiero w Anglii magiczne sztuczki Włocha zaczęły wszystkich wkoło bez reszty oczarowywać. W ojczyźnie Zola był bowiem jednym z kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu doskonałych zawodników. W Premier League grono wybitnych jednostek było znacznie węższe. Dzisiaj działa to zresztą w drugą stronę – za przykład niech posłuży Romelu Lukaku, który robi furorę w Interze Mediolan, choć w Manchesterze United wyraźnie przygasł.

– Kiedy trafiłem do Chelsea, byłem mocno zdeterminowany, by zrobić na wszystkich wrażenie – przyznał Zola.

Udało mu się. – Na treningach często przerabialiśmy sytuacje walki o piłkę jeden na jednego. Chciałem za każdym razem być w parze z Franco. Wiedziałem, że jeśli utrzymam się na nogach i dam radę powstrzymać wszystkie jego sztuczki, obroty i inne manewry, to w weekend nie mam się czego obawiać. Nikt w całej lidze aż tak skutecznie nie utrzymywał się przy piłce – dodał Duberry.

Michael Cox, znawca angielskiego futbolu, zauważył natomiast: – Zola należał do piłkarzy drobnych, nosił rozmiar buta 38, ale jak na swoje warunki fizyczne był silny i potrafił znakomicie grać ciałem. Graeme Le Saux, kolega Włocha z Chelsea, uważa, że obok Kenny’ego Dalglisha Zola to najlepszy napastnik jeśli chodzi o zastawianie piłki przed obrońcami, jakiego kiedykolwiek widział. Lecz bardziej niż ktokolwiek inny w tamtym okresie, Zola rozwijał skrzydła, gdy miał trochę miejsca. (…) Co decydujące, Włoch cieszył się całkowitą swobodą, grając za środkowym napastnikiem. Ustawienie Chelsea zostało tak zmodyfikowane, by wydobyć wszystkie jego walory.

Nieco trudniej przyszło Zoli zaimponowanie nowym kolegom podczas klubowych popijaw.

– Niedługo po tym, jak Franco dołączył do zespołu, przekonał się na własnej skórze, co to znaczy świąteczna impreza w Anglii – wspominał Dennis Wise. – Na początku naszej drużynowej wigilii zapowiedział, że jest raczej niepijący, ale wielki Erland Johnsen nie miał zamiaru tego słuchać. „Chodź tu, karzełku!” – rozkazał, wyraźnie już wstawiony. Po czym złapał Franco za szyję i ścisnął tak, że ten mały biedak nie mógł się ruszyć. Wtedy Erland zamówił dwie podwójne brandy i zmusił Franco do wypicia jednej szklanki. Biedaczyna obrzydzenie miał wypisane na twarzy, ale bał się odmówić. Chyba spodziewał się, że Erland może urwać mu głowę. Jego oczy pytały: „Gdzie ja trafiłem?!”. Ale prędzej czy później wszyscy zagraniczni piłkarze przyzwyczajali się do tej atmosfery i uwielbiali ją. Czuli się na Stamford Bridge jak w domu.

Gianfranco Zola w barwach Chelsea.

Wise, jeden z największych rozrabiaków brytyjskiej piłki w latach dziewięćdziesiątych, także lubił dokuczać Zoli, żerując na pogodnym usposobieniu Włocha, który – jak podkreśla Anglik – nie skrzywdziłby nawet muchy.

– Pamiętam, jak Franco czytał kiedyś książkę po angielsku, żeby poprawić swój język. Zapytałem go, co to za książka. „Szpiegowska, thriller. Wiesz o co chodzi, Wisey. Zagadka do rozwiązania” – odpowiedział. Zadawałem mu potem to samo pytanie za każdym razem, gdy widziałem go z książką w dłoniach. Co to za książka? To dobra książka? Przypomnij mi, o czym ta książka? Franco to wyjątkowo uroczy facet, więc w ogóle nie wyglądał na zniecierpliwionego. „Wisey, niedługo skończę czytać. Mogę ci pożyczyć, skoro taki jesteś zainteresowany. Albo nawet kupię ci egzemplarz”. Biedak nie domyślał się, jaki mam plan – opowiadał Wise. – Któregoś dnia zauważyłem, że zostawił tę książkę na swoim fotelu w autokarze. Wydarłem z niej ostatni rozdział. Niedługo znów zagadałem: „Jak tam, skończyłeś czytać?”. Franco się zmieszał i odparł: „Tak, tak, skończyłem”. Drążyłem więc dalej. „I jak, warto się za to zabierać? Dobre zakończenie?”. Nie mogłem już wytrzymać ze śmiechu, obserwując jego minę. „Zakończenie… Tajemnicze, bardzo tajemnicze” – kręcił. W końcu nie wytrzymałem i opowiedziałem mu wszystko. Obiecałem oddać brakujące kartki, jeśli strzeli gola w kolejnym meczu. Akurat graliśmy z Crystal Palace. Strzelił.

Żart może nie najwyższych lotów, ale przy okazji dość dobrze obrazujący osobowość Zoli. Na boisku – bezlitosny dla rywali, wkręcający ich w ziemię błyskotliwymi dryblingami. Poza nim – potulny jak baranek. – Ten drań Wisey obiecał, że pomoże mi w nauce angielskiego. Efekt jego lekcji był taki, że przez miesiąc zamiast „dziękuję” mówiłem ludziom „ostrożnie”, bo wszystkich zwrotów uczył mnie odwrotnie. A ja nie mogłem zrozumieć, czemu każdy patrzy na mnie jak na wariata, podczas gdy staram się być uprzejmy.

Tak się jakoś złożyło, że Włoch wiele ze swoich znakomitych spotkań w Premier League rozegrał przeciwko Manchesterowi United. Stał się przez to prawdziwym utrapieniem dla sir Alexa Fergusona, który załamywał ręce nad postawą swoich obrońców, regularnie objeżdżanych przez wszędobylskiego, błyskotliwego Zolę. – Był wspaniałym przeciwnikiem. Zawsze wychodził na boisko z odpowiednim, sportowym podejściem. Strzelał nam gole z uśmiechem na twarzy – opowiadał z szacunkiem Szkot. – W jednym ze spotkań zwiódł Gary’ego Pallistera tak bardzo, że musieliśmy mu kupić bilet powrotny, żeby znowu trafił na boisko.

Ryan Giggs wyznał potem, że Zola był jedynym piłkarzem w lidze, któremu Ferguson przydzielał indywidualne krycie.

Chelsea FC 1:1 Manchester United (Premie League 1996/97). Tutaj z boiska wyleciał akurat Irwin, nie Pallister.

W 2003 roku kibice The Blues wybrali Zolę najwybitniejszym zawodnikiem w historii klubu. Być może dzisiaj decyzja fanów byłaby już inna, ale nie jest to takie pewne. Włoch wciąż zajmuje specjalne miejsce w sercach sympatyków Chelsea. Zresztą, Frank Lampard – inny z zawodników, który może aspirować do miana największej postaci w dziejach klubu – wiele się od Zoli nauczył.

– Franco po każdym treningu oddawał jeszcze co najmniej sto strzałów z dystansu. Podczas gdy cała reszta drużyny kierowała się pod prysznic, on ustawiał sobie piłki i zostawał na boisku jeszcze przez jakiś czas, wciąż w stu procentach skupiony – opisał Lampard w swojej autobiografii. – Bum, bum, bum. Uderzał te piłki jak metronom. Nawet on, zawodnik obdarzony naprawdę bajecznymi umiejętnościami, rozumiał, że musi bez przerwy trenować. To bardzo powszechne podejście do futbolu wśród elitarnych piłkarzy i bardzo rzadkie wśród średniaków. Postanowiłem wzorować się w tym aspekcie na Franco.

Podobne wspomnienia zachował cytowany już Michael Duberry. – Ruud Gullit często wysyłał młodych zawodników na boisko przed resztą drużyny, wykonywaliśmy kilka wstępnych ćwiczeń. Było to dla nas trochę jak kara. Frank Lebouef był z tego zwolniony. Wielu innych, doświadczonych piłkarzy także. A my musieliśmy biegać. Wszystko się zmieniło wraz z przyjściem Gianfranco, który dobrowolnie wykonywał dodatkowe ćwiczenia razem z nami. Przestaliśmy je traktować jak karę, ale jako możliwość rozwoju. Takie gesty są niezwykle ważne dla atmosfery w zespole. Jestem już po czterdziestce, a wciąż pamiętam, jak wiele to dla mnie znaczyło.

Wszystko to ładnie-pięknie, lecz najcenniejszego trofeum Zola z Chelsea nie zdobył.

Na przełomie wieków Ken Bates, kontrowersyjny eks-właściciel The Blues, zainwestował naprawdę spore pieniądze, by londyńczycy sięgnęli po upragnione mistrzostwo Anglii. Kilka razy było blisko, ale za każdym razem Chelsea prędzej czy później wymiękała. Nawet w sezonie 1998/99, gdy w klubie zaroiło się od wielkich, choć głównie przygasających gwiazd. Drużynę wzmocnili choćby Marcel Desailly, Brian Laudrup, Albert Ferrer i Pierluigi Casiraghi. Skończyło się trzecią lokatą w tabeli, a długi klubu systematycznie rosły. Po latach Zola wyraził przekonanie, że o niepowodzeniu zadecydowała kontuzja Casiraghiego. Włoski napastnik, wcześniej gwiazda Juventusu i Lazio, zagrał dla Chelsea tylko w paru ligowych spotkaniach. W listopadzie 1998 roku zerwał więzadła, co w zasadzie zakończyło jego piłkarską karierę. – Jestem w stu procentach przekonany, że wygralibyśmy ligę, gdyby Gigi nie złapał kontuzji. Nie mam wątpliwości – stwierdził Zola.

Franco natomiast starzał się pięknie. W swoim ostatnim sezonie dla Chelsea (2002/03) zdobył aż czternaście bramek, z których kilka uzyskało status kultowych. Ale konkurencja w zespole zrobiła się piekielnie mocna, a Włoch zawsze czuł się poirytowany, gdy przychodziło mu obserwować spotkanie z ławki rezerwowych. Z tym nie potrafił się pogodzić. – Kiedyś nie znalazłem się w kadrze meczowej Chelsea, mecz oglądałem z trybun. Powiem szczerze, po pierwszej połowie wyszedłem ze stadionu. Było mi później wstyd – przyznał Franco.

Nieszczególnie układała się też współpraca Zoli z Jimmym Floydem Hasselbainkiem, który trafił do londyńskiego klubu w 2000 roku i wyrósł szybko na czołowego strzelca zespołu. Holender oczekiwał, że cała gra The Blues będzie się kręciła wokół niego. Kiedy tylko Zola sam próbował strzału albo jakiegoś niekonwencjonalnego rozegrania, Hasselbaink natychmiast piorunował go wzorkiem, a niekiedy zgłaszał nawet ustne uwagi pod adresem weterana. – Rzeczywiście, na boisku Jimmy zawsze wyglądał na obrażonego na wszystkich – przyznał włoski zawodnik. – Tak się zachowywał, bywał dokuczliwy. Ale w szatni nikt mu nie pozwalał na tego rodzaju odzywki. Gdyby ich spróbował, zdzieliłbym go w łeb. Na boisku dawał z siebie sto procent, więc tego samego oczekiwał również od partnerów.

Stosunek Hasselbainka do Zoli był raczej nietypowy. Większość zawodników Chelsea podchodziła do Włocha z wielką estymą.

– Podczas moich pierwszych występów bałem się poprosić o piłkę. Czułem, że nie mam prawa przejmować inicjatywy na boisku, kiedy obok mnie występuje tak znakomity zawodnik – przyznał Lampard. – W West Hamie lubiłem sobie żartować, gdy przytrafił mi się błąd techniczny podczas treningu. W Chelsea to nie było mile widziane. Po każdej wpadce doświadczeni gracze spoglądali na ciebie. Bez uśmiechu i bez przesadnej krytyki, ale to był wyraźny sygnał, żeby wziąć się w garść, bo są błędy, których nie wypada popełniać.

Chelsea FC 4:1 Everton FC (Premier League 2002/03). Ostatni ligowy gol Zoli dla The Blues.

Pożegnanie Zoli ze Stamford Bridge nastąpiło 11 maja 2003 roku. Gospodarze zwyciężyli 2:1 z Liverpoolem, a Włoch w jednej z solowych akcji do tego stopnia zakręcił piłką koło nóg Jamiego Carraghera, że ten dwa razy wylądował na tyłku. Akcję oklaskiwali nie tylko fani The Blues, ale i sympatycy Liverpoolu. – Przez kilka minut nie mogłem potem dojść do piłki. Wszyscy chcieli mnie skopać – śmiał się Franco.

Summa summarum, Zola rozegrał w barwach Chelsea 229 ligowych spotkań, zdobywając 59 bramek. Niby nie było więc tych trafień szczególnie wiele, ale Włoch posiadał taki talent do efektownych, spektakularnych goli, że niemalże co drugi z nich przewija się teraz przez różne kompilacje najpiękniejszych momentów w historii Premier League. Najlepszą puentą dla tej historii byłoby oczywiście mistrzostwo Anglii, ale Franco prysnął z Wysp tuż przed tym, jak na Stamford Bridge pojawił się Roman Abramowicz razem ze swoją fortuną i transferową ofensywą, czyniącą z Chelsea klub numer jeden w Anglii.

Pieniądze rosyjskiego oligarchy nie zaimponowały jednak Zoli. On na finiszu swojej bogatej kariery obrał całkiem inny, bardzo poważny cel – przywrócenie Cagliari Calcio do Serie A. Tego samego Cagliari, które przed wieloma laty nie chciało podpisać z nim kontraktu. Trenerzy juniorów twierdzili bowiem, że Zola wielkiej kariery w futbolu nie zrobi, ponieważ jest zbyt niski i wątły.

Cóż – nie jest to prognoza, którą ci szkoleniowcy powinni odnotować tłustym drukiem w swoim CV.

***
Gianfranco na boisku próbuje wszystkiego, ponieważ jest czarodziejem, a czarodziej musi próbować.
Claudio Ranieri
***

Żeby opowiedzieć o piłkarskich początkach Zoli, trzeba rzecz jasna powrócić do Włoch.

Choć właściwie… to nie do końca.

Gianfranco przyszedł na świat 5 lipca 1966 roku w małym miasteczku Oliena, położonym w centralnej części Sardynii. Formalnie wyspa oczywiście jest włoskim terytorium, ale jej mieszkańcy stanowią społeczność naprawdę dalece odmienną od tych z kontynentalnej części kraju. Żeby to udowodnić, można nawet sięgnąć do argumentów czysto genetycznych – naukowcy dowiedli, że rdzenni Sardyńczycy po dziś dzień noszą w sobie pewien substrat genetyczny, który odróżnia ich od reszty Europejczyków. Podobnie wyjątkowi są również Baskowie, Lapończycy oraz Islandczycy. Na czym to polega? Mówiąc w największym skrócie, lwia część genomów, jakie posiadają Sardyńczycy, w ogóle nie występuje już poza tą wyspą. Jak zauważa Urszula Krajewska na blogu Interpretare Italia”, te unikalne genomy stanowią dowód na to, że współcześni mieszkańcy Sardynii to w istocie dalecy potomkowie przedstawicieli starożytnej cywilizacji nuragijskiej, którzy wyspę zamieszkiwali od XVII do II wieku przed naszą erą.

Materialnych pozostałości po Nuragach też jest na Sardynii od groma. Należą do nich przede wszystkim nietypowe, kamienne wieże, wzniesione bez użycia żadnej zaprawy. Konstrukcje te nazywa się dziś (niezbyt wymyślnie) nuragami.

Być może właśnie jakieś magiczne właściwości zaklęte w tych budowlach sprawiają, że Sardynia jest obecnie jednym z tych miejsc na Ziemi, gdzie ludzie żyją najdłużej. Do takiego wniosku doszedł Dan Buettner, który przed piętnastoma laty badał sekret długowieczności na łamach pisma „National Geographic”. Amerykanin wyróżnił na świecie pięć „niebieskich stref”, gdzie staruszkom bardzo długo dopisuje doskonałe zdrowie i świetna kondycja. To Okinawa w Japonii, Península de Nicoya w Kostaryce, grecka wyspa Ikaria, miasto Loma Linda w Kalifornii, no i właśnie Sardynia. Ze szczególnym uwzględnieniem wioseczki o nazwie Seulo. W latach 1996 – 2016 aż dwudziestu jej mieszkańców dożyło co najmniej stu lat.

Sardyńczyków wyróżnia również język, którym się posługują.

– Znając biegle język włoski, nie rozumie się na Sardynii prawie nic – pisze Krajewska. – Większy pożytek w zrozumieniu rodowitych mieszkańców, przyniosłaby znajomość języka hiszpańskiego, bowiem mówi się, że sardyński jest mieszanką hiszpańskiego, dokładniej katalońskiego, a także arabskiego i greckiego. Większość Sardyńczyków poznaje język włoski dopiero na pierwszych lekcjach w szkole, można więc rzec, iż są narodem dwujęzycznym. Konsekwencją jest fakt, iż mieszkańcy wyspy mówią bardzo poprawnie po włosku i można się z nimi dogadać mówiąc włoskim wyuczonym z książek, ponieważ takim właśnie językiem się posługują. Nie ma to nic wspólnego z mieszkańcami na przykład Sycylii, którym obce są zasady gramatyki.

Wszystkie te różnice – a jest ich przecież znacznie więcej – powodują, że ludzie z kontynentalnej części Włoch mają często do mieszkańców Sardynii stosunek dość lekceważący, żeby nie powiedzieć: pogardliwy. Tym bardziej że przed wiekami na wyspę wysyłano skazańców, więc Sardyńczyków kojarzy się również stereotypowo jako kryminalistów i prostaków. Co zresztą ma pewne pokrycie w rzeczywistości, ponieważ przestępczość na wyspie swego czasu kwitła niemal tak samo jak w owładniętym przez mafię Neapolu.

Do dziś w niektórych regionach Italii funkcjonuje nawet pogróżka: „Uważaj, bo wyślę cię na Sardynię!”.

Dlatego dla Sardyńczyków tak ważne pozostaje wspomnienie z 1970 roku. Wówczas Cagliari Calcio, największy i najpopularniejszy klub piłkarski na wyspie, sięgnęło po mistrzostwo Włoch. Jedyne w swojej historii. Ten sukces napełnił mieszkańców wyspy poczuciem dumy, jakiego chyba nigdy wcześniej nie zaznali. – Mogłem zdobyć tryplet w Turynie, ale Sardynia uczyniła mnie mężczyzną. To był mój ląd. Widziałem twarze emigrantów z Niemiec, Belgii, Szwajcarii, górników i lekarzy. Zrobiliśmy to dla tych, którzy byli nazywani bandytami i pastuchami. Ich radość była nasza – opowiadał największy gwiazdor tamtej ekipy, Gigi Riva. Jeden z najwybitniejszych piłkarzy świata na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, który spędził w barwach Cagliari prawie całą karierę.

Mały Franco Zola miał się zatem kim inspirować. – Po mistrzostwie Sardynia stała się częścią Włoch. Wyspa potrzebowała sukcesu i otrzymała go na boisku, pokonując mocarzy z Mediolanu i Turynu. Scudetto uwolniło Sardyńczyków od kompleksów niższości, pozwoliło im przeżyć coś radosnego – pisał historyk, Gianni Brera.

Kariera piłkarska Zoli rozwijała się jednak nad wyraz mozolnie. Chłopiec pierwsze kroki stawiał w małym klubiku, należącym do jego ojca. Wyróżniał się na tle rówieśników talentem, smykałką do technicznej gry. Był wyjątkowo błyskotliwym dryblerem. Jednak wszystko wskazywało na to, że niski wzrost prędzej czy później przekreśli jego futbolowe ambicje. Jeszcze w wieku szesnastu lat Zola mierzył niewiele ponad 150 centymetrów wzrostu. Na pierwszy rzut oka wyglądał raczej na maskotkę drużyny, a nie na nastoletniego piłkarza. Powiedzieć, że był zawodnikiem filigranowym, to nic nie powiedzieć. Dlatego w sezonie 1988/89 Franco wciąż reprezentował barwy lokalnego Torres Calcio, z którym awansował z czwartej do trzeciej ligi włoskiej.

No a umówmy się – jeżeli 23-letni zawodnik występuje w trzecioligowej ekipie, zwykle jest to dość dobitny sygnał, że pociąg pędzący w stronę wielkiej piłki już mu uciekł. Tym bardziej że Zola zmagał się też z kontuzjami – doskwierała mu między innymi pubalgia sportowa.

Przed popadnięciem w zupełny marazm ofensywnego pomocnika uratował niespodziewanie Luciano Moggi.

Późniejszy twórca potęgi Juventusu i główny bohater afery Calciopoli w latach osiemdziesiątych pracował na stanowisku dyrektora sportowego w Napoli. To on odpowiadał zresztą za ściągnięcie Diego Maradony do Neapolu, co uczyniło z klubu spod Wezuwiusza najsilniejszy zespół w Italii i jeden z najmocniejszych w Europie. Moggi, który niższe ligi monitorował albo osobiście, albo oczami swoich zaufanych współpracowników, był absolutnie przekonany, że Zola to talent niemal tego samego kalibru co Boski Diego. Napoli zapłaciło za trzecioligowego zawodnika około dwóch milionów lirów. Moggi do dziś uważa, że to jedna z najlepszych transakcji w całej jego karierze działacza, a trzeba pamiętać, że ten facet dopiął w swoim barwnym życiu kilka naprawdę potężnych transferów.

– Wreszcie w zespole jest ktoś niższy ode mnie! – ucieszył się Maradona na widok nowego kolegi z zespołu. Franco ostatecznie urósł na 168 centymetrów, choć niewykluczone, że są to dane nieco zawyżone, by dodać mu respektu w oczach przeciwników.

Gianfranco Zola w barwach Napoli.

Do Napoli przed sezonem 1989/90 trafiło jednocześnie dwóch piłkarzy, Gianfranco Zola oraz Massimo Mauro. Przed startem oficjalnej prezentacji nowych nabytków prezydent klubu, Corrado Ferlaino, dokładnie się obu zawodnikom przyjrzał. Dość nieprzychylnym wzrokiem mierząc niewysokiego i wyraźnie zahukanego Zolę.

W końcu odwrócił się do Moggiego i rzekł surowo: – Tego małego zaprezentujesz sam. Ja stanę obok Mauro.

Cóż – nie wszyscy w klubie podzielali wiarę Moggiego w potencjał Zoli.

Franco początkowo też sobie nie pomagał. Atmosfera wielkiego klubu wyraźnie go przytłoczyła, a perspektywa występów u boku Maradony wręcz go paraliżowała. – Diego był moim idolem. Był dla mnie wzorem. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, bez ustanku powtarzałem sobie w głowie: „Tylko nie palnij nic głupiego. Tylko nie palnij nic głupiego”. Skończyło się na tym, że w ogóle się nie odezwałem, po prostu stałem jak słup soli. I rzecz jasna wyszedłem przez to na durnia – opowiadał Włoch. – Lista moich wzorów jest właściwie krótka. Kiedy byłem dzieckiem, inspirował mnie Platini. A potem pojawił się Maradona. Jak grom z jasnego nieba. Myślę, że w futbolu nie doczekamy się już takiej postaci, był jedyny w swoim rodzaju.

Właściwie to niewiele brakowało, a do spotkania Maradony z Zolą w Neapolu… w ogóle by nie doszło. Ferlaino przed startem sezonu 1989/90 obiecał bowiem Argentyńczykowi transfer do Olympique’u Marsylia, gdzie przepotężną ekipę montował Bernard Tapie. Diego miał być perłą w marsylskiej koronie, występując obok takich brylancików jak Jean Tigana, Didier Deschamps i Jean-Pierre Papin, do których w kolejnych latach dołączały kolejne wielkie gwiazdy światowego futbolu. Puentą tego hucznego projektu stał się rzecz jasna olbrzymi skandal korupcyjny, ale co się wcześniej Marsylia nachapała trofeów, to jej.

Z Maradoną zapewne byłoby ich jeszcze więcej.

Transfer w imieniu Olympique’u dopinał Michel Hidalgo, dyrektor sportowy francuskiego klubu. – Udałem się do Neapolu prywatnym samolotem, żeby zachować pełną dyskrecję – opowiadał. – Przybyłem do willi Maradony akurat w dniu chrzcin jego córki. Przesiedziałem w zamknięciu cały dzień, razem z moim prawnikiem. Maradona przychodził do nas co piętnaście minut i pytał, czy wszystko jest w porządku. Porozmawialiśmy dopiero wieczorem. Kiedy opuszczałem Neapol, żegnałem piłkarza zadecydowanego na transfer.

Sęk w tym, że Ferlaino pod presją opinii publicznej (i z Bóg wie jakich jeszcze pobudek) wycofał się ze swojej obietnicy, choć zostały już nawet podpisane pewne dokumenty. Ostatecznie do Marsylii trafił więc Chris Waddle, a sfrustrowany Maradona zrobił na złość prezesowi Napoli i z premedytacją spóźnił się na przedsezonowy obóz przygotowawczy. Kiedy wreszcie wrócił do klubu, był w tragicznej formie fizycznej. Przemęczony, pucołowaty i jeszcze bardziej krnąbrny niż dotychczas. – Po występie na Copa America postanowiłem zrobić sobie dłuższe wakacje. Nie miałem takich od lat – opowiadał niefrasobliwie Argentyńczyk. – Pojechałem na ryby, na narty. Napoli brzydko ze mną pograło, więc odpowiedziałem pięknym za nadobne.

Można się było spodziewać, że Maradona po starcie sezonu nie zmieni swojego podejścia do treningów, więc przed Napoli rysowała się perspektywa niełatwych miesięcy. Tymczasem Gli Azzurri w 1990 roku sięgnęli po drugie scudetto w swojej historii. Diego zaś nie tylko samego siebie doprowadził do porządku, ale i zabrał się intensywnie za szkolenie następcy.

– Zachował się wobec mnie fantastycznie. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo mi wtedy pomógł – opowiadał Zola, który w sezonie 1989/90 rozegrał osiemnaście meczów w Serie A i zdobył dwa gole. Cegiełkę do mistrzostwa dołożył i to całkiem sporą. – Maradona był wtedy najlepszym piłkarzem na świecie. Sama możliwość obserwowanie go z bliska wiele mi dawała, ale on poświęcał mi znacznie więcej uwagi. Zostawał ze mną nawet po treningach, uczył mnie podkręcania piłki w swoim stylu, trenowaliśmy razem wykonywanie stałych fragmentów gry. Nie znosił przegrywać, więc nie powiem kto był lepszy w konkursach rzutów karnych, które wykonywaliśmy słabszą nogą. (…) Pierwszego gola w Serie A zdobyłem przeciwko Atalancie Bergamo. Do tego momentu nic mi się nie udawało. Miałem trudności, by prosto kopnąć piłkę. Wreszcie zdecydowałem się strzał w stylu Maradony. W pierwszej chwili myślałem, że piłka leci prosto w narożną chorągiewkę. Ale na szczęście odpowiednio skręciła i wpadła do siatki. 60 tysięcy kibiców wokół mnie oszalało.

SSC Napoli 3:1 Atalanta BC (Serie A 1989/90).

– Pamiętam też mecz z Pisą w Pucharze Włoch – wspominał z rozrzewnieniem Zola. – Przed spotkaniem Diego zadecydował, że to ja zagram z numerem dziesięć na plecach, a on założy koszulkę z dziewiątką. Trudno sobie wyobrazić piękniejszy gest. Byłem w szoku. (…) W Maradonie uwielbiałem też jego prostolinijność. Wobec nas zachowywał się po prostu jak kumpel z szatni. Nie gwiazdorzył. Żałuję dziś, że nie mogłem mu bardziej pomóc. W Neapolu nie miał normalnego życia. Kiedy tylko wyszedł na ulice, każdy chciał go dotknąć. Poza tym, otoczyli go dość niebezpieczni ludzie. Spotykaliśmy się w efekcie tylko na treningach. Zaraz po zajęciach wsiadał do samochodu i odjeżdżał do domu. Nikt nie mógł się do niego wtedy zbliżać.

W 1991 roku czas Maradony w Napoli definitywnie dobiegł końca. Wykryto w jego krwi kokainę, co poskutkowało przeszło rocznym zawieszeniem. – Ten wyrok jest zbyt surowy. To jak zawieszenie całej piłki nożnej na piętnaście miesięcy – komentował zrozpaczony Zola. Zapewniając, że nic nie wiedział o problemach narkotykowych swojego idola.

Prawdopodobnie kłamał, bo trudno uwierzyć w tak wielką naiwność. Ale trzeba dodać, że o ile Zola wiele nauczył się od Maradony na boisku, tak poza nim wiódł znacznie spokojniejsze i bardziej poukładane życie. Nigdy nie był typem hulaki. Nie wkroczył na – nomen omen – ścieżkę posypaną udeptaną przez Argentyńczyka. – Napoli nie musi szukać mojego następcy. Już go ma – zapewnił Diego, zanim w niesławie czmychnął z Italii. W 1991 roku takie stwierdzenie nie było zresztą szczególnie odkrywcze, bo wówczas Franco było już dość powszechnie nazywany „MaraZola”. Naprawdę skutecznie kopiował sztuczki swojego mistrza.

Jako samodzielny lider zespołu Sardyńczyk spisał się jednak tylko nieźle – w Napoli występował do końca sezonu 1992/93. Czasem jako wysunięty, czasem cofnięty napastnik. Strzelał regularnie, asystował często, lecz klub nie powrócił już na ligowe podium i, co gorsza, popadł także w problemy finansowe. Dlatego w 1993 roku działacze Azzurrich postanowili sprzedać swoją gwiazdę do Parmy.

Parmy bogatej, Parmy naszpikowanej gwiazdami. Parmy celującej w scudetto. Skoczyło się jednak tylko na Pucharze UEFA i Superpucharze Europy. Zola, choć skuteczny i błyskotliwy, okazał się niewystarczająco mocnym graczem, by poprowadzić zespół do ligowego triumfu.

Mało tego – jego sława w kraju miała swoje dobre i złe strony. W latach dziewięćdziesiątych przez Italię przetoczyła się upiorna plaga porwań dla okupu. Szajki przestępców notorycznie zastawiały wnyki na rozmaitych celebrytów, żeby potem wyłudzić grube pieniądze za wypuszczenie swoich ofiar w nienaruszonym stanie. Zola też znalazł się na celowniku gangsterów. – Obserwowaliśmy Zolę miesiącami – opowiedział Fabrizio Maiello, niedoszły porywacz, a w młodości… piłkarz. – Pomysł był taki, żeby dwoma autami otoczyć i zatrzymać jego samochód, a potem wyciągnąć go z wozu, spętać i spakować go bagażnika. W końcu zdecydowaliśmy się na akcję. Zjechaliśmy za nim na stację benzynową, gdzie zwykle tankował i ruszał w dalszą drogę. Problem w tym, że wtedy Zola niespodziewanie do nas podszedł i zapytał, czy chcemy jego autograf. Uśmiechał się od ucha do ucha. Palnąłem, że od zawsze jestem jego wielkim fanem.

– Kiedy składał podpis, zwrócił uwagę na tatuaż na moim ramieniu. Charakterystyczna, pięcioramienna gwiazda, którą noszą byli więźniowie. Chyba się przestraszył, bo natychmiast odszedł i odjechał. Moi koledzy mówili: „Teraz, to nasza chwila. Jedźmy za nim!”. Ale ja nie mogłem się ruszyć. Myślałem: „Boże, co ja właściwie wyprawiam?” – dodał Maiello.

Wychodzi na to, że czasem szerokim uśmiechem łatwiej udobruchać porywacza niż trenera, który nie uwzględnia cię w swoich planach.

W sezonie 1996/97 władzę w ekipie Gialloblu przejął Carlo Ancelotti, który w swoim systemie gry nie znalazł miejsca dla zawodnika o charakterystyce Franco. Dużo bardziej odpowiadali mu bardziej klasyczni snajperzy, tacy jak Enrico Chiesa i Hernan Crespo. Włoch musiał zatem poszukać sobie nowego klubu, bo nie zamierzał przyzwyczaić się do roli lewego pomocnika, a tylko tyle mógł mu zaoferować Carletto, straszliwie przywiązany do swoich taktycznych koncepcji. – Byłem wtedy początkującym trenerem. Wolałem trzymać się systemu gry, który dobrze znałem. Dlatego zmusiłem Zolę do tak trudnej decyzji, jaką było zażądanie transferu. Gdybym dostosował do niego naszą taktykę, z pewnością by do tego nie doszło – tłumaczył Ancelotti.

Koniec końców kariera Zoli na konflikcie z trenerem Parmy raczej zyskała niż straciła. Jednak w listopadzie 1996 roku, co tu kryć, wydawało się, że Franco do Wielkiej Brytanii trafia jak banita.

Miał trzydzieści lat na karku. Zamienił czołową drużynę z najlepszej ligi Starego Kontynentu na jedenasty zespół Premier League, która, jeśli wierzyć współczynnikom UEFA, nie była w tamtym czasie nawet w TOP5 najlepszych lig w Europie. Mówiąc krótko: Włoch zaliczył ostry zjazd. – Miałem problemy w Parmie. Wpadłem w dołek formy, potrzebowałem zmian. Pojawiła się oferta z Anglii, więc zaakceptowałem ją bez zastanowienia. Tym bardziej że zawsze chciałem spróbować swoich sił poza ligą włoską. Cieszyłem się na nowe wyzwanie – opowiadał Zola w rozmowie z FourFourTwo. – Na szczęście w Chelsea spotkałem Roberto Di Matteo i Gianlucę Viallego, którzy pomogli mi się zaaklimatyzować w nowym mieście. Najgorzej było z jedzeniem, bo Parma to raj dla łasuchów, podaje się tam najpyszniejsze dania na świecie. Ale do wszystkiego z czasem przywykłem. Kiedy opuszczałem Anglię, czułem się, jak gdybym pozostawiał za sobą dom.

***
Ten mały Gianfranco Zola… ależ on mnie drażnił. Był jednym z tych zawodników, którzy pozostają nieustannie w doskonałym nastroju, niezależnie od tego, z kim przychodzi im zagrać. Zawsze miał uśmiech na twarzy. Denerwowało mnie to. Jak on mógł czerpać taką frajdę z gry przeciwko United? Nikt normalny się tak nie zachowywał.
sir Alex Ferguson
***

Jak przystało na długowiecznego Sardyńczyka, Zola z odwieszeniem butów na kołku zwlekał i zwlekał. Jako się rzekło, latem 2003 roku Włoch opuścił Chelsea i spełnił jedno ze swoich wielkich marzeń – podpisał kontrakt z Cagliari. Czyli z klubem, który dwie dekady wcześniej postawił na nim krzyżyk z uwagi na niezbyt imponujące warunki fizyczne. Powracający w rodzinne strony Franco miał już wprawdzie 37 lat na karku, ale wciąż czuł się na siłach, by robić różnicę na zapleczu włoskiej ekstraklasy, gdzie występowali wówczas Rossoblu.

Chciał pomóc drużynie w powrocie na najwyższy poziom rozgrywek.

Ku rozpaczy Romana Abramowicza.

Rosyjski miliarder przejął Chelsea tuż po tym, jak Zola dogadał się z Cagliari. Nowy właściciel The Blues naturalnie nie mógł przecierpieć, że ulubieniec kibiców i żywa legenda londyńskiego klubu odchodzi akurat w takim momencie. Nie udało mu się jednak przekonać piłkarza, by ten zerwał ustną umowę z Rossoblu i ostatni rozdział swojej kariery napisał na Stamford Bridge. Zdesperowany Abramowicz postanowił zatem… wykupić Zolę z powrotem do Chelsea. Oferta wpłynęła dobę po tym, jak Włoch oficjalnie związał się z Cagliari. Abramowicz zaoferował zawodnikowi tłuściutką umowę, opiewającą na trzy miliony funtów rocznie. Ekipa z Sardynii miałaby zarobić na tym absurdalnym transferze dodatkowy milion. – Naprawdę widziałem kontrakt zaproponowany Zoli na własne oczy. Potem Abramowicz kontaktował się ze mną osobiście! – zarzekał się prezydent Cagliari, Massimo Cellino. – Od razu dopowiedziałem: „nie”.

Zola doceniał starania Abramowicza, lecz on również twardo omówił Rosjaninowi. – Moja reputacja na Sardynii zawisła na włosku. Mieszkańcy wyspy wiele sobie obiecywali po moim transferze do Cagliari. Nie mogłem ich rozczarować – stwierdził Franco.

Pozwolił sobie również na ostrzeżenie pod adresem oligarchy. – Mam wątpliwości, czy wielkie pieniądze w futbolu zawsze przynoszą pozytywny efekt. Pamiętam transferowe szaleństwo wielu włoskich klubów, które doprowadziło je donikąd. Dzisiaj Chelsea nie potrzebuje wielu zawodników, w klubie pracuje też obecnie dobry trener. Najważniejsza w piłce jest stabilizacja – dowodził Włoch. – Nawet jeżeli pan Abramowicz nie ma za sobą piłkarskiej przeszłości, to wciąż może otoczyć się ludźmi, którzy rozumieją futbol. I wiedzą, że liczy się w nim coś więcej niż pieniądze. Najważniejszy jest szacunek kibiców i społeczna rola klubu.

Być może te słowa nieco ocuciły Abramowicza, który ponoć planował nawet w przypływie fantazji wykupić całe Cagliari, byle tylko móc swobodnie przesunąć Zolę z powrotem do Chelsea. Choć to może być wyłącznie miejska legenda, rozpuszczona przez brytyjskie brukowce.

Tak czy owak – Gianfranco karierę zakończył na Sardynii, nie w Londynie.

Najpierw wprowadził Cagliari z powrotem do ekstraklasy, strzelając aż trzynaście bramek w Serie B, a potem pomógł klubowi w utrzymaniu się w elicie. Na najwyższym poziomie rozgrywek zdobył aż dziewięć goli. W pamięci kibiców szczególnie mocno zapisało się z pewnością jego pożegnanie z boiskiem. W ostatniej kolejce sezonu 2004/05 Włoch pojawił się na murawie w 56. minucie spotkania z Juventusem, przy prowadzeniu „Starej Damy” aż 3:0. Zdołał jednak zmniejszyć rozmiary porażki, aplikując mistrzom Włoch dwie bramki.

Juventus FC 4:2 Cagliari Calcio (Serie A 2004/05).

W pierwszym starciu z Juventusem zbliżający się do czterdziestki zawodnik także ukąsił. Wpakował piłkę do siatki… głową.

Cagliari Calcio 1:1 Juventus FC (Serie A 2004/05).

Karierę klubową Zola spuentował zatem całkiem przyjemnym akcentem. Mniej sympatycznie zakończyła się natomiast jego przygoda w barwach Squadra Azzurra. Dla reprezentacji Włoch napastnik zagrał 35 razy, zdobywając dziesięć bramek. W sumie nie jest to jakiś katastrofalny bilans, ale jeśli spojrzymy na wielkie imprezy, to dorobek Franco wypada naprawdę słabo.

Wyjazd na mistrzostwa świata do Stanów Zjednoczonych?

Niby zaliczony, ale skończyło się na czerwonej kartce w jedynym występie. Zresztą – kartce kompletnie z czapy, bo Zola nie zasłużył w tamtej sytuacji nawet na żółty kartonik. Gdy arbiter wyciągnął z kieszeni kartkę koloru czerwonego, zdruzgotany Włoch upadł na kolana i zalał się łzami. Przeciwnikowi nie wybaczył. – Po meczu zostałem wyznaczony do kontroli antydopingowej. Wszyscy zawodnicy Nigerii przepraszali mnie za teatrzyk, jaki urządził ich kolega. Ale on sam do mnie nie podszedł, nigdy mnie nie przeprosił.

Euro 1996?

Włosi nie wychodzą z grupy, Zola marnuje rzut karny w decydującym spotkaniu. Zostaje antybohaterem.

Mundial we Francji?

Cesare Maldini w ogóle pomija gwiazdora Chelsea, po prostu nie zabiera go na turniej, choć w eliminacjach do mistrzostw Zola grał regularnie i zdobył nawet zwycięskiego gola w starciu z Anglią na Wembley. Ten cios sprowokował Włocha do ogłoszenia końca kariery w reprezentacji. – Nie mam żalu do selekcjonera, bo konkurencja na mojej pozycji była olbrzymia – zapewniał zgodnie z prawdą Franco. – Trener wybrał Roberto Baggio i Alessandro Del Piero. To zrozumiała decyzja.

***

Dzisiaj Gianfranco Zola jest trenerem. Ściślej mówiąc – bezrobotnym trenerem.

W sezonie 2018/19 Włoch zaliczył sentymentalny powrót na Stamford Bridge, gdzie był asystentem swojego rodaka, Maurizio Sarriego. Wcześniej pracował w Birmingham City, Watfordzie, West Hamie, Cagliari i w katarskim Al-Arabi. Przez jakiś czas prowadził również reprezentację Włoch do lat szesnastu. Szans na wykazanie się dostał zatem sporo, co zresztą dowodzi, jak wielkim respektem Włoch cieszy się na Wyspach i na Sardynii. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że był znacznie, ale to znacznie lepszym piłkarzem niż jest trenerem. – Szczerze mówiąc, nigdy sobie nie wyobrażałem Franco w roli managera – mówił otwarcie Ruud Gullit jeszcze w 2008 roku, gdy Zola dostał swoją pierwszą robotę w West Hamie. – Myślę, że kiedy otrzymał ofertę poprowadzenia klubu, to po prostu nie potrafił się powstrzymać i nie zaryzykować. Ale trudne zadanie przed nim. Ma wielkie doświadczenie piłkarskie, lecz musi się nauczyć zarządzania zespołem. Tu nawet nie chodzi o zawodników, którzy grają co tydzień. Najważniejsi są często ci, którzy nie łapią się do jedenastki.

Zola przejął ekipę „Młotów” z rąk Alana Curbishleya we wrześniu 2008 roku. Pierwszy sezon udał mu się nieźle – londyńczycy zajęli przyzwoite, dziewiąte miejsce w tabeli Premier League. W kolejnych rozgrywkach otarli się już o spadek, kończąc na siedemnastej lokacie.

Dowodzony przez Zolę Watford przegrał szansę na powrót do ekstraklasy w finale play-offów. W maju 2013 roku lepsza od „Szerszeni” okazała się ekipa Crystal Palace, która zwyciężyła na Wembley 1:0 po golu strzelonym w dogrywce. Jeszcze gorzej było w Birmingham. Włoch przejął klub w grudniu 2016 roku, ale nie dotrwał na stanowisku szkoleniowca do końca rozgrywek. Drużyna przegrywała mecz za meczem, co skłoniło Zolę do rezygnacji. – Dziś zwalniam samego siebie. Rezygnuję. Jest mi przykro, bo przybyłem do Birmingham w wielkimi oczekiwaniami. Biorę pełną odpowiedzialność za fatalne rezultaty. Klub zasługuje na lepszego trenera. Nie umiem pomóc zawodnikom, więc po co miałbym tu dalej pracować? Wolę zrobić miejsce komuś, kto uratuje drużynę – mówił zrozpaczony Gianfranco.

Później szefowie Birmingham oskarżali Zolę o prowadzenie fatalnej polityki transferowej, która wpędziła klub w długi.

Sardyńczyk wciąż ma jednak trenerskie ambicje, nie chce odpuścić. Przed startem sezonu 2019/20 Roman Abramowicz zaproponował mu rolę ambasadora klubu. Zola kolejny raz grzecznie odmówił Rosjaninowi. Franco nie żyje zresztą wyłącznie z futbolu. Wzorem swojego ojca został także… lodziarzem. Włoch – wielki miłośnik słodkości – prowadzi sieć lodziarni we Włoszech i w Anglii.

– Kiedy byłem u szczytu kariery, dostawałem różne oferty na poprowadzenie restauracji i innych biznesów w Londynie. Zawsze odmawiałem, bo nie byłem zainteresowany w zajmowaniu się czymś, do czego nie czuję żadnej pasji. A tak się składa, że lody są moją wielką miłością – opowiadał Zola, promując swoją markę. – Jestem wielkim fanem lodów śmietankowych. Moje ulubione smaki to od zawsze fior di latte i czekolada.

Czy jego trenerska kariera powróci jeszcze na właściwe tory? Próżno spekulować. Choćby jednak Zola spuścił w przyszłości pięć klubów z Premier League, statusu legendy mu to w Anglii nie odbierze. Włoch dla Chelsea był tym, kim Eric Cantona dla Manchesteru United i Dennis Bergkamp dla Arsenalu. Wszyscy trzej zachwycali, odmienili oblicze swoich klubów i całej ligi zarazem. – Fakt, że United, Arsenal i Chelsea to najbardziej utytułowane zespoły w erze Premier League, można częściowo wytłumaczyć przybyciem tych trzech doskonałych cofniętych napastników – uważa Michael Cox. – Po zawieszeniu butów na kołku Zola zauważył, że w przeszłości angielskie zespoły ustawiano przede wszystkim z dwoma silnymi napastnikami, dwoma pomocnikami zabezpieczającymi tyły i dwoma skrzydłowymi. Nigdy nie atakowano się przez środek. Po prostu zagrywało się piłkę wzdłuż linii i wrzucało na wysokiego gracza. Myślę, że właśnie Zola – podobnie jak Cantona i Bergkamp – pomógł zmienić ten stan rzeczy.

Cóż – nic dodać, nic ująć.

Opowieść o Zoli nie byłaby jednak pełna bez choćby wzmianki o TYM golu, jakiego Włoch zdobył w starciu z Norwich.

Chelsea FC 4:0 Norwich City (Puchar Anglii 2001/02).

– Nie bardzo zrozumiałem, co się właściwie stało. Jako bramkarz, masz przy rzucie rożnym ułamek sekundy na reakcję, więc nie spuszczasz oka z piłki. W ogóle nie widziałem Gianfranco, dopóki on nie pojawił się nagle w powietrzu, robiąc… cokolwiek właściwie wtedy zrobił – wspominał na łamach The Athletic golkiper zaskoczony przez Zolę, Robert Green. – To był jedyny przypadek jaki pamiętam, kiedy w meczu padł tak cudowny gol, że cały stadion spojrzał w stronę telebimu, żeby obejrzeć powtórkę. Nie wyłączając z tego nas, zawodników Norwich.

I na tym właśnie polega boiskowa magia.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

Piotr Rzepecki
1
Myśliwiec: Mam poczucie, że bylibyśmy w stanie wygrać, gdybyśmy grali jedenastu na jedenastu

Anglia

Komentarze

3 komentarze

Loading...