Na hasło Górnik Zabrze – Legia Warszawa wielu współczesnych kibiców wspomina przede wszystkim o pamiętnym starciu z 1994 roku, starciu bardzo ostrym, o ogromną stawkę, z setką podtekstów. Starciu, w którym Legia Warszawa wygrała tytuł mistrza Polski, Ale tak naprawdę tamten mecz górników z legionistami nabiera głębszego sensu dopiero po prześledzeniu całej dekady poprzedzającej bój. Zanim Legia wyszarpała sobie ten tytuł z rąk zabrzan, przez ładnych parę lat oglądała ich plecy. Mocarstwowe plany, gwiazdy z pierwszych stron gazet, atmosfera budowy wielkiego klubu na skalę nie tyle polską, co europejską. A w lidze? Cała druga połowa lat 80-tych to plecy Górnika. Plecy Górnika. I jeszcze dwukrotnie plecy Górnika Zabrze.
Od 1970 roku, aż do sezonu 1993/94 (lub 1992/93, jak powiedzieliby kibice i jeden z naszych redakcyjnych kolegów, obecnie za kratami) Legia ani razu nie wygrała ligi. O ile w latach siedemdziesiątych było to jeszcze zrozumiałe, polska czołówka była diabelnie mocna, rozgrywały się w niej w dodatku interesy polityczne, o tyle lata osiemdziesiąte? Tam Legia miała w rękach absolutnie wszystkie argumenty, łącząc stary system i swoje wojskowe wpływy z nowym systemem – i możliwościami finansowymi, albo raczej – nabywczymi. Bo przecież co innego mieć pieniądze, a co innego móc kupować dobra w okresie PRL-u. Dlaczego więc się nie udawało? Dlaczego przez ten okres wielkiej napinki Legia musiała oglądać plecy Widzewa (dwa razy), Lecha (dwa razy) i właśnie Górnika, aż czterokrotnie? Co wtedy się wydarzyło, że Legia nigdy nie zrealizowała pokładanych w niej nadziei?
Spróbujmy wspólnie odpowiedzieć na to pytanie.
Legia Warszawa lat osiemdziesiątych? Siła i słabość.
– Dlaczego nie wygraliśmy mistrzostwa? Sam chciałbym to wiedzieć! – mówi nam Dariusz Kubicki.
– To skomplikowane, z różnych względów – dodaje Andrzej Strejlau.
– Dla mnie to zagadka – to już Adam Topolski.
– Słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud, zrób z Legiuni mistrza Polski, zrób! To było takie nasze legijne „nic się nie stało”, które znamy z meczów reprezentacji Polski – uśmiecha się Bogusław Łobacz. Refren powracający rokrocznie. Ba, tydzień po tygodniu, po każdym rozczarowaniu, które było jak pory roku – punktualne i niepozwalające usunąć się z kalendarza.
Im dłużej podrążyć w temacie, tym więcej teorii.
A przecież Legia był to zespół, który od -nastu lat nie potrafił zdobyć mistrzostwa. To zresztą druga rzecz niewyobrażalna w dzisiejszych czasach – ponad dwadzieścia lat przerwy pomiędzy tytułami warszawskiego klubu.
Ciśnienie na mistrzostwo było olbrzymie i rosło z każdym przegranym sezonem. Najbardziej sfrustrowani byli oczywiście kibice, zwłaszcza, że to był przecież czas, gdy stołeczne drużyny w państwach komunistycznych potrafiły na długo zdominować swoje ligi. Steaua Bukareszt, CSKA Sofia, zespoły z Belgradu. Nawet jeśli gdzieś klub wojskowy miał problemy – to najczęściej z sąsiednim klubem gwardyjskim. W Warszawie ta wewnętrzna konkurencja była mniejsza, natomiast nie było mowy nie tylko o dominacji, ale choćby o pojedynczym tytule. Walczyli z tym kolejni działacze, obsesja mistrzostwa dosięgała trenerów, jedynym wyjątkiem mieli być… zawodnicy. Część z nich zresztą przyznaje po latach – nie zawsze szatnia ciągnęła wózek w tym samym kierunku.
Jest też kwestia pieniędzy, które wtedy nie były aż tak wielką motywacją.
– Mam mieszane uczucia za każdym razem, gdy jestem na Legii. Wie pan, tam są zdjęcia zawodników – mojego nie ma. Niektórzy rozegrali parę meczów, są, mnie nie ma. Okazało się, że są tam zdjęcia piłkarzy, którzy zdobyli tytuł. Ja niestety nie dostąpiłem tego zaszczytu – zaczyna swoją opowieść Dariusz Kubicki. – Mogę za siebie odpowiadać: mi się zawsze chciało grać, trenować. Każdy trener to potwierdzi. Człowiek sprawiał sobie przyjemność grą. A jeszcze za granie wpadają apanaże? Pięknie.
Ale Kubicki od razu prostuje, zresztą chyba określając celnie część kłopotów z tamtą Legią.
– Z którego jest pan rocznika? 1988? No właśnie. To pan nie rozumie tamtych realiów. Pieniądze nie odgrywały takiej roli jak teraz. Świat się skomercjalizował, wszystko jest przez pryzmat pieniędzy. Wtedy było inaczej. Każdy chciał zarabiać, ale te pieniądze… trudno to wytłumaczyć, ale nie były tym, czym są teraz. Co innego oczywiście pieniądze po wyjeździe za granicę, ale to było utrudnione.
W Legii zarobki były, ale nie tak godne jak w Górniku Zabrze chociażby. Z drugiej strony, pieniądze w stolicy były niebezpieczeństwem…
– Jesteś w Warszawie. Grasz w Legii. Stolica cię kocha – jesteś królem życia. Królów życia było wtedy dużo. Jesteś sportowcem, chcesz wygrywać, oni chcieli, jestem pewien. Ale Warszawa potrafi wciągnąć – barwnie nakreśla Adam Dawidziuk, dziennikarz od lat będący przy Legii. Stolica wciągała, wciąga teraz i będzie wciągać jeszcze latami, natomiast pamiętajmy – to był czas, gdy w niektórych miastach wciągnąć mogła co najwyżej milicja do suki. – Warszawa, nie każdy potrafił się tu odnaleźć. Ja ktoś przyjechał z mniejszej miejscowości, to potrafił się zagubić. Warszawa niejednego straciła. Ja miałem to szczęście, że byłem żonaty. Ktoś na mnie czekał w domu. Wiec te wszystkie uciechy mnie nie dotyczyły – dodaje Adam Topolski.
Pytamy kogoś, kto na stolicy zjadł zęby. Bogusław Łobacz, późniejszy legendarny kierownik klubu, wówczas kibic, wspomina tamte lata tak.
– Jakbym miał odpowiedzieć najprościej, to: za mało było piłki w piłce – mówi nam Łobacz. – Kibice nie byli wtedy tak blisko klubu, jak obecnie, nie wiedzieli tyle. Natomiast wydaje mi się, że wszystko musi być poukładane, aby był sukces. A Legia… Legia wtedy była dziwnym klubem. Oczywiście, to wciąż była Legia, a więc w jednym meczu potrafiła zagrać wspaniale. Ograć najlepszych. Mieć wspaniałych piłkarzy. Ale to tak jak mówił świętej pamięci Władek Stachurski zawsze: w piłce jest czas na pracę, przede wszystkim na pracę. Zabawa przychodzi po pracy. Kiedy mieszasz jedno z drugim, no to wiadomo jak to się może skończyć. Za dużo było tej zabawy w ówczesnej Legii, choć czasem w meczach poszczególnych widać było, jak ta drużyna mogłaby grać, gdyby proporcje zabawy do pracy były inne.
Jedni mówią – przypadek. Inni – znamienne. Legia taśmowo dokładała do kolekcji Puchary Polski. 1980-1991? Cztery zwycięstwa, dwa finały. Spiąć się na pojedynczy mecz? Czemu nie. Utrzymać regularność przez cały sezon? O, tu już pojawiają się problemy. Zwłaszcza, że to, co mogłoby być siłą Legii, tak naprawdę stawało się jej słabością. Nie chodzi tu już nawet o magię stolicy, o pieniądze, o możliwości. Bardziej o to, co zlepek tych czynników robił z głowami piłkarzy.
– To nieobliczalna drużyna. Może wygrać z najlepszym, ale także przegrać z A-klasowym zespołem. Mam do siebie jedną podstawową pretensję – za bardzo zaufałem zawodnikom. Do klubu dochodziły słuchy o niesportowym trybie życia niektórych. Nie twierdzę, że piłkarze powinni być święci, ale coś w tym musiało być – rzeczywiście forma ulatywała. W tej sytuacji, nie mogąc znaleźć wspólnego języka z zespołem, postanowiłem zrezygnować z pracy jako trener drużyny Legii – to wypowiedź Lucjana Brychczego z czasów, kiedy zrezygnował ze stanowiska szkoleniowca (za Legia.com). Nieobliczalna drużyna. W dodatku złożona z ludzi, którzy nie są świętoszkami. Częściowo tłumaczy nam to Andrzej Strejlau.
– Część zawodników już myślała, jak wyjechać za granicę. Wszystkim się spieszyło – mówi Strejlau. – Wydaje mi się, że zespół był nie dość skonsolidowany. Niektórym może nie tak bardzo zależało. Byli wygodni. Wtedy do Legii trafiało bardzo wielu piłkarzy i niektórzy zadowalali się tym, co dostali. Przypuśćmy, otrzymali określone pieniądze za podpis. To potem nie byli tak zaangażowani w walkę. Dochodzę też do takiego wniosku, że nie dobieraliśmy zawodników pod kątem takim, żeby przychodzili i związywali się emocjonalnie z Legią. Żeby potem „pruli się” za Legię na całego. Przetrzymać parę lat, skasować swoje i tyle – dodaje Topolski.
Z ust Strejlaua pada mocne słowo. Armia zaciężna. To, co miało być siłą Legii, stało się po części jej słabością. Skoro możesz mieć niemal każdego zawodnika, poza tymi, na których parol zagiął Górny Śląsk – to z tego korzystasz. Ale po dwóch latach, chcesz mieć już nowych, jeszcze lepszych, jeszcze mocniejszych. Zwłaszcza, że ci starsi już się stolicą nabawili, znudzili, teraz chcieliby ruszyć na zachód. Efekt? Masz ludzi, którzy są oszołomieni po przyjeździe oraz tych, którzy właśnie szykują się do wyjazdu. Takich, którzy są w Legii, żyją Legią i co najważniejsze – wiążą z nią przyszłość? Możesz zliczyć na palcach.
Legia Warszawa lat osiemdziesiątych? Indywidualności, nie drużyna.
– Legię gubiło to, że niby była silna, ale była też zlepkiem indywidualności. Prawie każdego można było sprowadzić – oprócz tych, co szli na Śląsk. Nie przez przypadek Legia zdobywała Puchary Polski, nie przez przypadek parę razy pokazała się w pucharach. A na tym długim dystansie ligowym, ten zlepek indywidualności nie dawał rady – tłumaczy Adam Dawidziuk. To częściowo potwierdza wcześniejsze tezy. Gdy już naprawdę trzeba było się spiąć, gdy naprawdę trzeba było udowodnić klasę piłkarską – kończyło się efektownie. Te boje z Interem Mediolan? Albo ćwierćfinał Pucharu Zdobywców Pucharów? To naprawdę są namacalne sukcesy, namacalne dowody na to, że ci piłkarze potrafili grać w piłkę.
Pierwsze starcie z mediolańczykami, w Pucharze UEFA. Bez bramek przez 180 minut, kapitulacja dopiero w 109. minucie rewanżu, po bramce Pietro Fanny. Drugie stracie z mediolańczykami, w Pucharze Zdobywców Pucharów. 3:2 u siebie, po bramkach Sikorskiego, Dziekanowskiego i Karasia, potem 0:1 na wyjeździe, znów katem Pietro Fanna. To wszystko zrywy, zaledwie zrywy, ale i potwierdzenia: coś w tym jest, że tamta Legia miała potencjał.
– Uważam, że mieliśmy wybitny skład. Powinniśmy zdobywać kolejne mistrzostwa. Ale tej zawziętości brakowało – mówi Adam Topolski. – Ogrywaliśmy na przestrzeni meczu późniejszych mistrzów, czy Widzew, czy Ruch, czy Górnik. A przegrywaliśmy ze słabeuszami. To było takie… Kurczę, nie chciałbym się teraz wypowiadać w mocnych słowach. Ale wiele było takich sytuacji, kiedy, nie zarzucając niczego nikomu… No, indywidualnie ktoś nie pochodził do meczu jak powinien. Albo jego występ wzbudzał wątpliwości. Koledzy odpuszczający mecz? Były takie przypuszczenia. Pamiętam w Mielcu, gdzie bardzo łatwo nam strzelali, dostaliśmy piątkę czy szóstkę. Nawet do Przeglądu udzieliłem wtedy wywiadu jako kapitan, gdzie tuż po meczu powiedziałem, że mecz wyglądał jak odpuszczony. Byłem wściekły po tamtym spotkaniu. Ja sobie nie mam nic do zarzucenia. Zawsze uchodziłem za piłkarza, obok którego piłka może przejść, zawodnik nigdy. Na każdym spotkaniu walczyłem na całego. Z tamtego Mielca pamiętam, całą drogę nikt się nie odzywał. Nawet miałem potem rozmowę z trenerem Brychczym, żeby nimi wstrząsnąć, że trzeba to towarzystwo poruszyć. Rozmowy były krótkie, żołnierskie.
I bezskuteczne – chciałoby się dopowiedzieć. Być może również ze względów, które zaznaczyliśmy wcześniej. Co innego przegrać w domu, co innego przegrać na oczach sąsiadów, którzy zdzierają gardło kilkanaście metrów od linii bocznej. Co innego przegrać w miejscu, które traktuje się wyłącznie jak zakład pracy, ewentualnie jako trampolinę do lepszego świata.
– To była armia zaciężna, ale oni chcieli odbyć służbę. Byliśmy w konsekwencji na takim średnim poziomie. Nie chciało się w klubie robić transformacji tej drużyny, a raczej tego, jak powstaje ta drużyna. Nie było aż takiego inwestowania w wychowanie własnych zawodników, a w to powinno się iść. Baza? Biegaliśmy zimą pod mostem Łazienkowskim, bo tam były rury z ciepłą wodą – narzeka nie bez racji Strejlau. Można to traktować jako usprawiedliwianie się, jako wybielanie własnej trenerskiej nieudolności, ale przecież nie on jeden połamał sobie zęby na tamtych zawodnikach, realizowaniu tamtych ambicji.
– Dla nas, kibiców Legii, przed każdym sezonem była ta sam śpiewka: może to będzie ten sezon? Bo zagraliśmy bardzo dobry mecz z mistrzem. Bo wygraliśmy. Gdzieś to się zapamiętywało i łudziło. A potem było różnie. Bywały takie mecze, kiedy naprawdę, stadiony świata. 3:2 ze Stalą Mielec. 6:3 ze Śląskiem. 5:3 z Odrą Opole. To były takie spotkania, które miały nieprawdopodobny poziom. Czuło się, że w tej lidze kipi od talentu – wspomina Łobacz. Ale od razu kontruje Topolski.
– Czasem cuda się działy. Przyjechała tak Odra Opole, którą powinniśmy ograć 5:0. Tymczasem było 3:5. Niezwykły mecz. Wszyscy się na nas szykowali, to też fakt, i to przetrwało do dziś. Jeśli gdzieś jechaliśmy, zawsze się działo, wszyscy tylko czekali, żeby Warszawie dopiec. Tylko na Zagłębiu Sosnowiec byliśmy witani przyjaźnie.
Ten wątek napinania się na Legię będzie się jeszcze zresztą przewijał. Legia poniekąd uosabiała wszystko, co złe. Wojskowy klub. Z Warszawy, a tam przecież wiadomo, kto siedzi na stołkach.
– Warszawa ścierała się wtedy z całą Polską. Rozkwit Solidarności, Stan Wojenny – to wszystko kojarzyło się z komuną, z wojskiem. Wszyscy chcieli, żeby Legia przegrała. Nie muszę mówić, ile meczów zostało puszczonych, ustawionych tak, żeby tylko Legia mistrza nie zdobyła – mówi Adam Dawidziuk. Tę wersję potwierdza zresztą również Strejlau. – Legia nie była lubiana jako klub, a to był wielki, wspaniały klub wielosekcyjny: zapasy, siatkarze, siatkarki, koszykarki, koszykarze, potęga strzelecka… Jeden z najsilniejszych klubów w Europie.
Natomiast żadna motywacja, żaden układ, nie miałby prawa zadziałać, gdyby Legia nie dawała się ogrywać na boisku i poza nim. A niestety dla kibiców z Warszawy – tak właśnie się działo. Bo przy całej potędze legionistów – inni po prostu też rośli w siłę.
Legia Warszawa lat osiemdziesiątych? Silna konkurencja.
Pewnym symbolem tamtej ery stali się Dariusz Dziekanowski oraz Mirosław Okoński. Ten pierwszy – ściągnięty za krocie, absolutny rekord Polski, w dodatku z Widzewa, który wówczas miał już status klubu diabelnie silnego, zdolnego do rywalizacji nawet na arenie międzynarodowej. Ten drugi – powołany do wojska, prosto z Lecha Poznań, też przecież powoli rosnącego w siłę. Marchewką i kijem. Pieniędzmi i układami. Te dwa przykłady działają na wyobraźnię, bo to przecież piłkarze absolutnie wybitni.
– Darek Dziekanowski? Powiem panu tak. My byliśmy dobrzy, ale Darek był wyśmienity. Ponadprzeciętny. Niestandardowy. Miałem przyjemność grać w Premier League i powiem panu, że Darek na tle gwiazd ligi angielskiej też by się wyróżniał. Mógłby mieć problem z fizycznością, musiałby nad tym popracować. Ale technicznie – byłby wśród najlepszych. Choć pewnie liga włoska bardziej by była dla niego odpowiednia. No i nie zapominajmy, że grał w Bristolu, do dziś jest tam pamiętany. W Sunderlandzie, gdy tam grałem, kupiono z Bristolu lewego obrońcę. On mi powiedział: „grałem z Dziekanem. Nigdy takiego piłkarza nie widziałem” – wspomina Dariusz Kubicki.
Cała operacja zresztą, poczynając od wojowniczego wywiadu, w którym oberwało się nawet jakości powietrza w Łodzi, przypominała późniejsze sagi transferowe. Widzew kupując Dziekanowskiego bił wszystkie rekordy, Legia kupując Dziekanowskiego biła wszystkie rekordy. Nawet trudno znaleźć jakiś punkt odniesienia, skoro mowa o dwóch TAKICH klubach, płacących TAKIE pieniądze.
– Darek był wielkim zawodnikiem, świetnym, wspaniałym technicznie. Zakusy były na niego z Włoch. Sam zwalniałem go na mecz. Tam bardzo widzieli go w drużynie. Miał też iść potem do Eintrachtu. Nie wyszło. W każdym razie zawodnik doskonale wyszkolony, zwrotny, sprawny, charakterystyczny – zachwala Strejlau.
– Oglądanie Dziekana w formie miało w sobie coś magicznego. Takie 4:3 z Bałtykiem. Nie wiem, czy to gdzieś do odzyskania, ale warto poszukać tego spotkania, co tam wyprawiał. Inne czasy, zawsze się będziemy zastanawiać, co by było, gdyby Dziekan wcześnie wyjechał na Zachód. Tak samo zablokowany był choćby Lucek Brychczy, którego chciały i Real, i Barcelona. Mógł zostać legendą światowego futbolu. Podobnie Włodek Lubański – wspomina Bogusław Łobacz.
Ten przyblokowany wyjazd na zachód, przetrzymanie Dziekanowskiego do momentu, gdy nie miał już szans na dalszy rozwój, na przebijanie kolejnych sufitów – to też swoisty symbol. Legia składająca się z ludzi, którzy są tu, by zaliczyć służbę wojskową, i tych, którzy już widzą europejskie stadiony, a nie jakiś prowincjonalny obiekt w Bytomiu, gdzie trzeba było podnieść z murawy punkty ligowe. Trudno budować coś trwałego, trudno o jakąkolwiek tożsamość.
– Choć zawodnicy przychodzący do Legii odbyć służbę byli różni. Taki Mundek Okoński. Mundek był niezwykle otwarty, wylewny, nigdy nie stronił od kibiców. Przed finałem w Częstochowie powiedział: zakładam dechy z przodu, dechy z tyłu i niech mnie w chuja pocałują – żartuje Łobacz. Jakkolwiek jednak zdarzali się ci, którzy zapuszczali korzenie w Legii, tak dla wielu Legia nie była tym miejscem, które można nazwać „u siebie”.
– Nie przypominam sobie, żeby ktoś odpuszczał, ale to moje odczucie. Wielu, gdy przyszło do Legii, zobaczyło jak to wszystko funkcjonuje, dochodziło do wniosku, że to jest ich miejsce. Ale na pewno nie wszyscy – przyznaje Kubicki.
Tu jednak trzeba jasno stwierdzić – Dziekanowski i Okoński to przykłady jaskrawe, głośne, rzucające się w oczy. Ale i przykłady trochę odosobnione. Zresztą – nawet tutaj widać pewną słabość Legii. Okoński został wywieziony z Poznania, spędził w stolicy dwa sezony, ale królem strzelców i trzykrotnym mistrzem Polski został już po powrocie do Lecha Poznań. Legia po zakończeniu służby chciała go oczywiście zatrzymać u siebie. Kontrakt zawodowego żołnierza, wszystkie wiążące się z tym przywileje, niezłe pieniądze. Kto stawił czoła tej potędze? Jak głosi legenda – dwudziestu sześciu prywaciarzy, którzy zrzucili się na wykupienie Okońskiego, na opłacenie wszystkich zobowiązań, jakie Okoński miał wobec wojska. Trzeba było zwrócić lodówkę lub jej równowartość? Prywaciarze zbierali pieniądze i zwracali, co trzeba.
Trzeba sobie to dobrze uzmysłowić, by w odpowiednim kontekście ulokować potęgę Legii. Tak, ona była wtedy wielka, miała ogromne wpływy. Ale król strzelców i jeden z najlepszych piłkarzy ligi wylądował z powrotem w Poznaniu. I wcale nie ściągał go tam minister transportu do spółki z zaprzyjaźnionymi agentami KGB, tylko poczciwy Henryk Zakrzewski, czyli nieodżałowany „Luluś” z kilkunastoma kolegami. Skoro niespełna trzydziestu kupców było w stanie zgarnąć kapitalnego zawodnika Legii sprzed nosa – co napisać o innych rywalach, takich jak Górnik właśnie?
– Ja panu powiem – pieniądz jest ważny. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. To daje poczucie wartości – mówi nam Strejlau. I po chwili rzuca kwotami. – Deyna, pamiętam, dostawał 400 złotych dodatku jako kapitan drużyny. Generalnie pieniądze także później, w latach osiemdziesiątych, były nieporównywalne z tym, co dostawali górnicy i związkowcy.
Legia miała mieszkania, talony, różne kruczki. Ale pieniądze miał Górnik, często większe, albo i dużo większe.
– Legia mogła swoje zaoferować w ramach wojskowych możliwości, ale na pewno nie mogła przebić etatów górniczych. Te warunki ekonomiczne w Legii nie były takie, żeby gwarantowały sukcesy. Jak ja przyszedłem do Legii, jeszcze były cuda organizacyjne. Na każdy mecz musiałem wypisać listę wyżywienia, jakieś kombinacje alpejskie. Sto tysięcy rzeczy mogła Legia zaproponować, ale nie taką żywą gotówkę, jak inni – dodaje Łobacz.
Legia mogła dużo. Ale nie mogła wygrywać bezpośrednich licytacji.
– Kluby ze Śląska, wspomagane kopalnianymi pieniędzmi, mogły zapewnić dużo lepsze warunki finansowe niż Legia. Oczywiście, tutaj dostawałeś stopień wojskowy, potencjalne granty później, Legia dawała też mieszkania, talony. Ale reasumując, różnica była. Różowo nie było.
Górnik Zabrze miał górnicze etaty i górnicze przywileje. Lech Poznań miał pieniądze i handlarzy, którzy potrafili z nich coś ciekawego wyczarować. Wspomniany „Luluś” jeździł przecież po ulicach stolicy Wielkopolski pierwszym Mercedesem w tym mieście. Widzew miał Ludwika Sobolewskiego. Szombierki Bytom nic nie miały, ale być może w tym tkwiła siła sensacyjnego mistrza. Legia w tym wszystkim nie mogła sobie pozwolić na to, na co pozwalali sobie działacze wymienionych klubów-hegemonów jak Steaua czy CSKA Sofia. Bo zwyczajnie silnych ośrodków piłkarskich było w Polsce za dużo.
– Nikt za darmo w Legii nie grał. Mieli apanaże, mieszkania, talony i tym podobne. Natomiast przypuszczam, że w pewnym momencie nie było czegoś takiego, jak motywacja żeby koniecznie zrobić mistrzostwo Polski. Największą motywacją w sporcie są mimo wszystko pieniądze. Ktoś może mówić, że gra dla barw i OK, ale gdzieś na samym końcu jest papier z kasą. To musi być poukładane – zauważa Łobacz.
Tym tropem idą też inni. Nawet na… oficjalnej stronie klubu. Tak, nawet oficjalna strona klubu nie wyklucza nie do końca czystych zagrywek. Zacytujmy w całości.
Następny mecz jaki miała Legia do rozegrania, z Górnikiem w Zabrzu (12 kwietnia 1986 roku), był kluczowym wydarzeniem owej wiosny, dlatego zainteresowanie nim było ogromne. Z Warszawy do Zabrza wyruszyło pięć autokarów, oraz spora grupa kibiców podróżujących koleją, tak więc na stadionie Górnika w Zabrzu stawił się nadkomplet kibiców. I już na dwie godziny przed meczem stadion pękał w szwach. Magnesem dla 30 tys. widzów były wielkie nazwiska piłkarzy występujących w obydwu drużynach, jak i stawka meczu. Dla Legii zwycięstwo w tym spotkaniu oznaczało praktycznie mistrzowski tron. Niestety, jak się później okazało, najbardziej naiwni okazali się jak zwykle kibice, którzy wierzyli w swoją drużynę i w to, że jej zawodnicy „wyprują z siebie flaki”, by zdobyć dla Warszawy długo oczekiwany tytuł. Legioniści, przegrywając 0:3, nie oddali ani jednego strzału w światło bramki Górnika. Trener Legii Jerzy Engel, wspominając po latach ten mecz na łamach NL mówił: „W szatni chłopcy skakali sobie do oczu, były niesnaski. Dla mnie było to o tyle przykre, że poczułem się oszukany”. Kto komu skakał do oczu? Proste – ci spoza układu tym, co się dogadali z Górnikiem.
Dla tej części zawodników Legii zdobycie tytułu pozostawało najmniej istotną sprawą. Ich fascynowała potęga pieniądza, perspektywa dostatniego życia i możliwość zgarnięcia wielkiej puli jaką dawał Górnik. Pieniądze ukryte w pudełku po piłkarskich butach zostały przekazane jednemu z popularniejszych w tamtym okresie piłkarzy Legii. Wiele do myślenia dawało także zachowanie kilku zawodników – już samo to, że nie wracali z drużyną autokarem, tylko z pewnym kibicem jego fordem. To w bagażniku tego auta było pudełko z „butami”. „Chciałem się włamać do tego kufra i sprawdzić to pudełko. Tylko, że bałem się milicji. Bo gdyby mnie złapano zostałbym posądzony o próbę kradzieży. Kto wie, co by było, gdyby nie zabrakło mi odwagi? Dziś znalibyśmy tajemnicę tego pudełka” – mówił wprost wzburzony kierownik ówczesnej drużyny Legii Kazimierz Orłowski. Dziś można zapytać, dlaczego kierownictwo klubu nie zajęło się zawodnikami wracającymi wówczas fordem? Pewnie dlatego, że byli to zawodnicy, którzy dyktowali tempo tej drużyny. Byli to czołowi zawodnicy nie tylko Legii – to reprezentanci kraju. Niestety to co zrobili było nielojalne wobec klubu, z którego otrzymywali godziwe pieniądze, wobec trenera Engela, działaczy i wobec kibiców.
Może i nikogo nie złapano za rękę. Może i faktycznie tak się po prostu ułożyły wyniki. Natomiast legendy pozostały.
To co z tą starą Legią?
Sumując to wszystko w jednym miejscu… Zdaje się, że przeciw Legii byli wszyscy, cały świat, łącznie z układem planet. Górnik Zabrze zdobywał taśmowo mistrzostwa, bo był lepszym zespołem, z zawodnikami o o wyższych umiejętnościach, którzy w dodatku byli lepiej opłacani. Górnik przy tym mierzył się z rywalami, którzy, zwłaszcza w końcówce sezonu, celowali przede wszystkim w brak mistrzostwa dla Legii. A to czasem oznaczało, że spotkania z Górnikiem traktowali nieco lżej. Ale poza tym? Ponoć piłkarzy wciągnęła stolica. Pozostałych zgubiły pieniądze. Albo sława. Albo chęć jak najszybszego wyjazdu. Na Legię wszyscy się spinają, nie ma jak z tym powalczyć. A jeszcze dochodzą takie kwestie, jak choćby stara, poczciwa korupcja sportowa.
Czynników, które utrudniały życie Legii można wymieniać dziesiątki.
– Głośno było choćby o sytuacji u Piechniczka, gdzie ci co z Warszawy jawnie zarzucali Piechniczkowi, że preferuje piłkarzy ze śląskich klubów – mówi Dawidziuk.
Właściwie gdyby tak powymieniać jeszcze chwilę dłużej – mogłoby się okazać, że już gra w środku tabeli byłaby wielkim sukcesem tej biednej i zaszczutej Legii – a ona w końcu do ostatniego gwizdka walczyła o mistrza. Natomiast przy tym szukaniu usprawiedliwień zaznaczmy Legia miała w składzie pięciu medalistów mistrzostw świata w 1982 roku. Żaden klub nie miał więcej. Minęły cztery lata, a Legia to powtórzyła. Pięciu reprezentantów. W kadrze, która przecież była naprawdę mocną.
A poza kadrą? Jeden ważny tytuł.
Puchar Wielkiego Muru Chińskiego. Pekin, 1986 rok. W finale ograna sama Chińska Republika.
Po co walczyć o mistrzostwa małej sali, skoro można powalczyć o puchar wielkiego muru?
Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski
Czytaj także: