Jeśli ktoś chce poprawić nas za ten tytuł – nie musicie, to celowy zabieg. Paulo Sousa wydymał PZPN, kadrą, polskich kibiców jak Fred z “Chłopaki nie płaczą”. Ale patrząc szerzej na tę kadencję – nikt Sousy w Polsce wydymać nie chciał. PZPN i środowisko pozwalało Sousie na coraz więcej. I właśnie jesteśmy świadkami finiszu tego festiwalu lekceważenia ze strony Portugalczyka, który trwał dzięki władzom związku.
Łatwo było się złapać na to słodkopierdzące elaboraty Sousy. Gość od początku brzmiał jak jakiś futbolowy mix sprzedawcy garnków za 3 tysiące z młodym i aspirującym świadkiem Jehowy, który robi właśnie rajd po czternastej klatce na nowobogackim osiedlu. W jednym zdaniu rzucał gadkę świeżo wyjętą z podręcznika dla trenerów motywacyjnych, by chwilę później wpleść w swój wywód cytat z Jana Pawła II.
Budowało go w jakimś stopniu CV. Budowały jego wiarygodność niektóre mecze kadry. Ale poza tym doświadczaliśmy ze strony Sousy potoku średniej jakości bajeranckich opowieści dziwnej treści. Nie był tak nachalny w swojej retoryce jak Beenhakker. Ale też uderzał w inne tony. W tony autopromocji i – jakkolwiek to brzmi – autoprzetrwania.
Sousa od początku zainteresowany był własnym dupskiem, a nie teraźniejszością czy przyszłością kadry.
A władze PZPN – stare i nowe – pozwalały mu na eldorado lekceważenia tej kadry i kontraktu, który wiązał go z reprezentacją.
Paulo Sousa odchodzi. Wszystko do tego prowadziło
Gdy Sousa olewał Ekstraklasę, to większość wzruszała ramionami. – Hehe, kogo z tej ligi ma brać, no dajcie spokój, widzieliście jak się Mak na piłce wywrócił, beka! – można było wyczytać w komentarzach. Z PZPN-u nikt go do tego nie przymuszał. Sousa nie rozmawiał z żadnym z trenerów ligowych, nie miał wiedzy o lidze, nie dzielił się wiedzą, nie przedstawiał oczekiwań.
Gdy Sousa siedział sobie w Portugalii, to większość wzruszała ramionami. – No siedzi, ogląda wszystko w necie, a jak trzeba, to gdzieś poleci. Przecież nie musi tu być ciągle – można było wyczytać w komentarzach. Wpadał tylko na zgrupowania, rzucił kolejnym papieskim bon motem i wracał w cieplejszy klimat.
Gdy Sousa miał – według informacji Macieja Wąsowskiego z “Przeglądu Sportowego” – odmówić dorzuceniu do sztabu któregoś z polskich trenerów, to większość wzruszała ramionami. – Polska myśl szkoleniowa? Beka. Kogo niby mieliby mu tam dać? I po co? Żeby kawę robił? – można było wyczytać w komentarzach. Skoro nie mamy trenerów pracujących na zachodzie, to gdy już jakiś tu się zjawił, to chociaż mógł się podzielić wiedzą i warsztatem. Tak jak swego czasu Beenhakker. Ale nie.
Gdy Sousa nie dementował kolejnych doniesień o tym, że negocjuje kontrakt z brazylijskim klubem, to większość wzruszała ramionami. – Święta ma, przecież nie będzie każdej bzdury dementował. Dajcie mu spokój, dziennikarzyki. Nigdzie nie pójdzie, bo ma ważną umowę z PZPN – można było wyczytać w komentarzach. A przecież dementi na Twitterze kosztowałoby go dziesięć sekund. Tyle co podrapanie się po nosie. Ale spoko, przecież nie musi dementować jakichś kompletny bzdur i negocjacjach w Brazylii, prawda?
I nagle okazuje się, że Sousa chce rozwiązać kontrakt z reprezentacją, bo czmycha do Flamengo. Szokujące? Niekoniecznie. Jeśli spojrzy się na to, jak Portugalczyk od początku traktował Polskę, to szokować to nie może. Brak elementarnego szacunku do kraju, w którym pracuje (no, właściwie to “kraju, który go zatrudnia”, bo przecież w Polsce pracował interwałami) rósł z miesiąca na miesiąc.
Paulo Sousa wszedł PZPN-owi na głowę
W końcu to wyskalowało. PZPN dał sobie wejść na głowę, odpuszczał Sousie, nie wymagał budowania bliskości z krajem, federacją czy kadrą. Dla Sousy reprezentacja Polski była tą drużyną, z którą raz na kwartał trzeba się spotkać. Toteż nie ma co się dziwić, że zerwał z nią jak z dziewczyną, z którą od dłuższego czasu był tylko na odległość i z którą pisał sobie czasem na WhatsAppie.
Oczywiście szczurem uciekającym z okrętu jest Sousa, ale też środowisko i PZPN pozwoliło na to, by Sousa traktował tę kadrę jak dorywczą robotę na wakacje. Kolejne ustępstwa powodowały, że Sousa czuł się coraz mocniejszy w tych relacjach. A im Sousa czuł się mocniejszy, tym pewniej poruszał się po rynku pracy. I wreszcie powiedział PZPN-owi “panowie, jestem dla was za dobry, znajdźcie sobie kogoś inneo, ciao”.
Zadziałała stara zasada. Skoro ty sam siebie nie szanujesz, to nie oczekuj, że inni będą szanować ciebie.
Czytaj też:
- Oszust sprzedał nam garnek i wyjeżdża
- Sousa chce odejść. Co teraz może zrobić Kulesza?
- Siwy bajerant
fot. FotoPyk