Reklama

„Wygrałem w życiu”, czyli jak Carmelo Anthony zamienił ulice Baltimore na miliony w NBA

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

24 maja 2023, 19:26 • 14 min czytania 4 komentarze

Carmelo Anthony nie był od najmłodszych lat prowadzony za rękę, zaprogramowany na sukces i objęty wszelką opiekę. Dziś tak wyglądają jednak realia, które stworzył dla swojego syna. Wszystko zaczęło się w niesławnej dzielnicy Baltimore, w której kręcono serial „The Wire”. I jakimś cudem skończyło na parkietach NBA, gdzie „Melo” zarobił dziesiątki milionów i zyskał miano jednego z najlepszych strzelców, jakich widziała koszykówka.

„Wygrałem w życiu”, czyli jak Carmelo Anthony zamienił ulice Baltimore na miliony w NBA

Anthony ostatni mecz na parkietach najlepszej ligi świata rozegrał jeszcze w 2022 roku, w barwach Los Angeles Lakers. Od tamtego czasu pozostawał bezrobotny. A z racji, że na karku wybiło mu już 38 lat, trudno było spodziewać się, żeby miał NBA wiele do zaoferowania.

To było po prostu nieuniknione. Ale i tak musiało poruszyć kibiców na całym świecie. Na początku tego tygodnia Carmelo ogłosił, że oficjalnie kończy karierę.

Młody, przejmujesz pałeczkę

W pożegnalnym wideo koszykarz dziękował byłym pracodawcom, fanom, wspominał miasta i miejsca, w których grał. W pewnym momencie jednak przerzucił – dość niespodziewanie – uwagę na Kiyana Anthony’ego, swojego jedynego syna. I przekazał mu: „ścigaj swoje marzenia”. Czas na ciebie.

Reklama

Kiyan urodził się w 2007 roku i trudno prorokować, czy za parę lat trafi do NBA. Ze słów jego ojca możemy tylko domyślić się, że chce to zrobić.

To będzie jednak kompletnie odrębna historia. Młodszy z klanu Anthonych jest produktem nowej szkoły. Indywidualnych treningów od zawsze idących w parze z grą w szkolnym zespole. Profesjonalnej opieki ze strony trenerów, którzy podobnie jak zawodnicy też stają się coraz lepsi, w coraz młodszym wieku.

16-latek już teraz może poczuć się jak gwiazda, kiedy popatrzy na setki tysięcy wyświetleń pod swoimi akcjami na Youtube, czy licznik obserwujących na Instagramie, który pokazuje ponad pół miliona. To wszystko oczywiście nie sprawia, że jest lepszy czy gorszy od seniora. Nie sprawia, że będzie równie dobrym lub słabszym koszykarzem.

Ale jedno jest pewne: Carmelo osiągnął to, co osiągnął również dlatego, żeby Kiyan nie musiał przeżywać tego co on.

Pharmacy, Baltimore

„Apteka” – tak potocznie nazywana jest dzielnica Baltimore, w której od 8. roku życia wychowywał się urodzony w Nowym Jorku Carmelo Anthony. To również w niej nakręcono kultową produkcję „The Wire”, przedstawiającą potyczki gangów oraz narkotykowy biznes w amerykańskim „piekiełku”. Rzeczy, które wielu widziało w telewizji, przyszły gwiazdor NBA doświadczał na własne oczy. Najbardziej traumatycznym wydarzeniem w czasie jego dorastania była śmierć kuzyna Lucka, który został zamordowany w osiedlowych porachunkach, a którego Anthony traktował jak brata.

Reklama

W książce „Where Tomorrow Aren’t Promised” Melo wspominał, jak obserwował początkowe problemy członka swojej rodziny: – Pił coraz więcej. Na początku po prostu śmierdział alkoholem, gdziekolwiek się nie pojawił. Ale w końcu nie mogłeś zobaczyć go bez butelki. Była jak jego powietrze. Coraz częściej zjawiał się u mnie też o dziwnych godzinach, bardzo późno w nocy. 

Młodemu koszykarzowi ostatecznie udało się nie przesiąknąć kompletnie środowiskiem w Baltimore. Ale czasami nie wystarczy tylko wewnętrzna chęć wyjścia na prostą. Carmelo również mogłoby się nie udać – gdyby nie jego matka. Ta samotnie – bo ojciec zmarł w 1986 roku z powodu choroby wątroby – opiekowała się czwórką dzieci, pracując jako gospodyni domowa. I robiła wszystko, żeby jej dzieci nie trafiły tam, skąd już często nie ma powrotu. Carmelo mógł grać w koszykówkę tylko pod obietnicą, że będzie odpowiednio się zachowywał oraz przynosiły dobre oceny ze szkoły.

Co jednak ciekawe – nie zawsze jawił się jako supertalent. Wiele w jego życiu zmieniło się w momencie, gdy został „wycięty” ze szkolnej drużyny Towson Catholic High. Nie tylko bowiem zyskał dodatkową motywację, ale tak się też złożyło, że wkrótce… sporo urósł. Po czym w mgnieniu oka wrócił do łask trenera i stał się lokalną gwiazdą.

To sprowadziło na niego pewne problemy. – Jeśli jesteś dobrym zawodnikiem w centrum miasta, to zawsze słyszysz, że jesteś lepszy niż naprawdę. Że już to masz i nie musisz robić tych rzeczy co inni. Kiedy byłem w Baltimore, trochę mi to namieszało w głowie. Moje oceny się pogorszyły, zacząłem być zawieszany.

Po latach Carmelo wyjawił, że ta historia miała też drugie dno. Dyrekcji szkoły nie podobały się włosy młodego koszykarza. Ścisłe zasady panujące w katolickim przybytku kłóciły się z warkoczykami, które zwisały z głowy Anthony’ego. – To był rasizm, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Chodziłem po korytarzu i słyszałem od księży: musisz pozbyć się dredów. Ale nie, nie chciałem tego robić. Nie miałem też dobrze zawiązanego krawata. Wytykali mnie palcami, byłem zawieszany.

W końcu Anthony odszedł z Towson Catholic High i ostatni rok licealnej edukacji miał spędzić w szkole z internatem – Oak Hill Academy – usytuowanej nie w Baltimore, a nieopodal miasteczka Grayson County. Był tylko jeden haczyk: jego oceny były za słabe. Aby nadrobić zaległości musiał spędzić pięć tygodni w tak zwanej „szkole letniej”.

– Zrezygnował tym samym z wielu obozów koszykarskich, w których młodzi zawodnicy kochają brać udział. Chodził na zajęcia od 7 rano do południa, sześć dni w tygodniu. Potem spotykał się ze mną na hali. Trenowaliśmy przez dwie godziny i szedł do czytelni – wspominał trener z Oak Hill Academy, Steve Smith.

W nowym środowisku Carmelo wcale nie uciekł od znanej mu dyscypliny. Co prawda nikt nie patrzył na jego fryzurę, ale dalej miał do czynienia z religijnym przybytkiem, tylko że należącym do baptystów. To wiązało się z obowiązkowym chodzeniem do kościoła, ciszą nocną i noszeniem „mundurków”. Młody koszykarz pewnie nie czuł się przesadnie komfortowo w takich warunkach, ale to wszystko wiązało się z planem jego matki.

Mary Anthony nade wszystko chciała, żeby jej syn unikał kłopotów. Dlatego też jakimś cudem, bo dysponując wyłącznie pensją gospodyni, wysyłała go właśnie do wyznaniowych szkół prywatnych. To w końcu się opłaciło. Nawet nie dlatego, że Carmelo powoli zmierzał do NBA. Tylko dlatego, że trafił na studia. To było jej marzenie.

– Bardzo chciałam, żeby doświadczył życia w college’u i zobaczył, ile może dać mu edukacja. Powiedziałam mu: twoja edukacja jest ważna, bo zawsze będziesz miał coś, o co możesz się oprzeć, plan awaryjny – wspominała Mary w rozmowie ze „Sports Illustrated”.

Jedyny tytuł

Na uczelnię Syracuse Anthony trafił w 2002 roku. Tym samym oparł się nowopowstałemu trendowi. Na początku XXI wieku wielu najzdolniejszych koszykarzy w USA, świeżo po ukończeniu liceum, trafiało do NBA. Wszystko zapoczątkował w 1995 roku Kevin Garnett. Potem w jego ślady poszedł Kobe Bryant. Ich sukces zachęcał kolejnych nastolatków do jak najszybszego przeskoczenia ze szkolnych korytarzy do świata wielkiego sportu i pieniędzy.

Carmelo oczywiście wiedział, że jego celem, ba, przeznaczeniem jest NBA. Wszyscy oczekiwali od niego, że po jednym sezonie w Syracuse zgłosi się do draftu najlepszej ligi świata. Mało kto wierzył natomiast, że w lidze akademickiej zostawi po sobie „dziedzictwo”.

Anthony błyszczał jednak nie tylko pod kątem indywidualnym. Ale dokonał niemal niemożliwego, doprowadzając swój zespół do mistrzostwa NCAA. W półfinale rozgrywek zdobył 33 punkty, w finale 20 oraz 10 zbiórek. Był to pierwszy tytuł w historii Syracuse, które rok wcześniej przegrało aż 13 meczów. Z Carmelo w składzie błyskawicznie stało się natomiast uczelnianą „potęgą”.

Jim Boenheim, ówczesny trener Anthony’ego, nazwał go zdecydowanie najlepszym graczem w akademickich rozgrywkach. I podkreślił też wpływ, jaki jego podopieczny miał na koszykarską kulturę: – Słyszałem, że sporo chłopaków chce być jak Carmelo i rozegrać w NCAA jeden sezon. To taka „zasada Carmelo”.

Jak się okazało: w 2005 roku w grę wkroczyło NBA, podnosząc limit wieku, w którym zawodnicy mogli ubiegać się o udział w drafcie (rocznikowe 19 wiosen). Ale to i tak nie zmieniało faktu, że krótka przygoda Anthony’ego w barwach Syracuse przeszła do historii. Szczególnie że już nigdy później Carmelo…. nie sięgnął po żadne mistrzostwo.

Bohater mniejszego kalibru

Po latach draft w 2003 roku jest wspominany jako jeden z najlepszych, a może nawet najlepszy w historii NBA. To wtedy do Cleveland Cavaliers trafił LeBron James. A w pierwszej piątce naboru znaleźli się jeszcze Carmelo Anthony (Denver Nuggets), Dwyane Wade (Miami Heat), Chris Bosh (Toronto Raptors) oraz jedyny „niewypał” ze ścisłej czołówki, czyli Darko Milicic (Detroit Pistons)

O ile nikt nie mógł dorównać uwadze, którą wzbudzał LeBron, tak Carmelo był tego zdecydowanie najbliżej. Kiedy mierzyli się po raz pierwszy, nikt nie mówił o starciu Cavaliers z Nuggets. Wszystkie oczy w USA były skierowane na tylko dwie postacie. Dwóch nastolatków. James vs Anthony. Wszystko w krajowej, otwartej telewizji.

– Chciałbym wiedzieć, kto wymyślił, że między nami jest rywalizacja – mówił wtedy Anthony. – To mecz koszykówki, nie rywalizacja. Może miałoby to więcej sensu, gdybyśmy grali w tej samej konferencji, ale tak możemy spotykać się tylko dwa razy w roku.

Młody zawodnik Denver mógł zaprzeczać, ale faktycznie – w początkowej fazie kariery Melo oraz LeBron byli ze sobą wielokrotnie zestawiani. „Sports Illustrated” zauważało, że to gwiazdy wyrwane nieco z lat osiemdziesiątych – kiedy graczom bardziej od indywidualnych laurów zależało na dobru drużyny. Miało to takie uzasadnienie, że Nuggets oraz Cavaliers stanowiły dwie „małorynkowe” organizacje, które od lat nie mogły uciec od serii porażek. A utalentowani nastolatkowie poniekąd byli ich „wybawcami”.

Ostatecznie zarówno LeBron, jak i Carmelo w debiutanckim sezonie przekroczyli barierę 20 punktów na mecz. Ale nagroda dla najlepszego pierwszoroczniaka powędrowała w ręce pierwszego z nich. – Powinienem był ją wygrać, każdy to wie – mówił po latach Carmelo. – Myślałem, że może wygramy ją obaj, skoro nawiązaliśmy do wysokich, przedsezonowych oczekiwań. On miał niesamowity sezon, a w moim przypadku awansowaliśmy nawet do play-offów.

W kolejnym sezonie, 2004/2005, LeBron oczywiście znalazł się na osobnej planecie. Nikt już nigdy nie miał wątpliwości, że jest jeszcze lepszym zawodnikiem od Anthony’ego. Rywalizacja zakończyła się, zanim w ogóle mogła się rozkręcić. Ale trzeba przyznać, że w momencie, gdy James powoli zawładnął sobie świat koszykówki, gracz Denver Nuggets też robił swoje. Wyrósł na czołowego strzelca w NBA, rok po roku grał w Meczach Gwiazd, a nie do przecenienia były też wyniki zespołowe.

W latach 1995-2003 ekipa z Colorado ani razu nie znalazła się w fazie play-off. Z Carmelo w składzie natomiast… ani razu jej nie ominęła. Z drugiej strony: nigdy też nie awansowała do finałów. Najbliżej „ziemi obiecanej” drużyna Denver najbliżej była w 2009 roku, kiedy Allena Iversona w składzie „Bryłek” zastąpił Chauncey Billups. Zespół Carmelo przegrał w finałach konferencji zachodniej z Los Angeles Lakers.

Z „gangstera” w celebrytę

Początkowy okres kariery w NBA Carmelo to nie tylko świetna gra, ale sporo problemów pozaboiskowych. W 2004 roku w jego bagażu na lotnisku znaleziono marihuanę. W międzyczasie wdał się w bójkę w klubie, kiedy stanął w obronie swojej partnerki Lali Vasquez. Zamieszanie wzbudziło też krótkie nagranie, w którym młody koszykarz mówi „stop snitching” (przestań donosić). Miało to być skierowane do Tyree Stewart, byłego dilera narkotykowego z Baltimore, który zaczął współpracować z policją.

Generalnie – młody milioner wsadzał nogę, tam gdzie nie powinien. Nie chciał w stu procentach odciąć się od dawnego środowiska. Albo inaczej: budował wizerunek gangstera, który do dzisiaj zresztą pociąga niektórych koszykarzy (patrząc na przypadek Ja Moranta). To zresztą – pod kątem marketingowym – paradoksalnie działało. Były momenty, w których koszulki z nazwiskiem „Anthony” sprzedawały się najlepiej w NBA.

Po latach obraz czy przede wszystkim ambicje Carmelo trochę się jednak zmieniły. W dużej mierze za sprawą „sygnału ostrzegawczego”, który otrzymał od Davida Sterna, komisarza NBA. Ten zadzwonił do niego w 2006 roku, po tym, jak zawodnik Nuggets wdał się w bójkę w trakcie meczu z New York Knicks. I zasugerował, że nie tylko musi zmienić swoje zachowanie, ale też towarzystwo. – Powiedział: zostawisz to za sobą. Wiem, z kim się prowadzisz. Wiem, gdzie mieszkasz. Wiem, gdzie mieszkają ci ludzie. Wiem, kiedy zamykasz oczy i kiedy się budzisz. Mówił mi, że mam albo powiedzieć im, żeby przestali, albo się od nich odciąć. Pomyślałem: ty, co jest kurwa? Wtedy zrozumiałem, że NBA współpracuje z FBI – wspominał Anthony w podcaście „Million Dollaz Worth of Game”.

W zmianach u Carmelo pomógł też oczywiście prosty fakt – zaczął dorastać. W 2007 roku urodził się jego syn, a trzymanie się z ludźmi, których pamiętał z Baltimore, wydawało się coraz bardziej pozbawione sensu. Pociągać zaczęła go też wizja gry w naprawdę wielkim mieście, pokroju Los Angeles oraz Nowego Jorku. Duży wpływ na to miała mieć zresztą wspomniana Lala, z którą w 2010 roku wziął ślub. Aktorka oraz telewizyjna osobowość wiedziała, że Denver nie jest najlepszym środowiskiem, w którym może rozwijać swoją karierę. Podobnie zaczął uważać jej partner.

To było zatem nieuniknione: w 2011 roku Anthony zażądał od władz Nuggets transferu. Złamał tym samym serca kibiców z Denver i wpłynął na to, jak jest odbierany w tym mieście do dzisiaj. Choć można powiedzieć, że jego wymiana do New York Knicks po latach się mocno spłaciła. „Bryłki” w jej ramach pozyskały bowiem wybór w drafcie, który w 2016 roku zamienili na Jamala Murraya, czyli swoją obecną gwiazdę (Kanadyjczyk wraz z Nikolą Jokiciem poprowadził właśnie zespół Denver do finałów NBA).

Wracając jednak do bohatera naszego tekstu: w Nowym Jorku Carmelo zyskał to, co chciał, czyli znalazł się w świetle kamer, w koszykarskiej Mekce. Ale pod względem sportowym lata w Knicks nie były dla niego wybitne. Kto wie, czy największy błąd w karierze koszykarza nie miał miejsca w 2007 roku. Wówczas – kiedy jego koledzy z draftu zgodnie podpisywali umowy trzyletnie – on związał się z Denver Nuggets na pięć lat, za co miał otrzymać 80 milionów dolarów. Tym samym stracił okazję na połączenie sił z graczami jak James, Bosh i Wade, kiedy ci w 2010 roku w jednym momencie stali się wolnymi agentami i mogli podpisać umowy z dowolnym klubem.

„Melo” zresztą zdaje sobie sprawę ze straconej szansy. – Żałuję, że nie znałem się lepiej na biznesowym aspekcie tej ligi. Zadzwonił do mnie Dwyane i powiedział: weź trzyletni kontrakt, wszyscy to robimy. A ja myślałem: wiesz, skąd ja jestem, człowieku? Ziomek, ja już jestem szczęśliwy. Odpowiada mi Denver.

Jak się jednak okazało: nie odpowiadało.

„STAYMELO”

Transformacja Carmelo Anthony’ego zaczęła następować tak naprawdę w momencie, kiedy przeprowadził się do Nowego Jorku. Jako gracz Nuggets bardziej opierał się na atletyzmie, agresywnie wchodził pod kosz, przepadał za kończeniem akcji wsadami. W Knicks natomiast coraz więcej jego rzutów padało natomiast z odległości kilku metrów od kosza, oddawał też coraz więcej trójek. To wszystko sygnalizowało, jak będzie wyglądał jego gra, kiedy na liczniku wybije mu trzydzieści parę lat.

– Moja wersja (z Denver) budziła większą grozę. Byłem głodny. Fizyczny. Twardy. To brało się z tego, skąd pochodziłem. Wpływało na mnie. Kiedy już trafiłem do Nowego Jorku, zacząłem słyszeć: on musi coś zmienić, stać się tym czy tamtym. Bycie w tym mieście, zainteresowanie mediów, cały ten szum, wiązały się z czymś więcej niż postawą na boisku. Nowy Jork kojarzył mi się z okresem przetrwania, jeśli to ma sens – opowiadał Anthony.

Wiele w karierze Carmelo zmieniło się też, kiedy do Knicks trafił Phil Jackson. Dwie legendy NBA, delikatnie mówiąc, nie przypadły sobie do gustu. Były trener Chicago Bulls pełniący rolę prezydenta nowjorskiego klubu w okolicach 2015 roku zaczął powoli „wyganiać” „Melo” z zespołu, sugerując choćby, że ten powinien zgodzić się na niższy kontrakt. Ostatecznie ekipę z Nowego Jorku Anthony opuścił w 2017 roku, kiedy Jacksona od paru miesięcy już nie było w drużynie. Trafił do Oklahoma City Thunder. Tam miał zbudować odnosić sukcesy wraz z Russellem Westbrookiem oraz Paulem George’em.

Ta układanka jednak nie wypaliła. Podobnie jak kolejna w karierze Carmelo. Na początku 2019 roku został zwolniony przez Houston Rockets. I na prawie rok wypadł z NBA.  – Ten czas pokazał mi, jak to (emerytura) wygląda. Pomyślałem: nie, nie jestem na to gotowy. Wiedziałem, że wciąż mogę coś zaoferować. Pomóc drużynie, jeśli tylko dostanę szansę – opowiadał w „SI”.

Anthony faktycznie miał rację. W Portland Trail Blazers, gdzie znalazł zatrudnienie pod koniec 2019 roku, nie odniósł wielkich sukcesów, ale znowu stał się użytecznym zawodnikiem. Jak wspominał: to był wyjątkowy okres w jego karierze. Po raz pierwszy nie tylko czuł się dobrze na boisku, ale nie odczuwał jakiejkolwiek presji. To nie było Denver, to nie był Nowy Jork. Człowiek, który przez kilkanaście lat znajdował się w centrum uwagi, wszedł w rolę klasycznego weterana w szatni NBA.

Tym samym żegnał się z parkietami najlepszej ligi świata z godnością, mając potem jeszcze okazję, żeby grać w Los Angeles Lakers. Służył radą młodszym zawodnikom, nabijał na koncie (choć nieco wolniej niż kiedyś) kolejne punkty. Ostatecznie uzbierał ich 28289, co stawia go na 9. miejscu w klasyfikacji wszech czasów w NBA.

Spełnienie

Carmelo Anthony to nie tylko statystyki czy indywidualne wyróżnienia. To także trzy złote medale olimpijskie. Oraz masa kultowych momentów czy inspiracji. W koszykarskim środowisku Melo rozpromował choćby granie… w kapturze na głowie (oczywiście tylko w trakcie treningów). Do perfekcji opanował tak zwany „jab step”, który zresztą zaczął już przelewać na swojego syna (najprościej mówiąc: chodzi o wysuwanie jednej nogi do przodu, nie odrywając przy tym z ziemi drugiej, w celu zmylenia obrońcy). W reprezentacji USA nie tylko siał terror w szeregach rywali (w 2012 roku zdobył 37 punktów przeciwko Nigerii w… 14 minut), ale był ulubieńcem szatni. Rozbrajająca była choćby różnica pokoleń, kiedy nie mógł zrozumieć, czemu jego młodsi koledzy śpiewają w samolocie utwór Vanessy Carlton.

Nie ma co też ukrywać, że 38-latek przejdzie do historii jako jeden z najlepszych koszykarzy, którzy nigdy nie zdobyli mistrzostwa NBA. Znajdzie się obok postaci jak Karl Malone, Charles Barkley, Steve Nash, John Stockton, Patrick Ewing, Allen Iverson czy Elgin Baylor. Ale czy tego żałuje? Swoje podejście tłumaczył w „Sports Illustrated”:

– Czuję pokój. Już mi to nie przeszkadza – ta opinia, że jesteś przegranym, jeśli nie sięgniesz po tytuł. Według mnie, ja wygrałem. Wygrałem w 2003 roku, kiedy w trakcie draftu David Stern uścisnął moją rękę. Udało mi się wyjść z Red Hook (dzielnica Nowego Jorku, w której urodził się Carmelo). Wygrałem w życiu. 

Czytaj więcej o NBA:

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...