Reklama

HAT-TRICK! IGA ŚWIĄTEK ZNÓW NAJLEPSZA W ROLAND GARROS!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 czerwca 2023, 18:28 • 11 min czytania 58 komentarzy

Długo wydawało się, że to będzie szybki mecz. Iga Świątek pewnie wygrała pierwszego seta, a potem prowadziła w drugim. Ale wtedy obudziła się Karolina Muchová. Odrobiła straty, wygrała drugiego seta i to ona była blisko triumfu w decydującej partii. Iga jednak utrzymała nerwy na wodzy. Przełamała rywalkę. Raz, potem drugi i trzeci. W decydujących chwilach była w stanie zagrać najlepiej. I dostała za to nagrodę. Polka po raz trzeci w karierze wygrała paryski turniej! 

HAT-TRICK! IGA ŚWIĄTEK ZNÓW NAJLEPSZA W ROLAND GARROS!

O krok bliżej największych

Cztery tytuły wielkoszlemowe. Trzy zdobyte w Paryżu. O to grała dziś Iga Świątek – o kolejny krok w górę w historycznych tabelach najlepszych tenisistek. Biorąc pod uwagę tytuły w erze open – od 1968 roku – miała ich przed dzisiejszym meczem tyle co na przykład Ash Barty, Angelique Kerber czy Lindsay Davenport. Zacne nazwiska. Ale wyżej były jeszcze ciekawsze – cztery tytuły zdobywały Kim Clijsters, Naomi Osaka, Hana Mandlikova i Arantxa Sanchez Vicario. Ta ostatnia zresztą trzykrotnie wygrywała też na Roland Garros. Podobnie jak Serena Williams, Margaret Court (tylko w erze open) i Monica Seles. Największe z największych. Fantastyczne zawodniczki.

Jeden mecz, dwa sety dzieliły Igę Świątek od tego, by do nich dołączyć. I to w niespełna trzy lata.

Bo przecież pierwszy tytuł w stolicy Francji zdobywała w 2020 roku. Ale nie późną wiosną, jak to zwykle ma miejsce, a w październiku – przez COVID Roland Garros wówczas przełożono. Iga przystępowała do niego jako nastolatka, nawet nierozstawiona, atakująca spoza TOP 50 rankingu (do dziś jest najniżej notowaną tenisistką, która turniej wygrała). I zagrała cudownie. Rywalkom nie oddała nawet seta. W IV rundzie ograła Simonę Halep, która rok wcześniej pokonała ją. W finale pokonała za to Sofię Kenin, mistrzynię Australian Open z tamtego sezonu. Rozegrała turniej życia i w dwa tygodnie przeszła od „wielkiej nadziei polskiego tenisa” do „nadziei spełnionej”.

Reklama

A dwa lata później poszła po następne trofea. Znów wygrała w Paryżu, tym razem tracąc po drodze jednego seta, ale poza tym ogrywając wszystkie rywalki. W finale znów była najlepsza, Coco Gauff nie miała z nią żadnych szans. Kilka miesięcy później – już w innym stylu, po znacznie bardziej wymagającym turnieju – pokazała, że potrafi wygrywać też poza Paryżem. Triumfowała w US Open, w finale pokonując Ons Jabeur. Już to wepchnęło ją do grona największych tenisistek w historii. Na razie szerokiego, ale triumfem w Roland Garros w tym sezonie miała to grono zawęzić, wejść jeszcze wyżej. Tak jak rok temu – była wielką faworytką. Że tej roli sprostała – wiadomo już przed finałem. Doszła do niego, nie straciła nawet seta.

Jej największe rywalki – Jelena Rybakina i Aryna Sabalenka – tymczasem odpadły. Dlatego naprzeciwko Igi stanęła w finale nie Białorusinka, turniejowa „2”, a nierozstawiona Czeszka, Karolina Muchová.

Pretendentka po przejściach

Muchová już dawno powinna być w światowej czołówce – to zdanie ekspertów. W szerokiej w sumie już była, przed tym turniejem jej najlepsze miejsce w rankingu WTA to 19. Ale stać ją, zdaniem wielu, na zdecydowanie więcej. Zresztą udowadniała to już w przeszłości. Owszem, na koncie ma tylko jeden tytuł rangi WTA, zdobyty w Seulu. Ale w turniejach wielkoszlemowych potrafiła już wcześniej swoje ugrać. Przełomem było dla niej US Open 2018, gdzie doszła do III rundy, ale po drodze pokonała Garbine Muguruzę, dwukrotną mistrzynię wielkoszlemową. Rok później zaliczyła ćwierćfinał Wimbledonu. A w 2021 swój najlepszy – do tego Roland Garros – wynik, półfinał Australian Open. Ograła tam też po drodze Ash Barty, wówczas światową jedynkę.

Z tenisistkami z czołówki Karolina grać potrafi zresztą od zawsze. Przed starciem ze Świątek miała na koncie pięć meczów z tenisistkami ze światowej czołówki. Wszystkie wygrała, w tym ten półfinałowy w Paryżu, z Aryną Sabalenką, gdzie przecież broniła nawet piłki meczowej, a w gemach w trzecim secie przegrywała już 2:5. Wygrała, bo w kluczowych momentach – co udowadniała już wielokrotnie – grać potrafi doskonale. Do tego zachwyca jej rożnorodność gry. Slajs, skrót, backhand, całkiem dobry serwis, świetny return – Czeszka ma właściwie wszystko, sama mówi, że w przeszłości inspirowała ją między innymi gra Rogera Federera. I to widać. Martina Navratilova mówiła z kolei, że to „oldskulowa” gra, różnorodna, że aż chce się oglądać.

Wszystko się zgadza. Więc dlaczego Karolina – rocznik 1996 – tak długo nie mogła się na stałe przebić do czołówki?

Reklama

CZYTAJ TEŻ: FEDERER, KONTUZJE I WIELKIE WYGRANE. SYLWETKA KAROLINY MUCHOVEJ

Odpowiedź jest prosta – zdrowie. Kontuzje łapały ją już w wieku juniorki. Przez pierwszych 16 lat była drobna, niska, potem nagle urosła. To sprawiło, że posłuszeństwa odmówiły jej plecy czy kolana. A w kolejnych latach to już szło. Podkręcona kostka, problemy ze stawami, nadwyrężone mięśnie brzucha. Jeden zabieg, drugi, trzeci… Gdy tylko Czeszka przebijała się wyżej, nagle coś ją zatrzymywało. Rok temu na Roland Garros kreczowała w meczu trzeciej rundy i kort opuszczała ze łzami w oczach. Mogło się wydawać, że nigdy nie osiągnie poziomu, na jakim być przecież powinna. Ba, zagrożona momentami była nawet jej cała kariera.

– Niektórzy lekarze mówili, że być może nie będę mogła już uprawiać sportu – wspominała po meczu z Sabalenką. Ona sama nigdy jednak z tenisa nie zrezygnowała. Słusznie, jak się okazuje. Dzięki temu już samą obecnością w finale osiągnęła największy sukces w karierze. A przed meczem z Igą była nastawiona bojowa. Obie dobrze się znają, często razem trenowały, lubią się i cenią. Grały ze sobą tylko raz – w 2019 roku w Pradze, w zupełnie innych okolicznościach. Wygrała Karolina, choć po części dlatego, że Świątek wcześniej tego samego dnia grała ostatnią rundę kwalifikacji. Ten mecz miał być zupełnie inny, bo i Świątek to już tenisistka z innej bajki, wielokrotna mistrzyni wielkoszlemowa, na drodze do kolejnego tytułu.

Ale i Muchová pewności siebie ma dużo więcej niż wtedy, w 2019 roku, gdy wracała po kolejnych urazach. Dlatego liczyliśmy na wielkie widowisko. Choć wiadomo, kciuki trzymaliśmy za Igę Świątek.

Iga jak po swoje

Wątpliwości co do tego, czy faktycznie będzie to widowisko wielkie, wzbudziły w nas już pierwsze gemy. Iga Świątek szybko bowiem Czeszkę przełamała, a ta… cóż, po prostu grała, jak na ogół gra ktoś, kto po raz pierwszy znajduje się w finale wielkoszlemowym. Niepewnie, chwiejnie, popełniała sporo prostych błędów. Sprawiała też wrażenie, jakby fizjoterapeuci nie sprawili cudów i po trzygodzinnym, wykańczającym starciu z Aryną Sabalenką w półfinale, nawet dwa dni przerwy to było za mało, by doprowadzić Karolinę do stanu pełnej sprawności. Miała też jeszcze jeden podstawowy problem.

Ten po drugiej stronie siatki. Iga Świątek robiła bowiem wszystko, by Muchová nie mogła złapać rytmu.

Nawet nie chodzi o to, że przyciskała Czeszkę jak do ściany. Nie, Polka po prostu grała pewnie, skutecznie i niemalże bezbłędnie. Tyle wystarczało, bo w dłuższych wymianach Czeszka na ogół w końcu pomagała. Mało co w grze Karoliny bowiem działało na dłuższym dystansie. Nawet wypady do siatki – zwykle niezwykle skuteczne – dziś raz po raz ją zawodziły. Gdy więc Polka odgrywała większość piłek na drugą stronę, w końcu zdobywała punkt. Nawet jeśli kolejne gemy nie wpadały na jej konto bez żadnych problemów i momentami musiała się nieco namęczyć, to ostatecznie dopisywała je do swojego wyniku.

Grała po prostu tak, jak się tego spodziewaliśmy – jak doświadczona, obyta z atmosferą wielkoszlemowych finałów, zawodniczka. Robiła swoje, dokładnie to, czego potrzebowała do wygranej. Nic mniej, nic więcej. Nie siliła się na poszukiwanie efektownych rozwiązań, stawiała na efektywność i tę efektywność znajdowała raz po raz. Dwukrotnie przełamała dzięki temu Czeszkę w pierwszym secie. Sama nie oddała jej ani jednego gema przy swoim serwisie, jedynie dwa przy podaniu Karoliny. Skończyło się więc 6:2.

Zdawało się, że jeśli nic się nie zmieni, to finał rozstrzygnie się w tempie ekspresowym. Jak i poprzednie dwa, które Polka rozegrała na Roland Garros.

Karolina się obudziła

Drugi set zaczął się tak, jak kończył pierwszy – od wielkiej przewagi Igi Świątek. Polka szybko wyszła na 3:0, nadal zmierzała po swoje. I wtedy Karolina Muchová stwierdziła, że skoro nie ma nic do stracenia, to może ryzykować, przycisnąć Polkę. Pokazać, co tam ma ukrytego w swoim repertuarze zagrań i czego jeszcze nie zdołała zaprezentować. A jak się rozluźniła, to zaczęła trafiać. A jak zaczęła trafiać, to zaczęła też zdobywać punkty. I nagle okazało się, że ona tu może z tą wielką Igą, Igą-mistrzynią, Igą najlepszą zawodniczką na świecie powalczyć.

I faktycznie powalczyła. Mało tego – skutecznie!

Zaczęła odwracać losy meczu. Robiła to, cały czas, niezmiennie, w swoim stylu. Była na korcie wszędzie. Atakowała, chodziła do siatki, przyciskała Igę. I to działało. Odrobiła jednego gema. Potem drugiego. Trzeciego. To był pościg jak z najlepszych filmów akcji. Świątek reagowała na to frustracją. Sama do siebie – i swojego teamu – rzuciła kilka mocnych słów. Nie zadziałało. Popełniała proste błędy. Przy 4:4 oddała własny serwis, w dodatku podwójnym błędem w kluczowym momencie. Czeszka co prawda jeszcze wtedy z tego nie skorzystała, nie wytrzymała napięcia, kilka razy wyrzuciła piłkę, więc zrobiło się 5:5.

Ale Iga nadal nie była sobą. Oddała kolejnego gema, łatwo przestrzelonym forehand. Muchová? Nadal nie grała najlepiej, widać było po niej nerwy, czuła, co może zrobić. Tyle że opanowała je – co mogło zaskoczyć – lepiej od Igi. Polka co prawda obroniła jeszcze dwie piłki setowe, ale trzeciej nie zdołała. Przegrała seta, pierwszego w wielkoszlemowym finale w całej karierze. Wcześniej jej bilans wynosił 7:0. Aż wreszcie urwała jej go nierozstawiona Czeszka, która w połowie II seta była właściwie skazana na pożarcie.

Mało tego – Muchová szła za ciosem. Iga za to wpadła w kompletny dołek. Wyglądała się zrezygnowana, zdenerwowana, niepewna któregokolwiek ze swoich zagrań. W gemie otwarcia trzeciego seta nie zdobyła nawet punktu i znów oddała podanie podwójnym błędem. Karolina za to grała dojrzale, pewnie, teraz to ona wyglądała, jakby szła po swoje. Korzystała z bogatego repertuaru zagrań, znajdowała rozwiązania na schematyczne akcje Świątek, która wyglądała i zachowywała się, jakby cofnęła się o dwa lata – do 2021 roku, gdy nie potrafiła czasem opanować na korcie emocji.

Na szczęście to jednak Iga starsza i bardziej doświadczona. O te dwa lata właśnie.

Rollercoaster z happy endem

W porę więc nerwy opanowała. W kluczowym, wydawało się, gemie miała nieco szczęścia, bo zaliczyła winnera po kontakcie piłki z taśmą. Ale ogółem – sama sobie wypracowała przełamanie, wcześniej też wygrała serwis. Zrobiło się 2:2, po chwili Iga znowu wygrała własnego gema serwisowego. Wyszła na prowadzenie, a my zrobiliśmy się spokojni. Zbyt wcześnie jednak. Świątek po dobrym okresie, znów zaliczyła lekki dołek. Przede wszystkim – miała problem z opanowaniem swojego podania. Muchová przełamała ją po raz kolejny, na 4:3.

Ale widać było, że się denerwowała.

Momentami chciała bowiem za bardzo. Wyglądało to tak, jakby miała za dużo pomysłów, szukała zbyt niekonwencjonalnych rozwiązań. I zdarzały jej się przez to błędy. W ósmym gemie kilka, dlatego Iga ostatecznie zyskała dwa break pointy. Nie wykorzystała żadnego z nich, ale po chwili otrzymała jeszcze jedną szansę. I tu pomogła jej Karolina, która zepsuła skrót. Obie tenisistki walczyły zresztą fantastycznie, a publika wydawała się rozgrzana do granic. Przy stanie 4:4 Iga znów miała problemy, ale odparła break pointa, a chwilę później – dzięki dwóm dobrym serwisom, które wróciły w kluczowym momencie – wygrała gema. Zyskała przewagę mentalną, której dawno w tym meczu nie miała.

I to okazało się kluczowe.

Karolina bowiem nie wytrzymała. Zresztą trudno się jej dziwić, po raz pierwszy grała przecież w meczu o takiej randze. Po raz pierwszy miała okazję rywalizować o tak prestiżowe trofeum. I to, powtórzmy, z najlepszą tenisistką świata, gdy przychodzi do gry na nawierzchni ziemnej. Dziw brał, że tak długo wytrzymywała trudy tego meczu, zwłaszcza po słabym pierwszym secie i złym otwarciu drugiego. W końcu jednak napotkała ścianę. W dziesiątym gemie popełniła kilka błędów, ostatecznie też ten najbardziej kosztowny – podwójny przy serwisie, po którym Iga Świątek zalała się łzami szczęścia.

Polka wygrała bowiem Roland Garros po raz trzeci, tym razem po walce i to fantastycznej, za którą należy pogratulować nie tylko jej, ale i Karolinie Muchovej. Czeszki nikt w tym finale przecież nie widział. A jednak znalazła się tam i była o krok od sukcesu.

– Dziękuję wam. Postaram się mówić krótko, bo emocje są ogromne. To coś niesamowitego. Bardzo wam dziękuję. To były niesamowite dwa, nawet trzy tygodnie tu w Paryżu. Mecz był wyrównany, byłam blisko, a jednak daleko. Wielkie gratulacje, Iga. Piękne zwycięstwo – twoje i twojej ekipy. […] Nigdy w życiu nie przeżyłam takich emocji, dziękuję wam wszystkim, którzy mnie tu wspieraliście. Mam nadzieję, że to tylko początek dla mnie i mojego teamu – powiedziała po finale Czeszka, która w trakcie dekoracji walczyła z łzami.

– Dziękuję. Po pierwsze wielkie gratulacje dla Karoliny. Moja ekipa wiedziała, że mecz z tobą nie będzie łatwy. Mam nadzieję, że zagrasz jeszcze w wielu takich finałach. Gratulacje dla twojego zespołu, wiem, jak ważny jest sztab dla zawodnika. Mnie nie byłoby tutaj bez mojej ekipy, mimo że w teorii to sport indywidualny. Przepraszam was za to, że bywam trudna. Postaram się poprawić. Wygraliśmy ten turniej, ale nie było łatwo. Teraz możemy być szczęśliwi i świętować, dziękuję wam bardzo – powiedziała z kolei Iga.

Po raz czwarty w karierze mogła wygłaszać mowę za zwycięstwo w turnieju wielkoszlemowym. I oby nie ostatni.

Iga Świątek – Karolina Muchová 6:2, 5:7, 6:4

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

58 komentarzy

Loading...