Reklama

Ostatni Francuz, który wygrał Roland Garros. Jak Yannick Noah nie chciał być człowiekiem z lodu

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

06 czerwca 2023, 15:47 • 13 min czytania 1 komentarz

W 1983 roku Yannick Noah zaczarował ówczesny Centre Court – czyli dzisiejszy kort Philippe’a Chatriera – i wygrał na nim French Open. Stał się idolem francuskich dzieciaków urodzonych w latach osiemdziesiątych. Jest też idolem tych, które przyszły na świat w XXI wieku. Wielkoszlemowy triumf na zawsze zapisał go w historii. Choć już zanim po niego sięgnął, znajdował się na „okładkach magazynów, plakatach i ścianach sypialni paryskich dziewczyn”.

Ostatni Francuz, który wygrał Roland Garros. Jak Yannick Noah nie chciał być człowiekiem z lodu

Yannick Noah niezmiennie żyje w świadomości francuskiego społeczeństwa. Jako ostatni tenisista z kraju nad Sekwaną, który nie tylko wygrał French Open, ale w ogóle zanotował wielkoszlemowy triumf. Jako jeden z pierwszych sportowców afrykańskiego pochodzenia reprezentujących Francję, który wybił się na globalnej scenie. Jako celebryta. Piosenkarz. Czy nawet ojciec Joakima, emerytowanej już gwiazdy NBA.

„Potrzebujemy nowego Yannicka Noaha” – to zdanie powtarza się w środowisku francuskiego tenisa w nieskończoność.

– Obecnie, a także kiedy byłem zawodnikiem, słyszałem: hej, wiecie, musimy znaleźć następcę dla Noaha – opowiadał Nicolas Escudé, który w 2001 roku… ograł Rogera Federera w finale turnieju w Rotterdamie, a dziś pełni funkcję dyrektora od spraw technicznych we francuskiej federacji tenisa.

Szczere chęci czy zrozumienie problemu jednak wciąż nie wystarczają. Francuzi doczekali się wielu utalentowanych tenisistów, ale żadnego, który byłby w stanie dokonać tego, co Yannick Noah w 1983 roku.

Reklama

Pojawił się tylko na chwilę

Dziś ma 63 lata. I zupełnie nowe życie. Jak mówi: co dekadę ktoś mu przypomina, że niegdyś był tenisistą. Taki moment nadszedł też kilka dni temu. Noah pojawił się na korcie Philippe’a Chatriera w ramach uroczystości z okazji czterdziestolecia jego triumfu w Roland Garros. Oczywiście nie miał ze sobą rakiety. Ale mikrofon już tak.

Francuz przyznał, że to dla niego emocjonalny moment. Nie tylko dlatego, że na telebimie wyświetlono powtórki z jego meczów. Ale po raz pierwszy miał nie zagrać na swoim ulubionym korcie, ale… zaśpiewać. – To coś pięknego. Najlepsza nawierzchnia ceglana na świecie. Chodzisz po niej, jakbyś chodził po jedwabiu – mówił, przemierzając słynny tenisowy obiekt na boso.

Jego koncert trwał ponad godzinę. W pewnym momencie na scenie pojawił się Mats Wilander, dawny rywal Francuza, aby mogli wspólnie zaśpiewać „Knockin’ on Heaven’s Door”. Inne piosenki pochodziły już jednak z repertuaru Noaha, który od 1991 roku nagrał ponad dziesięć solowych albumów. Ostatni w październiku ubiegłego roku.

Noah nie pobył na terenach, gdzie rozgrywane jest French Open, zbyt długo. Prawdopodobnie nawet nie zobaczymy go na trybunach, kiedy rozgrywany będzie finał męskiego singla. Od czasu, gdy pojawił się na korcie Philippe’a Chatriera, zdążył już dać koncert w Caen. Mimo tego, że na liczniku wybijają mu kolejne wiosny, wciąż jest bardzo aktywny zawodowo.

Reklama

Nie znaczy to jednak, że tenis nic już dla niego nie znaczy. Że na złość obrócił się do niego plecami, kiedy Francuzi wciąż czekają na kogoś takiego jak on. Nic z tych rzeczy: – Finał w 1983 roku? Nie licząc narodzin moich dzieci, to najpiękniejszy dzień w moim życiu. Mam z tego kortu niezliczone wspomnienia, włączając mój pierwszy pocałunek.

Arthur Ashe i afrykańskie wakacje

Jego droga na tenisowy szczyt była absurdalnie nieoczywista. Choć Yannick urodził się w Sedanie, na początku lat sześćdziesiątych przeprowadził się wraz z rodziną do Kamerunu. Jego ojciec, Zacharie Noah, był piłkarzem. W 1961 roku wygrał nawet Puchar Francji. Ale po skończeniu kariery nie chciał osiedlić się nad Sekwaną na dłużej. Wrócił w rodzinne strony.

Kamerun w żadnym stopniu nie był krajem tenisa. Jak po latach wspominał Yannick: w czasach jego młodości z rakietą w ręce biegało tam… z dwieście osób. On był jednak jedną z nich. I jako dwunastolatek trafił na człowieka, który miał odmienić jego życie. A był nim Arthur Ashe, pierwszy czarnoskóry triumfator turnieju wielkoszlemowego.

Skąd Amerykanin wziął się w kameruńskim Yaoundé? Podróżował po Afryce i zapewne nie spodziewał się, że dostrzeże tam potencjalnie przyszłą gwiazdę tenisa. Kiedy jednak wymienił z młodym Yannickiem kilka uderzeń, wiedział, że trafił na talent. Jak najszybciej skontaktował się z Philippe’em Chatrierem, legendarnym działaczem tenisowym, którego nazwisko – jak możecie zauważyć – jest obecne w Roland Garros do dzisiaj. – Nie martw się, jeśli myślisz, że jest tak dobry, nie potrzebuje kolejnej rekomendacji. Weźmiemy go – miał usłyszeć w słuchawce Ashe.

Niedługo później Yannick Noah z powrotem przeprowadził się do Francji. Trafił do „Sport-etudes”, prestiżowej akademii, gdzie miał doskonalić swoje umiejętności. Trudno było jednak liczyć, że wyrośnie z niego przyszły mistrz wielkoszlemowy. Francuzi co prawda mieli spore tenisowe tradycje, ale na znaczące sukcesy czekali od lat czterdziestych (albo nawet dwudziestych, bo wtedy ich zawodnicy byli w stanie seryjnie wygrywać Szlemy).

– Francuski tenis cierpiał jeszcze na początku lat siedemdziesiątych. Wszystko się zmieniło, kiedy prezydentem krajowej federacji został Philippe Chatrier. Działając wraz z Jeanem-Paulem Lothem stworzył nowe struktury, z których mieli wyjść utalentowani zawodnicy. Noah był jednym z tych „produktów”. Był najbardziej utalentowanym oraz najciężej pracującym tenisistą ze swojej generacji – opowiadał dziennikarz Maxime Battistella (za Eurosportem).

W osiąganiu sukcesów Noahowi pomagały jego warunki fizyczne. Miał 193 cm wzrostu i szerokie ramiona, co nie wyróżniałoby go na tle współczesnych zawodników, ale stanowiło niezaprzeczalne atuty w XX wieku. Yannick wypłynął na szerokie wody już jako nastolatek, obok Ivana Lendla uchodził za najzdolniejszego juniora na świecie. W 1978 roku miał okazję zagrać w meczu deblowym… ze swoim „odkrywcą” oraz idolem, Arthurem Ashe’em.

Noah nigdy nie ukrywał podziwu w stosunku do starszego o 17 lat tenisisty. – Musicie wiedzieć, że gram z takim samym naszyjnikiem jak Arthur Ashe. Staram się nawet chodzić jak Arthur Ashe – opowiadał młody Yannick w radiowym programie Jacquesa Vendrouxa.

Nie dało się też ukryć, że z Amerykaninem łączył go kolor skóry. Tak, jak pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy Ashe wygrywał US Open, tak również pod koniec siedemdziesiątych widok czarnego tenisisty był rzadkością. Francuz zdawał sobie z tego sprawę:

– W szkole byłem inny. W każdej klasie znajdowałem się w tej samej sytuacji, ale to lubiłem. Koledzy mówili, że „gram tego małego czarnego”. Tak naprawdę nikogo nie grałem, ale miałem taką rolę. Nie reprezentowałem tylko siebie, Yannicka. Reprezentowałem wszystkich czarnych ludzi, którzy grają w tenisa. Nie prosiłem o to, ale to na mnie trafiło. Ale chciałem pokazać, że „mały czarny” jest w stanie to zrobić. To dawało mi dużo siły.

Po latach, już jako światowej klasy tenisista, Yannick zaczął dostrzegać, że jego kolor skóry zaczyna „rozmywać się w tłumie”. – Nigdy nie miałem problemu z byciem czarnym w Roland Garros. To jest tak, jak powiedział Larry Holmes: kiedy jesteś czarny i masz pieniądze, to przestajesz być czarny.

Bohater Paryża

Yannick Noah nie był bohaterem z przypadku, przybyszem znikąd. Francuzi poznali go dobrze, zanim jeszcze nadszedł 1983 rok. Jak to opisywano w „Sports Illustrated”: przed swoim triumfem we French Open Yannick był już na okładkach magazynów, plakatach i ścianach sypialni paryskich dziewczyn. Chodził na wykłady z filozofii na uniwersytecie w Sorbonne, grał na gitarze w zespole reggae, a także spotykał się z modelkami.

Będąc miłośnikiem sportu żyjącym we Francji, po prostu nie dało się go nie znać. Szczególnie że młodemu zawodnikowi nie brakowało też wyników sportowych. Zarówno w 1981, jak i w 1982 roku dochodził do ćwierćfinału Roland Garros. A przed imprezą w 1983 roku, wygrywał turnieje na mączce w Madrycie oraz Hamburgu.

To wszystko sprawiało, że w jego triumf na paryskiej ziemi faktycznie dało się uwierzyć. Aż wkrótce marzenie kibiców we Francji zaczęło się realizować. Yannick po raz trzeci z rzędu doszedł do 1/4 French Open i nie dopuścił do tego, żeby znowu opuścić kort „na tarczy”. W czterech setach pokonał swojego rówieśnika, Ivana Lendla.

W kolejnej rundzie zupełnie niespodziewanie zmierzył się z… innym przedstawicielem gospodarzy. Christophe Roger-Vasselin, który nigdy wcześniej (ani później) nie wygrał znaczącego turnieju, dokonywał w Paryżu cudów. W ćwierćfinale sensacyjnie pokonał pierwszą rakietę świata, Jimmy’ego Connorsa. Ale jak się okazało: po tamtym triumfie kompletnie „wyczerpała mu się bateria”.

Z Yannikiem nie był w stanie stworzyć zaciętego widowiska. Trzy gemy – tyle był w stanie ugrać w półfinale wielkoszlemowego turnieju. „Dawaj, Chris, jesteś w stanie grać lepiej” – miał mówić pod nosem Yannick Noah, jakby rozczarowany tym, jak jego kolega okrutnie męczy się na korcie.

Ostatecznie żadne pobłażliwości jednak nie wchodziły w grę. Noah szybko i pewnie trafił do finału Roland Garros. A w nim czekał na niego Mats Wilander, jeden z najlepszych specjalistów od mączki na świecie oraz obrońca tytułu.

To Szwed oczywiście był faworytem. To on zdobył nawet pierwszy punkt w meczu. Ale koniec końców nie był w stanie uniknąć tego, że na paryskim korcie dokonywała się historia. Trybuny szalały po każdym udanym zagraniu Noaha. Ta energia napędzała go z partii na partię. Ostatecznie rozegrano ich tylko trzy (6:2, 7:5, 7:6).

– To było przedziwne uczucie, rozgrywać taki mecz w swoim domu. Chciałem wygrać tak bardzo, że nie zależało mi na tym, jak będę grać, bylebym wygrał. Ale Mats pozwolił mi grać to, co lubię. Mogłem stać przy linii i wychodzić do przodu, kiedy chciałem – opowiadał Yannick Noah, który kilkanaście sekund po ostatnim punkcie utonął w ramionach swojego ojca. Na kort wbiegł zresztą prawdziwy tłum ludzi, świętujących największy sukces francuskiego tenisa od 1946 roku.

„Nie chcę być człowiekiem z lodu”

Yannick Noah stał się bohaterem całej Francji. A także przedostał się do światowej tenisowej śmietanki. Z racji, że w 1983 roku miał dopiero 23 lata, trudno było też nie prognozować, że w przyszłości wygra jeszcze sporo tytułów wielkoszlemowych.

To mu się jednak nie udało. Jego kariera nie nabrała aż takiego rozpędu. Zresztą po Roland Garros błyskawicznie… został zawieszony na 42 dni przez światową federację. Wszystko przez to, że jeszcze w maju nie pojawił się na meczu w Dusseldorfie, w ramach nieistniejącego już turnieju World Team Cup. Narzekał wówczas na bóle mięśniowe, był już po dwóch porażkach, i postanowił wrócić do domu w Paryżu, nie mówiąc o tym oficjelom.

Francuz jednak nie narzekał na brak możliwości wyjścia na kort. W ramach karencji stracił co prawda okazję do gry w Wimbledonie, ale i tak zamierzał się z niego wycofać. W ramach celebrowania swojego sukcesu we French Open udał się natomiast na Korsykę na tygodniowe wakacje. Wynajął jacht, dobrze się bawił w towarzystwie licznych przyjaciół. A kiedy wrócił do Francji, poczuł, jak zmienił się świat wokół niego.

Yannick nie był zamkniętą w sobie osobą, wręcz przeciwnie. Ale olbrzymia sława zaczęła go nieco przygniatać. Zrozumiał, co się z nią wiąże.

– Od kiedy wygrałem Roland Garros, moje życie jest kompletnie inne. Nie mogę już pójść do restauracji, wyjść na miasto i potańczyć w klubie, tak jak to kiedyś robiłem. Wszędzie ciągną się za mną spojrzenia, ludzie chcą autografy, chcą pogadać o French Open. A ja wolałbym tego nie robić, bo opowiadałem o tym turnieju tysiące razy. To fajne, że ludzie cię lubią, masz świadomość, że nigdy nie jesteś sam, że zawsze ktoś cię wspiera. Ale mam wrażenie, że tracę kontrolę nad swoim życiem i jestem popychany z każdej strony. Nie chcę być zjedzony przez „życie gwiazdy”. Nie chcę się zmieniać. Podoba mi się to, jaki jestem – mówił Francuz.

Młody tenisista zaczął się wówczas zastanawiać też nad swoimi ambicjami zawodowymi. – Nie jestem pewien, czy chcę być numerem jeden. Nie wiem, czy jestem wystarczająco silny, aby sobie z tym poradzić. W pewnym momencie musisz stać się maszyną, musisz być bardzo zimny i wykalkulowany. A ja nie chcę być jak Bjorn [Borg – przyp. red]. On jest miłym gościem, jednym z najlepszych tenisistów w historii. Ale musiał stać się człowiekiem z lodu, aby przetrwać na szczycie.

Francuz od zawsze wyznawał zasadę, że sport to tylko jedna ze składowych życia. Bał się samotności, która dotyka najlepszych zawodników. Nie chciał być tacy jak oni. Kompletnie nie odpowiadała mu choćby osobowość Ivana Lendla. – Co za potwór! Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Ma tyle pieniędzy i nawet nie może się uśmiechnąć. On daje dyscyplinie zły obraz – mówił po meczu w 1982 roku.

Sam Yannick natomiast uważał, że przełomowy moment w jego karierze nastąpił… poza kortem. Kiedy podczas turnieju w Dakarze, jako osiemnastolatek, spotkał w hotelowym lobby starszą o dziesięć lat kobietę. – Wystarczył jeden dzień, żebym był szalony na jej punkcie, a ona na moim. Była starsza, owszem, ale kiedy jesteś zakochanym, o tym nie myślisz. Byliśmy razem trzy lata i to wszystko zmieniło. Poczułem się silniejszy, bardziej pewny siebie i nie byłem już samotny – mówił Francuz, nawiązując do trudnego dla niego życia w pojedynkę w Paryżu, jakiego doświadczał przed „wyruszeniem w świat”.

Sukcesy Yannicka Noah nie skończyły się po French Open w 1983 roku. W następnym sezonie triumfował w tym samym turnieju, tylko w rywalizacji deblowej. Następnie, przez kilka lat, łączył udane występy w obu odmianach tenisa. Przez moment był nawet jedynką w deblowym rankingu – w 1986 roku, kiedy też osiągnął swoje najwyższe miejsce w zestawieniu singlowym (trzecie). Nie sposób było nie docenić również jego osiągnięć „drużynowych”: w 1991 roku poprowadził Francję do zwycięstwa w Pucharze Davisa jako kapitan, a w 1996 roku powtórzył to już w roli trenera.

Mimo tego, że na wielkoszlemowej scenie zwyciężał tylko dwukrotnie, trudno było odmówić mu wybitnego kunsztu tenisowego.

– Wspólną cechą, która łączy mnie, mojego ojca i syna Joakima, jest to, że nie byliśmy utalentowani.  Byliśmy outsiderami z ogniem w sercu. Liczyłem, ile godzin trenuję i porównywałem to do innych. Wychodziło, że w tygodniu jestem na korcie 12 godzin dłużej. Przez to robiłem postępy. Może nie miałem najlepszego forehandu czy backhandu, ale te elementy, które mogłem poprawiać w samotności – serwis oraz fizyczność – były moją mocną stroną – opowiadał po latach Noah.

Przez muzykę do francuskich serc

Francuz był tenisistą, którego chciało się oglądać. Protoplastą „artystów” takich jak Nick Kyrgios czy Gael Monflis – tylko z większą domieszką spokoju i bezpretensjonalności. Wiele pokazuje to, że jego styl robił wrażenie nawet na tenisistach urodzonych kilkadziesiąt lat później. Dla przykładu: Felix Auger-Aliassime wspomniał, że jego marzeniem byłoby zmierzenie się z Francuzem na korcie. Z czego potem, w trakcie przeprowadzania wywiadu, żartował sobie Mats Wilander (po karierze tenisowej rozpoczął pracę w telewizji), mówiąc, że „wraz z Borisem wiedzą o Yannicku rzeczy, których ty nie chciałbyś wiedzieć”.

W każdym razie: to, jak urodzony w Sedanie zawodnik potrafił bawić się w tenisa, było szczególnie widać pod koniec jego kariery, kiedy aż tak nie zależało mu na wynikach. Kompletnie absurdalny był choćby jego mecz z Magnusem Larssonem w 1991 roku. Yannick prezentował cały wachlarz cyrkowych zagrań (a także napił się szampana, który podał mu kibic na trybunach), a na koniec i tak… odniósł zwycięstwo.

W tamtym czasie Noah też coraz mocniej zbliżał się w kierunku kariery muzycznej. W 1991 roku wyszedł jego pierwszy album, zatytułowany „Black & What!”. – Kiedy przegrywałem mecze, mówiłem ludziom, że jestem już piosenkarzem – żartował.

Kultowe na przestrzeni lat stały się też dredy Francuza, jego znak rozpoznawczy. – To zabawne, ale zrobiłem je tak po prostu. Moja siostra, Nathalie, miała podobne włosy. Kiedy wyszła za mąż, postanowiłem wraz z moją drugą siostrą, Isabelle, ją zaskoczyć. Potem zrozumiałem, że taka fryzura może oznaczać coś więcej. Że grając w tenisa reprezentuję moich przyjaciół rastafarian. To dodawało mi energii.

Muzyka Noaha też była oczywiście powiązana z ruchem rastafarian, miała domieszkę reggae, ale najtrafniej byłoby sprecyzować gatunek, w jakim się obracał, jako pop. Największy sukces w nowej karierze odniósł w 2000 roku. Jego album, zatytułowany „Yannick Noah”, zyskał miano diamentu we Francji i platyny w Belgii, długo nie schodząc z list przebojów w obu krajach. Trudno się zatem dziwić, że swego czasu mający kameruńskie korzenie tenisista-piosenkarz wygrywał w rankingach na… ulubionego celebrytę Francuzów.

Przez lata Yannick Noah wszedł też w trzy związki małżeńskie (niezmiennie w jego guście były aktorki oraz modelki), a także dorobił się piątki dzieci. Najstarsze z nich – Joakim – w 2007 roku trafiło do NBA. Kariera sportowa syna wybitnego tenisisty też rozwinęła się wspaniale. Mierzący 211 cm wzrostu środkowy dwukrotnie wystąpił w Meczu Gwiazd, a w 2014 roku został uznany za najlepszego defensora ligi.

Yannick Noah pozostawił po sobie znacznie większy ślad, niż tylko ten w postaci tenisowych sukcesów. Ale nie ma co ukrywać, że 1983 rok jest wyjątkowy. Ani Gael Monfils, ani Richard Gasquet, ani Jo-Wilfried Tsonga nie zdołali potem wejść na tenisowy szczyt.

Zarówno jednak oni, jak urodzony w 2004 roku Arthur Fils, który wspina się w światowym rankingu, przywoływali Yannicka Noaha jako swojego idola. On sam natomiast pytany, o to, z jakiego powodu Francja nie doczekała się wciąż kolejnego mistrza wielkoszlemowego, odpowiadał żartobliwie:

– Cóż, to dlatego, że już nikogo nie trenuję.

Czytaj więcej:

Źródła cytatów: Sports Illustrated, The Associated Press, New York Times, Lemonade, Eurosport.

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

LIVE: Sobota z Ekstraklasą! Czy Pogoń wskoczy na podium?

redakcja
0
LIVE: Sobota z Ekstraklasą! Czy Pogoń wskoczy na podium?

Inne sporty

Tenis

Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo

Kacper Marciniak
0
Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo
Tenis

Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha
0
Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Komentarze

1 komentarz

Loading...