Reklama

Czy polskie skoki podzielą los Finlandii?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

05 stycznia 2022, 12:00 • 19 min czytania 18 komentarzy

Regres. Kryzys. Tragedia. Dramat. Te słowa regularnie wymieniają się w kontekście ostatnich wyników polskich skoczków narciarskich. Trudno dziwić się takiej narracji, gdyż Polakom w obecnym sezonie absolutnie nic nie wychodzi. Do igrzysk olimpijskich pozostał miesiąc, tymczasem Kamil Stoch został wycofany z Turnieju Czterech Skoczni. I taka decyzja nie wywołała wielkich kontrowersji – polski obrońca tytułu w Innsbrucku nie przebrnął nawet przez kwalifikacje. Jest tak źle, że pojawiają się nawet głosy, jakoby obecny stan skoków w Polsce nie był „zaledwie” kryzysem jednego sezonu. Wielu kibiców wieszczy nam los, jaki spotkał tę dyscyplinę w Finlandii. Tylko czy takie porównanie rzeczywiście ma sens, a polskie skoki mogą upaść aż tak nisko?

Czy polskie skoki podzielą los Finlandii?

DLACZEGO AKURAT FINLANDIA?

Nie możemy rozpocząć tego tekstu inaczej, niż od wyjaśnienia, skąd w ogóle wzięła się analogia polskiego kryzysu do tego, z którym od wielu lat zmagają się skoki w Finlandii. Takie porównanie wynika po części z… sentymentu polskich kibiców do czasów małyszomanii. Oczywiście, cały kraj śledził wtedy losy naszego mistrza i to on znajdował się w centrum uwagi Polaków. Jednak siłą rzeczy, sukcesy Adama Małysza przedstawiły milionom rodaków również innych bohaterów skoczni narciarskich. Finlandia była wówczas jedną z najpotężniejszych nacji w tej dyscyplinie, a takich kozaków jak Janne Ahonen, Matti Hautamaeki czy Risto Jussilainen, każdy kojarzył na równi z Martinem Schmittem czy Svenem Hannawaldem.

Zresztą tuż po największych sukcesach Małysza, nastała dominacja wspomnianego Ahonena. Mało tego, wówczas nic nie zapowiadało kryzysu, w jaki wpadną fińskie skoki, gdyż do najbardziej utytułowanego zawodnika w niedługim czasie dołączyła kolejna generacja, urodzona w połowie lat osiemdziesiątych. W latach 2006-2009 na skoczniach z niezłej strony pokazywali się Janne Happonen, Harri Olli, czy nawet Arttu Lappi.

Jednak już wówczas Finlandia osiągała wyniki znacznie wykraczające ponad jej możliwości. Bo choć potencjał ludzki był ogromny, to już ten finansowy pozostawiał wiele do życzenia. Lecz problemy z kasą zaczęły się wcześniej – jak na ironię, od momentu, w którym Kraj Tysiąca Jezior znajdował się na szczycie skoków. Czyli od 2001 roku i mistrzostw świata w Lahti, na których Finlandia w skokach wywalczyła dwa srebrne medale w drużynie, zaś Janne Ahonen dołożył do tego brąz indywidualny na skoczni dużej.

Reklama

Na kilka dni przed startem mistrzostw w Suomi wybuchła afera dopingowa. Wszystko przez jeden, fatalny w skutkach – rzecz jasna, wyłącznie dla Finów – błąd lekarza ichniejszego związku narciarskiego. Otóż przez pomyłkę pozostawił on na stacji benzynowej w okolicach lotniska torbę. Jej zawartość stanowiła małe laboratorium do stosowania dopingu – oczywiście, wraz z potrzebnymi medykamentami. Prędko ustalono właściciela, a kontrole antydopingowe przeprowadzone na biegaczach narciarskich gospodarzy tylko potwierdziły najczarniejszy scenariusz. Fiński Związek Narciarski ukrywał wręcz cały system szprycowania swoich zawodników.

Dla Ahonena i spółki sprawa była bolesna tym bardziej, że akurat skoczkowie w ogóle nie byli umoczeni w aferę. Ale sponsorów to nie interesowało. Sporty zimowe w Finlandii zostały wówczas zhańbione i każdego z nich pozbawiono finansowania. Wydzielenie skoków od skompromitowanego związku nie uratowało sytuacji.

Zatem Finlandia wówczas pozostała ze świetną pierwszą kadrą i uzdolnioną młodzieżą, ale też coraz krótszą kołderką pieniędzy, której nie wystarczało dla wszystkich. I tak w kolejnych latach nastąpiły drastyczne cięcia, które dotknęły kadrę B oraz kadry juniorskie. Szerzej opowiada nam o tym Maciek Nowak z grupy inSJders:

– Finowie kilka lat temu zrobili coś, co niestety ma miejsce obecnie w naszych skokach. Posiadając wybitną kadrę z Ahonenem, Hautamaekim czy młodym, ale zniszczonym przez kontuzje Happonenem, kompletnie zaniedbali kwestię zaplecza. Choć w pewnym momencie wydawało się, że to zaplecze nawet istnieje. Było kilku zawodników, którzy fajnie pokazywali się w Pucharze Kontynentalnym i mieli pojedyncze przebłyski w Pucharze Świata. Natomiast widać było, że brakuje młodych. Jarkko Maatta w 2011 roku wygrał olimpijski festiwal młodzieży Europy w Libercu, ale jaki poziom dziś prezentuje, to widać po startach. W obecnym sezonie Pucharu Świata startował tylko w Ruce, gdzie nie przeszedł kwalifikacji. Na niezłego skoczka zapowiadał się też Santeri Ylitapio. Ostatecznie nie zadebiutował nawet w Pucharze Świata. Kompletnie zmarnowano potencjał młodych zawodników, którzy w pewnym momencie jeszcze byli.

UPADEK. GDZIE SIĘ PODZIAŁY SUKCESY FINÓW W SKOKACH NARCIARSKICH?

Reklama

Skupienie się wyłącznie na zawodnikach pierwszej kadry oraz brak dobrego zaplecza to koronny argument zwolenników teorii, że Polska w skokach narciarskich zmierza drogą Finlandii.

JAK TO JEST Z TYM ZAPLECZEM?

Przyglądając się temu, co działo się w naszych skokach od sezonu 2016/2017, możemy dojść do prostego wniosku. Kamil Stoch, Dawid Kubacki czy Piotr Żyła przez ostatnie lata cieszyli Polaków fenomenalnymi skokami. Sukcesy indywidualne sypały się jak z rękawa, ale i w drużynie polscy skoczkowie byli mocną ekipą. Do wielkiej trójki wystarczyło dokładać „tego czwartego”. Nie wybitnego, ale solidnego zawodnika, który nie pogrzebie szans reszty ekipy na sukces, na co polskie skoki niejednokrotnie cierpiały. Przypomnijcie sobie 2010 rok i 143 metry Łukasz Rutkowskiego podczas Mistrzostw Świata w Lotach w Planicy. Brązowy medal przegraliśmy z – o ironio – Finlandią, dla której do tej pory jest to ostatni krążek wywalczony w drużynie.

I tacy zawodnicy istotnie się pojawiali. Sezon 2016/17 to świetny rok Macieja Kota, zakończony piątym miejscem w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. W następnym roku – olimpijskim – formę złapał Stefan Hula. To on, wraz z Kotem, Stochem i Kubackim, w obliczu słabszej dyspozycji Piotra Żyły, wywalczył brązowy medal drużynowy w Pjongczangu. Rok później z dobrej strony pokazuje się Jakub Wolny. Następnie w Pucharze Kontynentalnym nieźle radzi sobie Aleksander Zniszczoł. Wreszcie w poprzednim sezonie na dobry poziom wskakuje Andrzej Stękała. A przecież gdzieś w tle majaczyła myśl, że Klemens Murańka w końcu się odblokuje. Przecież aż sześciu naszych zawodników skończyło w pierwszej dwudziestce klasyfikacji generalnej Pucharu Kontynentalnego.

Tylko czy taki wynik aby na pewno świadczył o sile naszego zaplecza, czy może jednak zakłamywał rzeczywistość? Wszak mówimy o Pucharze Kontynentalnym – drugiej lidze skoków narciarskich. Te rozgrywki zwykle mają na celu oswoić młodszych zawodników z obiektami, na których w przyszłości będą rywalizować w Pucharze Świata. Stanowią również dobrą opcję podczas powrotów skoczków po kontuzjach, aby ci mogli poskakać tam z nieco większym spokojem. Bez przesadnej presji kamer oraz konkurencji.

Tymczasem my cieszyliśmy się dobrymi wynikami naszych skoczków w Pucharze Kontynentalnym, nie zwracając uwagi na to, że większość z nich powinna znajdować się w zupełnie innym miejscu. I tym sposobem nie uciekniemy od aspektu wieku naszych zawodników, choć nie mamy tu na myśli Stocha, Żyły i Kubackiego. Biorąc pod uwagę ich sukcesy odnoszone przecież jeszcze w zeszłym sezonie, po prostu nie wypada zrzucać przyczyny ich formy wyłącznie na metrykę. Ale spójrzmy na resztę naszych chłopaków.

Okej, rozumiemy, że trzydziestopięcioletni Stefan Hula niedługo będzie kończył karierę, a Puchar Kontynentalny to po prostu jego obecny poziom. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że dzięki sukcesom wielkiej trójki reszta naszych skoczków znajdowała się pod kloszem. Z wiecznie doczepioną łatką „młodych, zdolnych”, którzy jeszcze mają czas by pokazać na co ich stać. Tymczasem Klemensowi Murańce i Aleksandrowi Zniszczołowi w tym roku stuknie 28 lat na liczniku. Jakimi sukcesami w Pucharze Świata mogą się pochwalić w ostatnich latach? Murańka w zeszłym sezonie miewał przebłyski dobrego skakania. Zniszczołowi nieźle poszło w Niżnym Tagile oraz Innsbrucku. I to by było na tyle. Stękała i Wolny są rok młodsi od nich. Co nie przeszkadzało Kubie Wolnemu w kwietniu ubiegłego roku głosić w wywiadzie dla portalu SkokiPolska.pl, że jego czas jeszcze nadejdzie. Trzymamy kciuki, ale również zaczynamy niecierpliwie zerkać na zegarek oraz kalendarz.

Główny problem naszego zaplecza polega na tym, że przez ostatnie pięć lat nie wypromowaliśmy żadnego zawodnika, który zaliczyłby dwa sezony na niezłym poziomie. Może – ale podkreślamy, że bardzo na siłę – należy za takiego uznać Macka Kota, który po piątej pozycji w sezonie 2016/2017, następny sezon skończył na dwudziestym pierwszym miejscu. Zjazd spory, ale wynik i tak niezły. Szkoda tylko, że od tamtej pory zupełnie przepadł.

Nie zrozumcie nas źle. Nikt nie wymaga od wspomnianej grupy, by każdy z nich został mistrzem na miarę Kamila Stocha. Ale powinniśmy wymagać od nich solidności i regularnego skakania na poziomie czołowej dwudziestki Pucharu Świata przez dłuższy czas, niż jeden sezon.

Zatem wieszczenie, że w przypadku zakończenia karier przez Stocha, Żyłę i Kubackiego znajdziemy się w położeniu Finlandii, pozornie wydaje się dość słuszne. I oczywiście, musimy przygotować się na to, że wkrótce dla polskich skoków nastaną chude lata. Jednak porównanie naszej sytuacji do Finów jest zdecydowanie przesadzone, gdyż nasze zaplecze znajduje się kilka poziomów wyżej. W Finlandii zawodników brakuje tak bardzo, że jeszcze kilka lat temu o sile ich kadry stanowili Lauri Asikainen oraz Anssi Koivuranta – goście, którzy uprawiali kombinację norweską! Na mistrzostwach Finlandii w skokach startuje w okolicach dwudziestu-trzydziestu zawodników, licząc z tymi, którzy uprawiają kombinację norweską.

Oczywiście, jakość naszego zaplecza skoczków zdecydowanie odbiega od najlepszych obecnie nacji na świecie. Wystarczy zerknąć, jak wielu zawodników z Austrii, Norwegii czy Słowenii rokrocznie okupuje najwyższe miejsca w Pucharze Kontynentalnym. Jednak w tym kontekście porównywanie Polaków z Finami jest po prostu niesprawiedliwe względem naszych zawodników.

W niedalekiej przyszłości możemy wiązać nadzieje z Pawłem Wąskiem czy Tomaszem Pilchem. W bardziej odległej perspektywie mamy Jana Habdasa czy Klemensa Joniaka. Nie chcemy tu wychodzić na hipokrytów, ale w przypadku dwudziestodwuletniego Wąska czy Habdasa, urodzonego w 2003 roku, wciąż jest czas na rozwój. Czas, którego zaczyna brakować ich nieco starszym kolegom. I tak, zdajemy sobie sprawę z tego, że wraz z przesunięciem się górnej granicy wieku sportowca w której ten może znajdować się w dobrej formie, przesuwa się też wiek, w którym może on wskoczyć na najwyższy poziom. Tacy zawodnicy, jak Piotr Żyła czy Dawid Kubacki są tego najlepszym przykładem. Ale pamiętajmy, że oni w wieku dwudziestu sześciu lat – czyli takim, w którym znajdują się Wolny czy Stękała – jednak potrafili zakręcić się w okolicach dwudziestki Pucharu Świata i utrzymać się na tym poziomie. A z czasem pójść jeszcze dalej.

LICZBA SKOCZNI TO NIE WSZYSTKO

Zaplecze w postaci zawodników to jeden z elementów stanowiących o sile skoków w danym kraju, jednak ci muszą mieć gdzie trenować. I tu, pod względem suchych liczb posiadanych czynnych obiektów, Finlandia wręcz masakruje Polskę. Według danych ze strony skisprungschanzen.com, będącej odpowiednikiem stadiony.net dla skoczni narciarskich, nad Wisłą posiadamy zaledwie 33 czynne skocznie – wliczając w to również obiekty amatorskie. Ta sama strona podaje, że w Finowie posiadają aż 164 czynne obiekty! To jest przepaść. Przynajmniej na papierze, bo rzeczywistość w kraju Świętego Mikołaja wcale nie wygląda tak kolorowo.

Ze względu na rażący odpływ zainteresowania skokami oraz słabe finansowanie tego sportu, większość obiektów oznaczonych jako czynne, działa tylko w teorii. Tak naprawdę od wielu lat stoją odłogiem i niszczeją. I dotyczy to zarówno małych, amatorskich obiektów, jak i tych dużych, niegdyś stanowiących wizytówkę fińskich skoków. Jeszcze w 2018 roku głośno mówiło się o pomyśle wyburzenia kompleksu Puijo w Kuopio. Według radnych miasta, roczne utrzymanie obiektów pochłaniało ponad 330 000 euro. A to dość spora cena zważywszy na fakt, że ze skoczni korzystało raptem dwudziestu zawodników.

Maciek Nowak zwraca też uwagę na kolejny aspekt fińskich skoczni: – Chodzi przede wszystkim o ich profile. Na przykład skocznie w Lahti są w świetnym stanie, ale co z tego, skoro to przestarzałe profile, które przed mistrzostwami świata w 2017 roku zostały tylko lekko zmienione. Szczególnie mam tu na myśli skocznię normalną HS100, na której po przebudowie leci się nad bulą jeszcze wyżej, niż przed przebudową. Podobno na samym początku, zanim miejscowi zawodnicy nauczyli się skakać na „nowym” obiekcie, wielu z nich kończyło skoki zerwaniem więzadeł.

– Ruka również nie jest nowoczesną skocznią, ma profil z 1996 roku. Skocznia w Kuopio, wybudowana pod koniec lat 90., też jest obiektem starego typu. Nawet przez jakiś czas były plany jej całkowitego wyburzenia. Natomiast Finowie posiadają też inne skocznie, chociażby w Vuokatti, Rovaniemi czy Jyvaskyla, ale to wszystko przestarzałe obiekty. Trudno jest dziś wypracować odpowiedni poziom skoczków, kiedy nie ma się do tego nowoczesnych skoczni – kontynuuje Nowak.

I oto pojawia nam się kluczowy termin – nowoczesne skocznie. Być może my, Polacy, nie posiadamy aż tylu skoczni co Finowie. Jednak sukcesy Adama Małysza zapewniły nam dopływ kolejnego pokolenia utalentowanych zawodników, na czele ze Stochem, Żyłą oraz Kubackim. Ale Polacy sami również temu szczęściu bardzo pomogli, kiedy w latach 2007-2008 przebudowano skocznię Skalite w Szczyrku. Ten obiekt posiada bardzo nowoczesny profil, ze stosunkowo krótkim rozbiegiem, bulą położoną w niewielkiej wysokości od progu i płaskim zeskokiem. To na nim swoje umiejętności doskonaliła nasza wielka trójka.

Obecnie polscy skoczkowie posiadają do użytku również Kompleks Średniej Krokwi w Zakopanem, otwarty w lipcu ubiegłego roku. Dla zakopiańskich skoków była to długo wyczekiwana inwestycja, której realizacja pochłonęła 52 miliony złotych. Ale miejmy nadzieję, że za kilka lat polskie skoki będą zbierać jej plony. W końcu, poza kompleksem w Szczyrku, zawodnicy mają do dyspozycji obiekt, na którym mogą doskonalić technikę. Do tego pamiętajmy o dużej skoczni w Wiśle (choć jak powszechnie wiadomo, pomimo nowoczesnego profilu, sama skocznia jest bardzo specyficzna). Zatem pomimo – wydawałoby się – tak niewielu obiektów, pod tym względem sytuacja w Polsce ma się znacznie lepiej, niż w Finlandii.

Natomiast nie znaczy to, że nad Wisłą nie posiadamy braków w infrastrukturze. Nowak: – Jeżeli chodzi o skocznie duże czy normalne, dwa kompleksy na tę chwilę to absolutnie wystarczająca liczba. Natomiast brakuje u nas małych skoczni, na których dzieci mogłyby zaczynać. Posłużę się przykładem, który stanowi wzór – Słowenią. Powierzchnia tego kraju jest porównywalna z województwem Mazowieckim. Nie chodzi o budowę skoczni dużych czy normalnych – Słowenia również nie posiada dużej liczby takich obiektów. Ale tam w praktycznie każdej małej miejscowości znajduje się skocznia dla dzieciaków, na której mogą one skakać – od K10 do K30-40. Dlatego jest tam od groma talentów. To na nich najmłodsi mają kontakt ze skokami, dopiero później idą do większych ośrodków.

Jak wielka jest różnica pomiędzy nami a Słowenią? Wspomnieliśmy, że w Polsce posiadamy 33 czynne skocznie. Tak niewielki kraj jak Słowenia do dyspozycji ma aż 148 obiektów! Większość z nich to właśnie niewielkie skocznie amatorskie. Ale wokół nich skupiona jest lokalna społeczność, która po prostu o nie dba i regularnie organizuje na nich zawody. I tak powinno to funkcjonować. Tymczasem w Zakopanem, stolicy polskich Tatr i miejscu kojarzącym się ze skokami, młodzi adepci przez lata w ogóle nie mieli możliwości skakania. O ile w przypadku przebudowy skoczni to zrozumiałe, o tyle na starym i zniszczonym kompleksie nie działał nawet wyciąg. Wyobraźcie sobie dzieciaki maszerujące na górę rozbiegu normalnej skoczni w pełnym oporządzeniu i sami odpowiedzcie sobie na pytanie, jak efektywny był to trening.

O tym jak ważną inwestycją jest Kompleks Średniej Krokwi, opowiedział nam Rafał Kot: – Liczba dzieciaków, które uprawiają tę dyscyplinę powoduje, że taka infrastruktura na ten moment jest wystarczająca. Mamy dobre zaplecze w Wiśle, w Szczyrku, teraz doszło do tego Zakopane. Jako wiceprezes Tatrzańskiego Związku Narciarskiego mogę powiedzieć, że siedem lat bez możliwości trenowania na mniejszych obiektach wyrządziło nam olbrzymią szkodę i spowodowało dziurę w rocznikach. Teraz będzie trzeba to mozolnie nadrabiać.

JAK ZBUDOWAĆ SKOCZNIĘ NARCIARSKĄ? CZYLI WSZYSTKO, CO MUSICIE WIEDZIEĆ O ARENACH ZMAGAŃ SKOCZKÓW

A skoro już poruszyliśmy temat szkolenia, w Polsce również wygląda ono zdecydowanie lepiej, niż w Finlandii. Mamy nieźle działające kluby, które są wspomagane przez lokalne związki narciarskie. Trenerzy w tych klubach normalnie pracują i choć kokosów nie zarabiają, to jednak zawsze coś im skapnie. Polski Związek Narciarski od lat w ramach programu LOTOS Szukamy Następców Mistrza, organizuje cykl zawodów LOTOS Cup, wspierając poszczególne kluby zarówno nagrodami finansowymi, jak i zaopatrując zawodników w sprzęt. Poszczególne ośrodki również ze sobą współpracują. Istotnie, kiedy odwiedziliśmy Centralny Ośrodek Sportu – Ośrodek Przygotowań Olimpijskich w Zakopanem, który zarządza Kompleksem Średniej Krokwi, akurat odbywała się tam inauguracja sezonu zimowego, w której uczestniczyła blisko setka dzieciaków z różnych klubów.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie twierdzimy, że Polska posiada wymarzone warunki do trenowania skoków narciarskich. Do poprawy jest sporo. Ale nijak nie da się tego porównać do sytuacji Finlandii, gdzie większość trenerów pracuje charytatywnie, a koszty wyjazdów skoczków na zawody międzynarodowe pokrywały kluby, albo – co znacznie częstsze – sami zawodnicy. Tam system szkolenia posypał się od podstaw.

KRYZYS JEST. I TRZEBA NA NIEGO UWAŻAĆ

Ale pomimo wyraźnie lepszej sytuacji w praktycznie każdym aspekcie, nie znaczy to, że wobec obecnego kryzysu nie powinna zapalić nam się lampka ostrzegawcza. Więcej na ten temat mówi nam Rafał Kot: – W obecnym sezonie kryzys dotknął wszystkich naszych zawodników, bo nie mówimy tylko o szóstce, która skacze w Turnieju Czterech Skoczni. Mowa też o skoczkach z Pucharu Kontynentalnego czy FIS Cup. Wszędzie zajmujemy bardzo odległe miejsca, tak niskich pozycji nie okupowaliśmy od lat. Oczywiście, najbardziej skupiamy się na kryzysie Kamila Stocha czy Dawida Kubackiego, bo oni mieli osiągnąć dobry wynik w Pucharze Świata, Turnieju Czterech Skoczni oraz w imprezie wiodącej, jaką będą igrzyska. Czasu jest coraz mniej, a kryzys dalej trwa i obejmuje wszystkich, którzy przygotowywali się do sezonu.

Istotnie, nie należy skupiać się tylko na wierzchołku naszych skoków, który stanowi pierwsza kadra. O ile w ubiegłym roku Polacy mogli pochwalić się dobrymi rezultatami w Pucharze Kontynentalnym, tak obecnie i na tym poziomie stanowimy tło dla konkurencji. Jeżeli jeden zawodnik skacze znacznie poniżej swojego poziomu, wtedy łatwo dojść do wniosku, że wynika to z jego gorszej formy. Niestety, u Polaków problem zdaje się leżeć znacznie głębiej. Zawalono przygotowania całej grupy skoczków, choć przed sezonem z polski obóz informował, że te przebiegły bardzo dobrze. W Zakopanem obserwował je sam doktor Harald Pernitsch. Jego pomiary z platform dynamometrycznych sugerowały, że Polacy wykonali przed sezonem kawał dobrej roboty.

Dziś znajdujemy się w miejscu, w którym Kamil Stoch zrezygnował z dalszych startów w Turnieju Czterech Skoczni. Doktor Pernitsch w trybie awaryjnym został dołączony do sztabu reprezentacji Polski, by na miesiąc przed igrzyskami zażegnać jeden z największych kryzysów naszych zawodników w ostatnich latach. Trudno o inne reakcje, skoro oczekiwania tak bardzo rozminęły się z rzeczywistością. Tym bardziej, że z wypowiedzi zawodników czy sztabu szkoleniowego wiemy, że nic nie wiemy.

O obecny stan rzeczy nie można obwiniać wyłącznie zawodników. Przecież grupa kilkunastu skoczków nie umówiła się, że nagle przestanie dobrze skakać. Zostały popełnione błędy w przygotowaniach i potrzeba szybkiej analizy, żeby ratować co się da. Żebyśmy na igrzyskach olimpijskich osiągnęli dobry wynik. Niestety, nie posiadamy dostępu do danych na przykład z okresu przygotowawczego. Mamy tylko wiadomości od sztabu szkoleniowego i samych zawodników, że wszystko było w porządku. Ale ja odsyłam wszystkich sympatyków skoków narciarskich do diagnozy, którą postawił między innymi jeden z największych autorytetów fizjologii, profesor Jerzy Żołądź. Powiedział on, że w przygotowaniach zostały popełnione błędy i on nie ma co do tego wątpliwości. Mało tego, dodaje on, że świat wykonał duży krok naprzód, a my zostaliśmy w miejscu – twierdzi Rafał Kot.

W takim momencie trudno nie obwiniać sztabu szkoleniowego kadry, na czele z trenerem Michalem Dolezalem. Konsekwentnie zapewnia on, że przygotowania przebiegły sprawnie, a pod względem fizycznym wszystko jest w porządku. Wcześniej mówiono o tym, że sprzęt jest niewłaściwy, jednak sami zawodnicy dementowali później ten argument. Teraz mówi się o kwestiach techniki skoku. Słynna już stała się pozycja najazdowa Piotra Żyły, który i tak jest obecnie naszym najlepszym skoczkiem. Ale i Dawid Kubacki powrócił do złych nawyków na progu, gdzie wybija się za bardzo w górę. Nawet u tak wybitnego technika jak Kamil Stoch widać mankamenty.

– Kłopot u Kamila polega na tym, że zaraz po wyjściu z progu wykręca go w locie. Po tym skoku w kwalifikacjach nie było sensu dalej trzymać go na turnieju. Potrzebuje teraz odpoczynku od skoków, żeby zapomniał o tym, co działo się w ostatnich dniach. Dajemy mu chwilę wytchnienia i skontaktujemy się z nimi pod koniec tygodnia – stwierdził Dolezal w rozmowie z portalem SportoweFakty.

Po konkursie w Garmisch-Partenkirchen Rafał Kot apelował, by zawodnicy powrócili do kraju i skorzystali z rad bardziej doświadczonych szkoleniowców. Ostatecznie do Polski powróci Stoch. Reszta zawodników pierwszego zespołu dalej będzie uczestniczyć w Turnieju Czterech Skoczni.

– Mamy doskonałych trenerów w Polsce, chociażby Jana Szturca, który mógłby pomóc. Trzeba przedsięwziąć radykalne środki, bo wyjścia z kryzysu nie widać. Nietaktem z mojej strony byłaby ocena pracy sztabu szkoleniowego. Ale spotykam się i rozmawiam z ludźmi, którzy skokom narciarskim poświęcili całe życie. Przygotowujemy analizę wstępną, dotyczącą tego, co poszło nie tak. Przed igrzyskami olimpijskimi nikt jednak nie chce wprowadzać dodatkowej nerwowej atmosfery oraz powodowania przez sztab szkoleniowy nerwowych ruchów. Natomiast przyjdzie czas, że te wszystkie błędy wypłyną, bo tak dalej być nie może – zdradza nam Kot.

Obecnie trudno stwierdzić, czy misja uratowania sezonu ma szanse powodzenia. Jednak nawet jeżeli sezon olimpijski będzie trzeba spisać na straty, to i tak Polaków czeka sporo pracy. Od tego w końcu zależy nasza przyszłość.

Kot: – Nie upadniemy aż tak nisko jak Finlandia, nawet jeżeli ci najlepsi i najbardziej utytułowani zawodnicy by poodchodzili. Natomiast to wszystko są naczynia połączone. My mówimy o tym czy mamy kryzys, kiedy zajmujemy gorsze miejsca. Każdy sport do utrzymania się na najwyższym poziomie potrzebuje pieniędzy. Finlandia się przewróciła, gdyż tam sponsorzy w pewnym momencie powiedzieli „pas”. My mamy Stocha, Żyłę, Kubackiego – nieprawdopodobnie utalentowanych zawodników, przez których do PZN sponsorzy ustawiają się w kolejce. Ale później związek te pieniądze dzieli, lecz nie tylko na skoki. Mamy jeszcze narciarstwo alpejskie, biegi narciarskie, kombinację norweską czy snowboard. Jeżeli obecny krach będzie się utrzymywał, to sponsorzy w kolejnych sezonach mogą zmniejszyć finansowanie. To odbije się na całych skokach narciarskich i nie tylko.

W mechanizmie finansowania sportu przez podmioty zewnętrzne zwykle nie ma wielkiej filozofii. Sukces przyciąga zainteresowanie, a to z kolei przyciąga sponsorów. Czyli pieniądze, potrzebne do rozwoju lub utrzymania dyscypliny na odpowiednim poziomie. To brak środków finansowych pogrążył Finlandię. Ale pustki w kasie wynikały również z zabicia popularności tego sportu przez pokazywanie większości zawodów w systemie pay-per-wiev. Kibice w ten sposób zostali odcięci od oglądania skoków, a to momentalnie przełożyło się na mniejszą liczbę dzieciaków chętnych do uprawiania tego sportu.

Wydaje się, że polskim skokom aż tak czarny scenariusz nie grozi, dzięki obecności tego sportu w otwartym paśmie transmisji telewizyjnej. Oczywiście, brak potencjalnych sukcesów w następnych latach przełoży się negatywnie na zainteresowanie skokami, co wpłynie również na finanse. Jednak tu dochodzimy do ostatniego argumentu przemawiającego za tym, że w Polsce skoki nie podzielą podobnego losu, co w Finlandii. Dodajmy, że jest to argument smutny, ale prawdziwy. Mianowicie, w naszym kraju, wśród sportów zimowych ta dyscyplina w zasadzie nie posiada żadnej konkurencji.

Kiedy skoki narciarskie w Finlandii utraciły popularność, kibice Suomi nie pozostali w próżni. Tam niezwykłą popularnością cieszy się hokej, w którym Finowie wymiatają. Z zeszłorocznych mistrzostw świata wrócili ze srebrnym medalem, a na poprzedniej imprezie zdobyli złoto. Na igrzyskach olimpijskich w Pekinie losy hokejowej reprezentacji zapewne śledził będzie cały kraj. Sporym uznaniem w Finlandii cieszy się też snowboard. Zatem tamtejsi kibice po upadku skoków mieli alternatywę w postaci innych sportów zimowych.

U nas sytuacja ma się zgoła odmiennie, a reszta sportów zimowych przez długie lata znacząco odbiegała od światowej czołówki. W hokeju na igrzyskach Polski nie ma od 1992 roku. W biegach narciarskich czy biathlonie sukcesy Justyny Kowalczyk i Tomasza Sikory nie przełożyły się na zainteresowanie kibiców tymi dyscyplinami sportu. Bo mówimy tu o sporcie jako takim, nie o śledzeniu poczynań jednego sportowca. Sukcesy Zbigniewa Bródki również nie wpłynęły na wzrost popularności łyżwiarstwa szybkiego.

Ale dodajmy, że sytuacja powoli się zmienia, a niektóre sporty zimowe starają się wyjść z marazmu. W narciarstwie alpejskim do światowej czołówki przedostała się Maryna Gąsienica-Daniel. W biathlonie Kamila Żuk oraz Monika Hojnisz-Staręga wywalczyły przed rokiem złote medale na mistrzostwach Europy, posiadamy też utalentowanych juniorów w męskiej rywalizacji. Z kolei w short tracku spore nadzieje możemy wiązać z Natalią Maliszewską. Zatem pozostaje nam trzymać kciuki za to, że argument o sile skoków narciarskich wynikającej ze słabości innych sportów zimowych, kiedyś odejdzie do lamusa.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Przeczytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Bramkarz Ekstraklasy chce uczyć piłkarzy, jak inwestować na giełdzie

Jan Mazurek
0
Bramkarz Ekstraklasy chce uczyć piłkarzy, jak inwestować na giełdzie

Inne sporty

Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

18 komentarzy

Loading...