Przez lata nie mieliśmy kogo oglądać na alpejskich stokach. Nawet jeśli w Pucharze Świata pojawiali się Polacy czy Polki – co zdarzało się bardzo rzadko – to ich przejazdy miały miejsce w grupie słabszych narciarzy, poza czasem transmisji telewizyjnej. Aż pojawiła się Maryna. I zaczęła pokazywać, że – mimo przeciwności losu, problemów oraz skromnego budżetu i sztabu – można walczyć nawet ze światową czołówką. Polka już dziś rozpocznie swój kolejny sezon Pucharu Świata. Na co ją stać? Czy możemy spodziewać się po niej medali? I jak właściwie doszła na ten poziom?
Dekady oczekiwania
Złote czasy naszego narciarstwa alpejskiego? Właściwie trudno takie wskazać. Owszem, mieliśmy kilku niezłych przedstawicieli, ale to zawsze były pojedyncze przypadki. Najwybitniejszym reprezentantem tego sportu w Polsce jest bez wątpienia Andrzej Bachleda-Curuś. Jedyny z naszych zawodników, który zdobył medale mistrzostw świata. W liczbie mnogiej, bo w 1970 był brązowy, a w 1974 roku srebrny – w obu przypadkach w kombinacji. Miejsca w czołowej dziesiątce też zajmował regularnie.
Po nim nadeszła era sióstr Tlałek: Małgorzaty i Doroty. Obie na nartach jeździły świetnie, stawały też na podium zawodów Pucharu Świata. Do Doroty należy ostatni polski triumf na imprezie tej rangi – w 1984 roku wygrała slalom w Madonna di Campiglio. Rok później Małgorzata stanęła na podium w Heavenly Valley w USA. To ostatnie „pudło” reprezentantek Polski i to mimo tego, że obie siostry… jeszcze takie miejsca zajmowały.
Tyle że w międzyczasie wyjechały do Francji, otrzymały obywatelstwa i rywalizowały w barwach tamtejszej kadry, bo miały dzięki temu dużo większe szanse na rozwój swoich talentów i świetne warunki treningowe. Zwłaszcza w porównaniu do tych w naszym kraju. Na polskie podium w narciarstwie alpejskim czekamy więc 36 lat. W międzyczasie o tej akurat dyscyplinie – przynajmniej w zawodowym znaczeniu – niemal zapomniano, wyróżnił się jeszcze jedynie Andrzej Bachleda-Curuś III, który na igrzyskach w Nagano zajął piąte miejsce, a w Salt Lake City był dziesiąty. A potem? Posypały się struktury, zniknęły resztki pieniędzy, uzdolnieni juniorzy nie byli w stanie jeździć w wieku seniorskim. Choć to opowieść na zupełnie inny artykuł.
W końcu jednak pojawiła się Maryna Gąsienica-Daniel. I po niemal dekadzie startów w Pucharze Świata oraz w zawodach niższej rangi zaczęła osiągać wyniki, które dały nam wielkie nadzieje. Dobrze zresztą o stanie naszego narciarstwa alpejskiego świadczy fakt, że wielkim wydarzeniem było dziewiąte miejsce Maryny w slalomie równoległym w austriackim Lech. Bo 35 lat trzeba było czekać na alpejkę z Polski, która uplasowałaby się w najlepszej dziesiątce zawodów tej rangi.
Początkowo można się było obawiać, że będzie to pojedynczy przypadek. Choćby dlatego, że 29 punktów, które Maryna otrzymała za tę lokatę, było… najlepszym wynikiem w jej karierze, biorąc pod uwagę całą zimę. Nigdy wcześniej nie zdobyła tyle oczek do klasyfikacji generalnej Pucharu Świata we wszystkich startach danej zimy razem wziętych. Obawy więc istniały, ale ona szybko pokazała, że to faktycznie pewne przełamanie. Bo i w kolejnych startach imponowała. Nadal zajmowała miejsca w okolicach czołowej dziesiątki i wydawała się rozkręcać ze startu na start. Choć właściwie… trudno stwierdzić, jak do tego doszło.
– Można powiedzieć, że pomógł jej COVID – on spowodował, że mogła zamknąć się w Szwecji i tam jeździć – mówi nam Marcin Szafrański, były alpejczyk, dziś komentator narciarstwa. – On też sprawił, że wyrównały się szanse, bo dziewczyny z mocniejszych krajów zwykle mają taki budżet, że kupują sobie trasy na supergigant i jadą do Nowej Zelandii. Płaci się za to ze 70 tysięcy złotych na miesiąc na zawodnika. Maryny na to nie stać. Tym razem zamiast tam jechać, to wszyscy pracowali razem. Jakoś to wszystko u Maryny zaskoczyło, myślę, że nawet jej trener, Marcin Orłowski, nie do końca wie, jak to się stało, z całym szacunkiem dla jego pracy, bo wykonali kawał dobrej roboty.
I ten kawał dobrej roboty zaprocentował. Choćby na mistrzostwach świata w Cortinie d’Ampezzo, gdzie Maryna dwukrotnie była bliska medalu. W slalomie równoległym odpadła w ćwierćfinale, przegrywając nie tyle z rywalkami, co z zasadami i źle przygotowaną trasą. W gigancie zajęła szóste miejsce. I o tym występie wypadałoby napisać szerzej.
Dziewczyna (niemal) na medal
To właśnie mistrzostwa świata ostatniej zimy sprawiły, że o Marynie zrobiło się w naszym kraju naprawdę głośno. Jej szóste i piąte (po odpadnięciu w ćwierćfinale slalomu równoległego nie ma baraży o miejsca 5-8.) miejsce sprawiły, że nagle mówiono i pisano o niej wszędzie. Niektórzy zaczęli nawet wieszczyć „Marynomanię”, ale ona sama takie głosy raczej odganiała.
– Cieszą mnie takie słowa, bo chciałabym żeby narciarstwo alpejskie stawało się w Polsce coraz bardziej popularne i żeby było oglądane z takimi emocjami jak skoki narciarskie. Ale czy to musi być od razu marynomania, czyli jakaś powtórka z małyszomanii? Sama nie wiem, co mam powiedzieć. Poważna prognoza. (śmiech) Wiem, że polscy kibice oglądali moje starty, trzymali kciuki, mocno mi kibicowali. Bardzo się cieszę, że nareszcie mogłam dać im trochę radości. I dużo emocji, bo strefa medalowa była realna. Ciężka praca przyniosła efekty – nie tylko moja, ale też członków mojego wspaniałego teamu i wszystkich, którzy pomagają mi robić to, co kocham. I zostało to przez ludzi zauważone. To dla mnie równe ważne jak progres, który w ostatnim czasie zaliczyłam – mówiła w lutym na łamach Interii.
Fakt faktem, że jej rozpoznawalność znacznie podskoczyła. Więcej osób zaczęło ją dopingować, śledzić w social mediach, prosić o autografy. Ona sama podkreślała, że nie czuje się jeszcze przesadnie znana – bo nie jest Igą Świątek czy Kamilem Stochem – ale nie zaprzeczała, że faktycznie, zdaje sobie sprawę z większej liczby oczu skupionych na niej. A przecież mało brakowało, by było ich jeszcze więcej, bo na mistrzostwach realny wydawał się nawet medal. W slalomie gigancie Polka popełniła jednak jeden drobny błąd i choć w cudowny sposób wybroniła swoją linię jazdy, to wytraciła prędkość i dojechała na drugim miejscu po swoim przejeździe. Szóstym ogółem.
– Zajęłam szóste miejsce, które dawało mi satysfakcję. Byłam zadowolona. Jak jednak dopuszczałam sobie do głowy myśli, że z tym błędem byłam szósta, to miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam pod wrażeniem zajętego miejsca mimo pomyłki, a z drugiej, gdyby nie ten błąd, to mogłam być znacznie wyżej. Myślę jednak, że każdy zawodnik ma takie uczucia w sobie, jeśli coś się mu przytrafi w trakcie startu. Po prostu trzeba sobie umieć z tym poradzić i cieszyć się z tego, co się ma. Może to mi pomoże w przyszłości i zwrócę uwagę na jakieś konkretne rzeczy w trakcie przejazdu – opowiadała na łamach portalu sportsinwinter, już po kilku miesiącach od tego startu.
Tuż po nim, na gorąco, była zadowolona. Szóste miejsce jest jej najlepszym w historii startów w zawodach głównej rangi. Wiele osób związanych z polskim narciarstwem powtarzało, że taki wynik jeszcze kilka miesięcy wcześniej brano by w ciemno. Pozostawało się tylko cieszyć i mieć nadzieję na więcej. Do “więcej” zresztą dużo nie brakowało – w Jasnej, jakiś czas później, Maryna po pierwszym przejeździe była trzecia, ale w drugim upadła kilka bramek przed metą i nie ukończyła slalomu. Tam też mogła pokusić się nawet o podium.
Błędy się jednak po prostu zdarzają, a w gigancie trzeba jechać na maksa, inaczej nie da się wygrać. To kombinacja talentu, umiejętności (bliscy Maryny twierdzą, że bardzo pomagać jej może znakomita pamięć, dzięki której dobrze pamięta, jak przejechać każdą trasę) i… szczęścia. Marcin Szafrański twierdzi, że właściwie tylko tego ostatniego brakowało Polsce w ostatnim sezonie.
– Gdyby miała szczęście, to na przykład w Jasnej byłaby wysoko i zbudowałaby się jej samoocena, byłaby mocniejsza mentalnie. Szczęście samo w sobie podium nie da, ale gdy ktoś jeździ tak dobrze jak Maryna, to bywa ono potrzebne, by zrobić ten decydujący krok. Ona prędzej czy później coś osiągnie, bo jest stabilna. Na MŚ też zabrakło jej szczęścia. Wierzę, że w tym roku to zagra, ale to kolejny dziwny sezon – sytuacja treningowa wciąż jest trudna, do tego są igrzyska. Dla Maryny może to dobre, że rywalki nie jechały do Chile czy Nowej Zelandii, bo ma mniej kasy, nie może sobie pozwolić na takie rzeczy.
A co ma? Z pewnością wielki talent. Większy nawet od swojej starszej siostry, którą uznawano za wyjątkowy nieoszlifowany diament. Tyle że tych szlifów Agnieszce – bo tak ma na imię – nigdy nie udało się dokonać.
W ślady siostry
Właściwie, by być uczciwym, można by napisać: w ślady rodziny. Bo to nie tylko Agnieszka – na nartach śmigała naprawdę duża część ich familii. Maryna jest już siódmą (!) olimpijką w swojej rodzinie. Sport wyczynowo uprawiał jej dziadek, Franciszek, ale on akurat na igrzyska nigdy nie pojechał. Za to czwórka jego rodzeństwa już tak. Była w tym gronie Helena Gąsienica Daniel-Lewandowska (biegi na nartach), Andrzej Gąsienica-Daniel (skoczek, przez jakiś czas rekordzista Polski w locie), Maria Gąsienica Daniel-Szatkowska (narciarka alpejska) i Józef Gąsienica-Daniel (kolejny skoczek, ale i kombinator norweski). Na igrzyskach – w 1928 roku! – startował też pradziadek Maryny od strony matki, Andrzej Krzeptowski II. Biegał na nartach.
To piątka. Szósta była już Agnieszka, a więc nowe pokolenie. Cała trójka rodzeństwa (poza siostrami jest jeszcze Jan, ich brat, który przez wiele lat uprawiał ekstremalne sport, m.in. kolarstwo) wychowywała się w górach, bo rodzice prowadza schronisko na Hali Ornak w Tatrach. Blisko jest też Budzowski Wierch, gdzie wielu przyszłych olimpijczyków stawiało pierwsze narciarskie kroki. Zresztą Maryna już w wieku trzech lat zjeżdżała z Kasprowego Wierchu i to w za dużych butach. Narty kochała. Gdy obie siostry były małe, potrafiły w dni wolne od szkoły wstawać o szóstej rano i wychodzić na treningi.
Starsza z sióstr – choć nie odniosła takich sukcesów jak młodsza i już nie jeździ zawodowo – przebiła się w pewnym momencie nawet do Pucharu Świata, a na treningach – gdy jeździła bez presji – potrafiła ponoć pokonywać światową czołówkę. Dziś wielu twierdzi, że zabrakło jej zacięcia, charakteru, odpowiedniego nastawienia. Czegoś, co ma z kolei Maryna, który dokłada te cechy do niewątpliwego talentu, jaki posiada. Dziś jednak nasza najlepsza alpejka powtarza, że gdyby nie siostra, zapewne nie odniosłaby takiego sukcesu.
– Agnieszkę ze względu na to, że dzieli nas siedem lat różnicy, jako dziewczynka stawiałam za wzór. Była moim idolem. Chciałam ją dogonić. Jeździć tak jak ona, być w kadrze i startować w Pucharze Świata. Można powiedzieć, że narty od zawsze były w naszej rodzinie – mówiła Eurosportowi. – Od małego mogłam podglądać jej treningi. Można powiedzieć, że miałam łatwiejszą drogą niż ona, bo było się od kogo uczyć. Dzisiaj mnie wspiera, ogląda moje starty, a nawet treningi. Ma wspaniałe czucie i dobre oko. Zawsze coś doradzi.
Agnieszka jeździła do igrzysk w Soczi. Od tamtego momentu Marynie było trudniej, ale tkwiła już w środowisku od kilku lat, wyjeżdżała na zgrupowanie, doskonale wiedziała, z czym to wszystko się je. Zdążyła je poznać, z dużą pomocą siostry. A potem po wyższe cele poszła już sama. Choć, oczywiście, nie wszystko działo się tak szybko i łatwo. Zaczęła od imprez młodzieżowych, ale i na nich od razu pokazywała spory talent. Jako trzynastolatka wygrała Trofeo Topolino, nieoficjalne mistrzostwa świata młodzików i juniorów młodszych. Na właściwych mistrzostwach świata juniorów była 5. w gigancie w 2013 roku, a niedługo potem wygrała Uniwersjadę.
Sporo kosztowało ją jednak przejście do seniorskiej reprezentacji. Gdy pojawiła się na igrzyskach w Soczi, skończyła na 32. miejscu w gigancie. W Pjongczangu była 16. w superkombinacji i 27. w gigancie. Przez jakiś czas błąkała się w okolicach 30. miejsca, za które otrzymałaby punkty Pucharu Świata. Udało jej się to dopiero pięć lat po debiucie, w 2017 roku. Wtedy coś jakby się odblokowało, zaczęła notować stabilny progres.
Przy okazji pokazywała, że wierzy w siebie i swoje umiejętności. Po igrzyskach w Pjongczangu – gdzie zapewne mogła liczyć na nieco lepsze wyniki – powiedziała, że cztery lata później, w Pekinie, chciałaby zdobyć medal. Mało kto traktował ją poważnie. A wkrótce doszedł kolejny powód, by jakiekolwiek marzenia o medalu odłożyć do szuflady, zamknąć ją na klucz, po czym ten klucz wyrzucić.
Upadek jakich wiele
To było we wrześniu 2019 roku. Maryna trenowała w Nowej Zelandii, akurat jechała jeden z ostatnich treningów. Przewróciła się tak, jak przewracała się już setki razy. Tyle że tym razem było inaczej. Sama do dziś nie wie do końca jak to się stało, ale na dwa dni przed powrotem do kraju złamała kość piszczelową. Do Polski wracała na morfinie, szczęścia było o tyle, że udało się załatwić bilety samolotowe w biznes klasie, więc mogła się położyć.
– Próbowałam się wyratować, żeby nie zjechać na brzuchu reszty trasy, w międzyczasie zakantowało mi nartę, ta wcięła się w lód. Siłą odśrodkową przerzuciło mnie i doszło do kompresyjnego złamania nogi – wspominała w rozmowie z TVP Sport.
W Polsce czekała ją operacja. Złamane kości trzeba było poskładać. W szpitalu często towarzyszyli jej trener Orłowski i serwisant – Saugustume Pinedo German (dziś już nie pracuje ze sztabem Maryny, to decyzja podyktowana sprawami osobistymi), którzy wspierali ją w trudnej dla niej chwili. To zresztą dobry moment, by o teamie naszej alpejki nieco napisać, bo ten jest… przede wszystkim niewielki. Liczy trzy osoby: trenera Orłowskiego, Przemysława Buczyńskiego, który jest fizjoterapeutą i drugim trenerem oraz serwisanta, Claudio Iaghera z Włoch. A to zdecydowanie za mało, by mówić o właściwym poziomie przygotowań.
– Sztab powinien wyglądać tak, że serwisant tylko serwisuje narty. A ten u Maryny musi zapewne jeszcze nosić tyczki, bo Orłowski sam sobie z tym nie poradzi. Ma jedną zawodniczkę. Jak zawodniczek jest pięć i piętnaście osób z obsługi, to każdy ma swoją, specjalistyczną część tego, czym się zajmuje. Fizjoterapeuta leczy, serwisant przygotowuje narty, a trenerzy mają rozstawione tyczki, bo jest ich kilku i mogą porozstawiać kamery, zaordynowani przez głównego trenera. Jak jest ich czwórka, to wszystko jest dużo trudniejsze, taka rzeźba. Dobrze jednak, że jest to, co jest – mówi Szafrański.
– Ta sytuacja ma swoje plusy i minusy – twierdziła jednak sama Maryna w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. – W większych kadrach dziewczyny mogą rywalizować. W reprezentacji Włoch liderki są na najwyższym, światowym poziomie, a młodsze je gonią. Zaczyna się robić drabinka. W trakcie zawodów mogą sobie przekazywać informacje o trasie, a presja rozkłada się na więcej osób. Logistyka jest z kolei łatwiejsza w małej drużynie. Mogę się podłączyć do innego teamu na treningu, a w zamian my pomagamy przygotować trasę. Czasami też ktoś się oddziela od swojej reprezentacji, próbuje czegoś nowego. Ja nie mam innego wyjścia.
Inna sprawa, że akurat Orłowski nie mógł narzekać na warunki aż tak, jak niektórzy. On i Maryna na różnych zasadach współpracują od niemal siedmiu lat, jej trenerem jest tak naprawdę od pięciu. Razem dochodzili do pierwszych punktów Pucharu Świata, razem przeszli przez jej poważną kontuzję i razem świętują dziś sukcesy. Dostali czas, o który w PZN-ie często jest trudno. Christian Leitnera, utytułowanego trenera, którego ściągnięto do prowadzenia kadry mężczyzn i zwolniono po półtora roku, choć pierwotnie obiecywano mu, że dostanie co najmniej cztery lata, a więc pełny cykl olimpijski.
Orłowski i Gąsienica-Daniel dostali tego czasu dużo więcej. I dobrze, bo ten był potrzebny – wejście do czołówki alpejek, startując z takiego kraju jak Polska, jest po prostu dużo trudniejsze, bo i warunki są zupełnie inne niż we Włoszech czy Austrii. Dziś widać, że otrzymany czas świetnie wykorzystali.
Choć sporą część z niego zabrała rehabilitacja Maryny. Polka oczywiście wszystko podporządkowała temu, by jak najszybciej – ale też w pełni zdrowia – wrócić do rywalizacji. Ominęła jednak cały sezon, do Świąt Bożego Narodzenia chodziła o kulach, potem zaczęła spacerować i (z czasem) biegać na nartach. Pojawiała się też na zawodach w Polsce, ale jako obserwatorka. Wolny czas wykorzystała na spotkania z rodziną i znajomymi, ale też rozwój hobby, czyli… gry na gitarze. Jest w końcu chrześnicą Sebastiana Karpiela-Bułecki, lidera zespołu Zakopower. I ponoć całkiem dobrze gra oraz śpiewa.
Wracając jednak do kontuzji, jeszcze przed swoim powrotem mówiła TVP tak:
– Przez to, że cały czas jestem w środowisku narciarskim widzę, jak inne dziewczyny wracają po urazach. Czasami zdarza się tak, że po kontuzji jest się bardziej wypoczętym i zmotywowanym do powrotu. Wierzę, że wrócę jeszcze silniejsza, staram się robić wszystko jak najlepiej, a jednocześnie wciąż jestem pod kontrolą lekarzy. Nie wyprzedzam ich poleceń, robię to, na co mam zgodę. Bycie mądrym to najważniejsze w powrocie na stok. Mam nadzieję, że niedługo wrócę na poziom, na którym byłam, a może i lepszy.
Mówiła też, że czuje wielki głód jazdy. Nic dziwnego. Kontuzji doznała tuż przed sezonem, w którym liczyła na najlepsze w karierze wyniki. Gdy wreszcie stanęła na nartach, niektórzy bali się, że pojawi się u niej niepewność. Tej jednak nie było. Owszem, noga czasem bolała, ale Maryna trenowała jak dawniej. Nie czuła strachu, nie analizowała wypadku i kontuzji. Lekarze pozwolili wrócić, więc wróciła i zasuwała, żeby osiągnąć życiowe wyniki.
Jak już wiecie – udało jej się.
– Oczywiście kontuzja była trudnym momentem, rehabilitacja trwała długo, choć ze sztabem spokojnie podeszliśmy do tematu. Co prawda w głębi duszy mówiłam, że chcę wrócić w marcu, ale niektórzy mogliby powiedzieć, że oszalałam. Trochę siebie oszukiwałam, bo wiedziałam, że nie będzie to możliwe, ale w ten sposób miałam większą motywację, o co dbali również mój team i rodzina. […] Po kontuzji marzyłam o tak mocnym powrocie, ale nie spodziewałam się, że uda się wskoczyć na tak wysoki poziom praktycznie od pierwszych startów – mówiła Eurosportowi.
W innych miejscach podkreślała też, że trzeba wspomnieć o jednym – na takie wyniki, jakie zaczęła odnosić poprzedniej zimy, pracowała nie przez okres po kontuzji, a całe swoje życie. Owszem, złamana kość zastopowała jej rozwój, ale podstawy miała wypracowane przez lata, więc gdy wróciła, musiała tylko trochę nadrobić. Udało jej się to i nagle okazało się, że może jeździć z najlepszymi.
Choć strach był. Bo przecież niektórzy lekarze sugerowali, że może nawet nie wrócić do zawodów. A ona nie tylko wróciła, ale stała się naszą medalową nadzieją.
Celem jest Pekin
Tak jak mówiła po igrzyskach w Pjongczangu – w Pekinie chciałaby powalczyć o medal. O ile wtedy wydawało się to jednak pobożnym życzeniem, o tyle teraz zdaje się, że to perspektywa całkiem realna. Maryna sama podkreśla, że jest w najlepszym dla narciarki wieku, wciąż się rozwija i może osiągnąć wiele. Chce też udowodnić, że nawet wychodząc z Polski można poradzić sobie w narciarstwie alpejskim. A przy okazji może dać przykład kolejnym zawodniczkom. Bo za przykład zawsze stawia Sarkę Zahrobską i Veronikę Zuzulową ze Słowacji, które długo dochodziły na szczyt, ale gdy już to zrobiły, po nich pojawiły się kolejne utalentowane dziewczyny (my też już zresztą mamy niespełna dwudziestoletnią Magdę Łuczak, która wspaniale rokuje na przyszłość).
Co równie ważne – Maryna sama twierdzi, że zrozumiała wreszcie, czego od siebie oczekuje.
– Miałam długą przerwę. Ale właśnie ona pozwoliła mi odpocząć, odsapnąć, głowa też troszeczkę się uspokoiła. Wydaje mi się, że wtedy zrozumiałam, na czym tak naprawdę mi zależy i co chcę osiągnąć. Chcę cieszyć się tym, co robię. Stanąć na starcie i nie stresować się tym, że muszę. Nie muszę. Tylko chcę. Chcę dać z siebie wszystko i to wyzwala we mnie pozytywną adrenalinę. Mam swojego serwismena, który na starcie zawsze mi powtarza: Maryna, daj z siebie wszystko, ale z uśmiechem. Dzisiaj wiem, że ten uśmiech to jeden z najważniejszych elementów dnia startowego – mówiła Interii.
Stara się więc nie nakładać na siebie presji. Bywa, że robią to jednak inni. Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarskiego, już kilkukrotnie sugerował, że Maryna to nadzieja medalowa na igrzyska w Pekinie. Wiele osób ze środowiska też to powtarza. Nastroje tonuje za to trener Orłowski, który twierdzi, że będzie to sezon jeszcze trudniejszy niż poprzedni.
– I bardzo dobrze, że je tonuje – mówi Szafrański. – Nie ma co dmuchać balonika. Chciałbym, żeby Maryna powtórzyła czy nawet poprawiła swoje wyniki z poprzedniej zimy. Ale nie sądzę na przykład, by zrobiła to w Soelden [to tam dziś zainaugurowany zostanie Puchar Świata – przyp. red.]. Z całego serca jej tego życzę, ale biorąc pod uwagę, że była chora i nie trenowała na tej trasie, a siedziała w Zakopanem, to musiało wybić ją z uderzenia. Chciałbym, żeby budowała formę na igrzyska. Poza tym zgadzam się z Orłowskim, by podejść do tematu na chłodno. Poziom jest tak bardzo wysoki, zawody są wymagające, że jeśli w Soelden nie będzie w najlepszej „15”, to nic się nie stanie.
No właśnie, choroba. O tym wypada wspomnieć. Niedawno Polkę dopadła infekcja i musiała odpuścić wcześniejszy wyjazd do Soelden, gdzie pojawiło się wiele jej rywalek. O ile przez poprzednie miesiące jej przygotowania przebiegały bez zakłóceń, o tyle na ostatniej prostej sporo się więc skomplikowało. Dlatego przed inauguracją Pucharu Świata i ona uspokajała kibiców.
– To pierwszy start sezonu i cieszę się, że mogę tam pojechać. Jestem już zdrowa i przygotuję się do startu w ciągu tych kilku dni do zawodów. Co będzie, to zobaczymy. Nie myślę o tym, czy mam jakieś rachunki do wyrównania z Soelden. Inni zdążyli tam już trenować, a ja nie miałam okazji. Podchodzę do tego zatem ze spokojem – mówiła portalowi sportsinwinter. Z kolei w rozmowie z Radiem Kraków dodawała: – W głowie mam to, że kilka razy już w Soelden jechałam, mam zapamiętaną tę trasę, więc nastawiam się pozytywnie i mam nadzieję, że się nie wystraszę (śmiech). Teraz czuję się już dobrze i mam nadzieję, że nie odbije się to na mojej jeździe na nartach. Po Soelden rozpoczniemy treningi przed dalszą częścią sezonu.
Sezon będzie długi, a slalomów gigantów jest w nim całkiem sporo, Maryna może – zdaniem ekspertów – powalczyć nawet o czołową „10” klasyfikacji Pucharu Świata w tej konkurencji. Niektórzy sugerują wręcz, że jest faworytką do Małej Kryształowej Kuli, ale tu jednak – jak trener Orłowski – tonujemy nastroje. Jeśli będzie w TOP 10, już trzeba będzie uznać to za sukces. Gdyby gdzieś stanęła na podium – również. A gdyby udało jej się to na igrzyskach… chyba nie musimy dodawać, jak historyczny byłby to moment dla naszego narciarstwa alpejskiego?
Pozostaje jedynie trzymać kciuki, by Maryna faktycznie znajdowała się tej zimy w dyspozycji choćby tak dobrej, jak rok temu. I by sprzyjało jej szczęście. Wtedy może być pięknie.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix