Marek Kania jeszcze niedawno myślał o tym, by skończyć przygodę z łyżwami i skupić się na jeździe na wrotkach. Piotra Michalskiego za wielki talent uważano już… osiem lat temu, gdy Zbigniew Bródka zdobywał złoto igrzysk w Soczi. Traf chciał, że obaj najlepszą formę w dotychczasowej karierze złapali w sezonie olimpijskim. I w Pekinie mogą powalczyć nawet o podium w rywalizacji na 500 metrów.
Talent, który musiał poczekać
Zaczęło się od lekcji wychowania fizycznego. Nauczyciel był też trenerem łyżwiarstwa, zaproponował uczniom, by wpadli na jedne z zajęć. Piotr z miejsca się wciągnął, jak wspominał – urzekły go szybkość i precyzja, jakie potrzebne są w tym sporcie do osiągnięcia sukcesu. Wkrótce zresztą zaczęło się zdawać, że sukces jest mu pisany. Wyróżniał się bowiem na tle rówieśników. Jeździł lepiej i szybciej od nich.
O młodym talencie zaczęło robić się głośno, gdy był juniorem. Już jako osiemnastolatek zajmował wysokie miejsca w zawodach Pucharu Świata w swojej kategorii wiekowej. W kolejnym juniorskim sezonie było tylko lepiej – był drugi w klasyfikacji generalnej na 500 i 1000 metrów. Równych sobie nie miał w całym kraju. Na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży zgarnął siedem medali – sześć złotych i jeden srebrny. Był potem… nieco rozczarowany faktem, że nie udało się sięgnąć po komplet zwycięstw.
– Szkoda, że nie zrobiłem kompletu. Przegrałem tylko na 1000 metrów, na dystansie, na którym czuję się najlepiej. Tego dnia jednak miałem pierwszy w życiu atak migreny. Na 1000 metrów byłem stuprocentowym pewniakiem, ale w stanie, w jakim byłem, drugie miejsce mnie dziwi – mówił. Ze swoimi osiągnięciami dobrze jednak wkomponował się w czas, w którym na łyżwiarstwo w Polsce zaczęto zwracać baczniejszą uwagę. W 2010 roku przyniosło nam przecież brązowy medal na igrzyskach w Vancouver w rywalizacji drużynowej kobiet, a cztery lata później – w Soczi – trzy krążki, w tym niespodziewane złoto Zbigniewa Bródki.
Nie dziwi, że i o Michalskim zrobiło się głośno. Nie dziwi też, że często pytano go nie o jego wyniki, a o to czy zna Bródkę i jaki ten Zbyszek naprawdę jest. Piotr cierpliwie odpowiadał, że spokojny, ułożony i zawsze chętny do pomocy. Jak to strażak.
Zresztą i o Piotrze mówiono podobne rzeczy. Trudno znaleźć coś kontrowersyjnego, co zrobiłby w czasach, gdy był jeszcze zdolnym chłopakiem. Żadnych ekscesów, afer, nieprzemyślanych wypowiedzi. Nic. Nawet gdy pytano go o marzenia, odpowiadał stojąc twardo na ziemi – „zajmować jak najlepsze miejsca”.
– Raczej jestem spokojnym zawodnikiem, nie potrzebuję rytuałów czy idealnego planu dnia. Po prostu czekam cierpliwie na swój start. Jeżeli jest popołudniu, staram się zrelaksować, posłuchać muzyki, poczekać – dodawał sam, gdy otrzymał pytanie o swoje przedstartowe rytuały. Powtórzmy: żadnych kontrowersji.
I może to dobrze. Bo w sporcie takie podejście często pomaga. Inna sprawa, że wyniki Michalskiego w pewnym momencie się zacięły. Przez kilka lat nie był w stanie potwierdzić przypiętej mu łatki wielkiego talentu. W pewnym momencie mówił nawet, że gdyby nie wsparcie finansowe od sponsorów czy z programu Team 100, pewnie rzuciłby łyżwiarstwo. Bo miewał momenty zwątpienia.
– To ciężka praca, po kilku latach takiego cyklu może się to znudzić. Ale potem przychodzi sezon i chce się to kontynuować. Trafiają się też starty takie jak jeden z treningowych w 2015 roku na szybkim torze w USA. Przejechałem wtedy bardzo szybki czas, pobiłem swój rekord życiowy i to z dużym zapasem. To dało mi kopa, pokazało, że praca przynosi efekty i trzeba to kontynuować – mówił. Tyle że co na treningach, to na treningach. A w Pucharze Świata raczej obijał się na dalekich pozycjach. Do czołówki brakowało mu wiele.
Zresztą dobrze obrazują to choćby jego wyniki z igrzysk w Pjongczangu, gdzie jechał już jako całkiem doświadczony, 23-letni zawodnik. Był tam 33. (na 500 metrów) i 31. (na 1000). Inna sprawa, że – co podkreślał – tamten start też mu pomógł. Bo już osiągnął coś, o czym marzył – został olimpijczykiem. Chciał jednak więcej, ale nadal nie wychodziło.
W tym sezonie w końcu jednak jeździ na miarę swojego talentu i możliwości.
Latem wrotki, zimą łyżwy
Zaczęło się od wrotek. Marek Kania trafił bowiem idealnie. Mieszkał w Konstancinie pod Warszawą, a do szkoły poszedł do Słomczyna, pięć kilometrów dalej. I gdy tam chodził, akurat wybudowany został pierwszy w Polsce prawdziwy tor wrotkarski, gdzie organizowano najważniejsze krajowe zawody. Kania, jego koledzy, a nawet rodzeństwo (brat i siostra nadal zresztą rywalizują na wrotkach) chcieli sprawdzić, z czym to się właściwie je.
Szybko się wciągnął. A potem obok wrotek pojawiły się też łyżwy.
– To była wczesna podstawówka. Ostatnio mama mi wysłała zdjęcie dyplomu pamiątkowego, który dawali w klubie za pobicie pierwszych życiówek. To był rok szkolny 2006/2007, czyli miałem wtedy zaledwie 8 lat. […] Mi spodobało się bardziej niż kolegom i zostałem na dłużej przy tym sporcie. Po roku, dwóch treningów klub wyjeżdżał na łyżwy na Stegny, jeździliśmy tam w ramach zajęć. Tak się to wszystko zaczęło i później już oba sporty szły równolegle.
Lepiej szło mu na wrotkach. Do tego ten sport wydawał mu się ciekawszy. W końcu jeździ się tam po dwukrotnie krótszym niż w łyżwiarstwie, dwustumetrowym torze i rywalizuje bezpośrednio, ramię w ramię z rywalami. Jest dynamicznie i do dziś Marek twierdzi, że dla kibiców to bardziej interesująca dyscyplina od łyżew, gdzie dwaj zawodnicy jadą co prawda obok siebie, ale na sąsiednich torach. A z całą resztą rywali rywalizują wirtualnie, obserwując tabelę z czasami.
Dlatego do dziś jest nie tylko łyżwiarzem, ale i wrotkarzem. Mogłoby się wydawać, że łączenie tych dwóch sportów może być wyzwaniem. Paweł Zygmunt, nasz były łyżwiarz szybki i medalista mistrzostw Europy, mówi nam jednak, że jest zupełnie inaczej.
– Nie, to nie wyzwanie. To potrzeba. Uważam, że bez rozwijających się wrotek, nie będzie polskiego łyżwiarstwa szybkiego. Wrotki są pokrewne do łyżwiarstwa. W dodatku to bardzo trudny, selektywny, totalny sport. Taki jak na przykład kolarstwo – twierdzi. I dodaje, że Kania wcale nie jest pierwszym zawodnikiem w Polsce, który łączy te dwie dyscypliny na wysokim poziomie.
– Sam ścigałem się z Witkiem Mazurem [inny były łyżwiarz – przyp. red.] na wrotkach. Byłem nawet pierwszym mistrzem Polski w historii na 20 kilometrów, czyli w półmaratonie. A później zaczęło się to wszystko rozwijać. Wrotkarstwo to niewiarygodny sport. Rekord świata w maratonie wynosi w nim 52 minuty. Jedzie się wtedy ze średnią ponad 50 kilometrów na godzinę. Średnią! Nawet zawodowy kolarz miałby problem, by temu dorównać.
Wrotki, twierdzi, są świetną podstawą do łyżew i ich znakomitym uzupełnieniem. Zresztą już od kilku lat Polski Związek Sportów Wrotkarskich udanie współpracuje z Polskim Związkiem Łyżwiarstwa Szybkiego. Choć samemu wrotkarstwu na oko bliżej jest do short tracku, to jednak częściej łączy się je właśnie z rywalizacją na dłuższym torze. Zresztą nawet na igrzyskach w Pekinie znalazło się 20 sportowców na co dzień uprawiających też wrotkarstwo.
A trafiali się i mistrzowie olimpijscy – Derek Parra (złoto na 1500 metrów w 2002 roku), Chad Hedrick (mistrz na 5000 metrów w 2006) czy też Irene Schouten, która na obecnie trwających igrzyskach w Pekinie zdobyła już dwa złota – na 3000 i 5000 metrów. I w Polsce był już zresztą medalista igrzysk – Jan Szymański, który w 2014 roku zdobył brąz w rywalizacji drużynowej.
Marek Kania jest więc kolejnym zawodnikiem, który potwierdza tezę o tym, że wrotki i łyżwy da się łączyć. Robi to przecież od lat. Inna sprawa, że wyników na łyżwach długo brakowało, ale i Marek, i jego ówczesny trener – Bartosz Pisarek, dziś prezes PZSW – starali się podchodzić do tego na spokojnie.
– Moja filozofia była taka, żeby nie osiągać szybko wyników za wszelką cenę. Oczywiście opłaca się mieć dobrych juniorów, bo zyskuje się punkty do klasyfikacji młodzieżowej, a za tym idą pieniądze dla klubów. Nigdy jednak tak do tego nie podchodziłem. Jestem zwolennikiem tego, że zawodnik ma najlepsze wyniki osiągać w seniorach. Marek raz wystartował w Pucharze Świata juniorów, ale potem nie był powoływany do kadry w łyżwiarstwie szybkim. Był blisko, ale przegrywał wówczas z innymi zawodnikami – opowiadał Pisarek.
Brak wyników powodował jednak, że w pewnym momencie Kania rozważał nawet zakończenie kariery łyżwiarskiej. Tym bardziej, że wrotki były mu bliższe – i on, i jego bliscy podkreślają, że Marka kręci bezpośrednia rywalizacja, przepychanki, emocje związane z bliskością rywali. Dlatego w 2020 roku zastanawiał się, czy nie zrezygnować ze startów na lodzie. Działo się to w trakcie obozu we Włoszech, na który pojechał z dwójką rodzeństwa.
– Pobyt finansowali rodzice. My też staraliśmy się pomagać. Po powrocie w trójkę chcieliśmy zrezygnować z łyżew, ale trener Bartosz Pisarek namówił nas na udział w mistrzostwach Polski, by pomóc w zdobyciu punktów dla klubu. Poszło w miarę dobrze i uznaliśmy, że skoro na rolkach i tak nie możemy zimą jeździć, to pojedziemy na obóz łyżwiarski. Tym bardziej, że nic nas to nie kosztowało, bo podłączyliśmy się pod kadrę sprinterów. Widzieliśmy, że jest progres, że jeździmy coraz lepiej. Od marca tego roku znalazłem się w głównej kadrze, więc o rezygnacji nie było już mowy – wspominał.
I dobrze się stało, bo w tym sezonie Kania jest już zawodnikiem na światowym poziomie.
Przebłyski i wybuch
– Myślę, że trener, sztab szkoleniowy, warunki i atmosfera doprowadziły do tego, że Piotr Michalski jest teraz zawodnikiem bardzo dobrym. Każdy ma w swojej karierze czas wzlotów, czas upadków i czas stagnacji. Tak się zdarza. On faktycznie był doskonałym juniorem, czekano na jego dobre wyniki. Wystrzelił w tym roku i daj Boże, że będzie się poprawiał z roku na rok – mówi nam Paweł Zygmunt.
I faktycznie, Michalski, jak wspomnieliśmy, przez wiele lat nie osiągał poziomu, jakiego się po nim spodziewano. Dopiero w zeszłym sezonie zaczął pokazywać, że może faktycznie stać się łyżwiarzem świetnym. Zajął wtedy 10. miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata na 500 metrów. Trzeba jednak dodać, że był to dziwny sezon – wszystkie starty odbyły się bowiem w covidowej bańce w Heerenveen.
Michalskiemu wyraźnie to jednak pasowało, bo na tamtejszym torze jeździł świetnie, skutecznie rywalizując na dwóch dystansach. To wtedy pierwszy raz otarł się o podium zawodów tej rangi – w jednym ze startów na 500 metrów był czwarty, do trzeciego miejsca zabrakło mu wtedy tylko… 0.01 sekundy. Ale i tak wtedy bardzo się cieszył. Tuż przed wyjściem na lód obejrzał bowiem w telewizji, jak Natalia Maliszewska, jego narzeczona, zdobyła srebro mistrzostw Europy w short tracku.
A potem sam wystartował i wykręcił życiowy rezultat.
– Skupiłem się na robocie i dopiero za linią mety spojrzałem na czas. Byłem mile zaskoczony, bo nie sądziłem, że potrafię pojechać tak szybko na tym torze. Jeszcze większym szokiem było miejsce. To fakt, że paru niezłych zawodników upadło, ale nie powinno mnie to przejmować. Ja nie upadłem, zrobiłem wszystko jak trzeba. Wydawało mi się nawet, że pojechałem bezbłędnie. Dopiero później na wideo zobaczyłem, że tak nie było – uświadomiłem sobie, że parę rzeczy można było zrobić lepiej – mówił po swoim najlepszym starcie.
Mocno cieszyły go też wówczas dobre wyniki na 1000 metrów. Jeszcze kilka lat wcześniej to ten dystans uważał za swój pierwszy. Potem stał się ekspertem od pięćsetki, ale na „tysiaku” nadal startuje i wystąpi na nim też w Pekinie. Dlatego gdy rok temu osiągał czasy na poziomie pierwszej dziesiątki zawodów Pucharu Świata, był z tego bardzo zadowolony. Nawet wtedy podkreślał jednak, że o ile pojedyncze wyścigi mu wychodzą, o tyle brakuje mu regularności. A to ona jest najważniejsza.
Dlatego tamtą zimę traktował przede wszystkim jako pole do eksperymentów, poprawek. Szukał najdrobniejszych błędów i starał się je wyeliminować. Chodziło choćby o ustawienie płóz, objeżdżenie ich w warunkach rywalizacji. Sezon przedolimpijski – i to dziwny, bo koronawirusowy – wydawał się idealnym polem do eksperymentów. I patrząc na to, co Piotr robi w tym roku, chyba faktycznie tak było.
Bo ta zima to prawdziwy wybuch formy Michalskiego. To gość, którego pozałyżwiarską pasją jest Formuła 1, którą oglądał już jako dzieciak, razem z tatą, a potem – gdy w stawce pojawił się Robert Kubica – wkręcił się już w jej świat na maksa. Dlaczego o tym piszemy? Bo sam Piotr zaczął w tym sezonie jeździć, jakby ktoś wymienił mu jednostkę napędową. Jeszcze dwa lata temu, gdy na pytanie o marzenia odpowiadał: „Medal olimpijski’, można było zaśmiać się pod nosem. Teraz stało się to naprawdę realną perspektywą.
No bo przecież to gość, który w tym sezonie pobił dwa pokryte już nieco kurzem rekordy Polski – na 500 i 1000 metrów. Obowiązywały odpowiednio od 2015 i 2013 roku. W dodatku doszedł do tego poprawiając się ze startu na start, co – jak podkreślał – było dla niego szczególnie istotne.
– Od początku sezonu i pierwszych startów czułem, że jestem mocny i jedyne zmartwienie, jakie miałem to, w jakim kierunku to pójdzie. Ja raczej nie słynąłem ze stabilnej formy. Tym razem ze startu na start czuję, że poziom jest utrzymany i pracuję już nad eliminacją błędów i dobrym przygotowaniem bezpośrednio przed startem. Rekordy pobite w USA nie były zaskoczeniem, a raczej realizacją planu. Oczywiście dobre czasy cieszą, ale jak wspomniałem, dobrze czułem, że jestem gotowy do szybkiej jazdy. W punktacji Pucharu Świata wskoczyłem do TOP10, a jak wiadomo w sprincie wszystko się może zdarzyć i wielu z nas może wyjechać z medalem z Chin – mówił niedługo po najlepszych w historii naszego łyżwiarstwa rezultatach.
To, co szczególnie ważne, zrobił jednak jeszcze jakiś czas później, zostając mistrzem Europy. O jedną dziesiątą sekundy wyprzedził wtedy Merijna Scheperkampa i sprawił Holendrom przykrą niespodziankę – ci nie wygrali w ledwie trzech spośród wszystkich konkurencji rozgrywanych na mistrzostwach. W jednej z nich najlepszy okazał się, nieco niespodziewanie, Piotr Michalski.
– Nie było dużych nerwów. Wiedziałem, że potrafię wygrywać z tymi chłopakami. Przed startem powiedziałem Arturowi Wasiowi, że dzisiaj potrzebuję tylko pewności siebie na starcie. Zrobiliśmy taki próbny. Wtedy poczułem moc w nogach – opowiadał. Przede wszystkim jednak dodawał coś bardzo ważnego: że liczy na to, że to jeszcze nie życiowa forma. Tę chciałby pokazać kiedyś w przyszłości.
Najlepiej na igrzyskach.
Przełomowy sezon wymaga poświęceń
Jak już wiecie, gdy Marek Kania wrócił z Włoch, nagle zaczął osiągać świetne wyniki również na lodzie, poprawiając nawet swoją życiówkę. O setną sekundy, ale jednak. Zauważył to Konrad Niedźwiedzki, który pomógł Markowi podłączyć się pod sprinterską kadrę Polski, dzięki czemu ten dostał dofinansowanie i mógł potrenować w spokoju. A to dało efekt – jego wyniki bardzo szybko się poprawiły.
W sezonie 2020/21 trenował z kadrą i pod okiem Tuomasa Nieminena, trenera naszych sprinterów, zaczął prezentować się naprawdę dobrze, dobijając powoli do krajowej czołówki. Przede wszystkim jednak – w ciągu jednej zimy poprawił rekord życiowy o 1.3 sekundy! W ledwie kilka miesięcy, niedługo po tym, jak myślał, by starty na łyżwach całkowicie sobie odpuścić i postawić na wrotki.
– To były ogromne postępy. Na pewno dało mi to poczucie, że jestem w stanie rywalizować z tymi najlepszymi, że bardzo szybko doskoczyłem do czołówki. Na pewno to psychicznie podziałało na mnie pozytywnie – mówił. Tuomas Nieminen był zresztą zachwycony tym, co robił młody łyżwiarz i dostrzegał w nim wielki potencjał. Kania na karku ma przecież aktualnie ledwie 22 lata. Sam Marek podkreślał zresztą często, że nadal czuje momentami swój brak doświadczenia.
– Jeżeli chodzi o odczucia typowo łyżwiarskie co do lodu, to mam jeszcze trochę za mały staż. Trochę się ukrywam za bardziej doświadczonymi kolegami. Wchodzimy na tor jednego dnia i oni chwalą lód, że akurat tego dnia się dobrze jeździ. Ja wtedy mówię “No tak, macie rację”. Kolejnego dnia mówią, że lód jest słaby, ktoś źle przygotował, szybko się szroni, a ja tak naprawdę nie widzę żadnej różnicy. Ja jeszcze nie czuję tego wszystkiego tak do końca. (śmiech)
W łyżwy za sprawą dobrych wyników postanowił zainwestować zdecydowanie więcej czasu. Odpuścił nawet dla tego sportu jedną z imprez, o których marzył od dawna – mistrzostwa świata we wrotkarstwie rozgrywane w Kolumbii. Szczególnie ważne było miejsce – Kolumbia to bowiem światowa potęga wrotkarstwa i kraj, w którym niemal wszyscy kochają tę dyscyplinę sportu, a fani nawet do słabszych wrotkarzy ustawiają się po autografy kolejkami. Sam Marek powtarza, że bardziej ceniona jest tam tylko piłka nożna. I to właśnie ze względu na fanów, atmosferę, chciałby tam pojeździć, zwłaszcza walcząc o medale MŚ.
W zeszłym roku zdecydował jednak, że nie może zmarnować swojej szansy. I wybrał łyżwy, a z Kolumbii o tym, co się dzieje na mistrzostwach, informował go brat, który tam wystąpił.
– O wszystkim przesądziły zawody przedsezonowe w Inzell. Tam pojechałem w podobnym czasie z pozostałą trójką naszych sprinterów. Zrodziła się nadzieja, że skoro jestem w stanie pojechać na ich poziomie, to szansa na igrzyska jest realna, może nie jest duża, ale jest realna. To już mi wystarczyło do tego, żeby odpuścić MŚ w Kolumbii i skupić się na tym, żeby wywalczyć sobie miejsce na Pekin. Chciałem ułożyć sobie to pół roku tak, żeby nie mieć sobie nic do zarzucenia. Odpuściłem sobie Kolumbię, na studiach wziąłem urlop dziekański i skupiłem się wyłącznie na sporcie. Jak się okazało, to był słuszny wybór – mówił Kania.
Właśnie, Kolumbia to bowiem jedno poświęcenie. Drugie – studia. Marek studiuje automatykę i robotykę na Politechnice Warszawskiej. Dziennie, nie zaocznie. Nie byłby w stanie pogodzić tego z przygotowaniami do igrzysk. Stąd urlop dziekański, bo rzucać studiów nie chciał – ma już ukończone dwa lata, w teorii już za rok mógłby bronić tytułu inżyniera.
– Nauka jest dobrą odskocznią od sportu, a zagadnienia, o których się uczę, są ciekawe, więc chętnie do nich wracam. Jestem na uczelni już czwarty rok, z czego tylko jeden miałem stacjonarnie. Po skończeniu pierwszego roku wziąłem urlop dziekański i wyjechałem wraz z rodzeństwem do Włoch, żeby trenować na rolkach. Gdy wróciłem po urlopie na drugi rok studiów, miałem wszystkie zajęcia zdalnie, co poniekąd ułatwiło mi łączenie studiowania i treningów, ponieważ mogłem być na obozach sportowych i jednocześnie zaliczać wszystko na studiach. Teraz, gdy wróciły studia stacjonarne, nie mógłbym całkowicie poświęcić się treningom – mówił.
Poświęcenia, jak się okazało, się opłaciły. Już w Tomaszowie Mazowieckim, na inaugurujących sezon zawodach Pucharu Świata okazało się, że jego wcześniejsze niż zwykle wejście na lód pozwoliło osiągnąć mu znakomitą formę – pobił wtedy życiówkę. Nie po raz ostatni tej zimy, jak miał się później przekonać. Przy okazji, co nawet ważniejsze, dobrymi wynikami wywalczył awans do dywizji A, czyli elity.
I już w debiucie w niej w norweskim Stavanger wskoczył na podium. Zajął tam trzecie miejsce. I pojechał fantastycznie – 34.6 sekundy, kolejna życiówka. Czas o sekundę szybszy niż sezon wcześniej, gdy już wszyscy zachwycali się jego możliwościami. A on sam nie wierzył w to, co się właściwie dzieje. Zaczęto nawet sugerować, że to on pobije rekord Polski Artura Wasia na 500 metrów, ostatecznie zrobił to jednak Piotr Michalski.
Niemniej – okazało się, że do, wydawałoby się, ustalonego składu sprinterów na igrzyska (Michalski, Damian Żurek i Artur Nogal) nagle wskoczył czwarty gość, wypychając z niego Nogala. – Trochę im się wbiłem znikąd w ten sezon olimpijski (śmiech) W kadrze nie czuć jednak zazdrości. Każdy daje z siebie wszystko i każdy chce się zakwalifikować. Są po trzy miejsca na 500 i 1000 m, więc jest szansa, by każdy z nas pojechał do Pekinu. Można tylko żałować, że na igrzyskach nie będzie sprintu drużynowego, w którym bylibyśmy bardzo mocni – opowiadał Marek jeszcze przed ogłoszeniem składu reprezentacji.
A gdy go ostatecznie podano do publicznej informacji, stało się jasne, że gość, który dwa lata wcześniej chciał zrezygnować z łyżew, teraz pojedzie na igrzyska. I jest nawet typowany na czarnego konia w walce o olimpijski medal.
Czy stać nas na podium?
Kania jest jednak w drugim szeregu. Owszem, to być może największa sensacja trwającego sezonu (przynajmniej z naszej perspektywy), ale jednak jego najlepsze rezultaty i nieustabilizowana jeszcze w pełni forma nie gwarantują walki o medale. W teorii. Bo w praktyce Marek już kilkukrotnie w ostatnich dwóch sezonach zaskakiwał wszystkich, łącznie z trenerami, którzy obserwowali go na co dzień.
On sam jednak o starcie w Pekinie mówi, że zależy mu po prostu na tym, by wszystko tam dobrze zrobić.
– Sama kwalifikacja do Pekinu jest czymś więcej niż od siebie oczekiwałem. Celem na ten sezon było, by być w najlepszej czwórce sprinterów w Polsce i żeby pojechać do Stanów Zjednoczonych i Kanady na najszybsze tory na świecie. Kwalifikacja olimpijska jest dla mnie lekkim szokiem, jeszcze trochę nie dowierzam. Rok temu nawet o tym nie myślałem. Wiele się zmieniło w ciągu ostatnich kilku miesięcy i jestem bardzo szczęśliwy, że się udało.
Już w Pekinie przytrafił się mu jednak pechowy wynik… testu na koronawirusa. Był jednym z pozytywnych reprezentantów Polski, trafił na izolację, miał kiepskie warunki do treningu, mógł pracować co najwyżej na rowerze (trenażer pożyczał od Natalii Czerwonki) czy też imitować jazdę „na sucho”, w butach. Na inne ćwiczenia było po prostu za mało miejsca. A na domiar złego sporo do życzenia pozostawiało jedzenie, jakie otrzymywał. Inna sprawa, że odbiło się to nie tylko na nim, ale też na Piotrze Michalskim.
– Piotr również nie miał przez to lekko, bo musiał trenować sam. A łyżwiarstwo szybkie to sport drużynowy, nie indywidualny. Trzeba mieć minimum trzyosobową grupę, by przeprowadzać odpowiedni trening, zwłaszcza w sprincie. Michalski przez uziemienie Marka został sam, sporo na pewno na tym stracił. Myślę jednak, że gdy Marek wrócił, to obaj potrenowali razem i złapali formę. Dla Marka te kilka dni w izolacji to dramat, bo to już bardzo długi okres dla łyżwiarza szybkiego. Gorzej byłoby jednak na pewno dla długodystansowca, niż dla sprintera. W sprincie można się troszeczkę szybciej odbić, ale też nie jest lekko. Wydaje mi się jednak, że Kania wróci, że wystarczy mu te kilka dni na lodzie – mówi Paweł Zygmunt.
Dodajmy, że Piotr Michalski nie miał lekko też z innego powodu – sprawy Natalii Maliszewskiej. To w końcu jego narzeczona, on też mocno przeżywał wszystko, co się z nią działo. Mówił, że przez kilka nocy z trudem zasypiał, ale gdy już wychodził na lód, to jego jazda napawała go nadzieją. Owszem, popełniał drobne błędy, ale wyłącznie takie, które można szybko wyeliminować. I wprost mówił, że o medalu marzy, bo może o niego powalczyć.
– Piotr Michalski jest mistrzem Europy. Tu już nie ma przelewek, to bardzo poważna i mocno obsadzona impreza. Myślę, że tym złotym medalem podbudował się jako zawodnik. Jego pewność siebie na pewno wzrosła. On bardzo realnie myśli o świetnym miejscu na igrzyskach – mówi Zygmunt. – Szanse naszych sprinterów? Michalskiego traktuję jako potencjalnego medalistę. Marek Kania to zawodnik na pierwszą dziesiątkę, przynajmniej jak na razie. Przy tym zostańmy. Oczywiście nie mówię, że na pewno osiągną takie rezultaty. Mają jednak do tego predyspozycje.
Jest więc optymistycznie. I obyśmy jutro mogli cieszyć się już nie tylko z dobrej formy naszych sprinterów, ale i ich świetnych wyników. Początek rywalizacji łyżwiarzy na 500 metrów o 9:50 naszego czasu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła cytatów: esanok.pl, Ice ‘n’ Roll, Interia, Nowiny24, Onet, Politechnika Warszawska, Polska Fundacja Narodowa, Polski Związek Sportów Wrotkarskich, Polskie Radio, Przegląd Sportowy, Sanok Nasze Miasto, Sport.pl, Sportowe Fakty, TVP Sport, Tygodnik Sanocki, Wprost oraz social media obu zawodników.
Czytaj więcej: