Przez ostatnie miesiące – przy wsparciu PKO Banku Polskiego – przemierzyliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, by poznać korzenie reprezentantów naszego kraju. Zwiedziliśmy obiekty treningowe, na których dorastali. Pogadaliśmy z ich pierwszymi trenerami. Poznaliśmy osoby z ich otoczenia. Obejrzeliśmy stare fotki. Czasami uderzyliśmy też bezpośrednio do nich. W skrócie – zrobiliśmy wszystko, by ustalić, jak to się stało, że ci akurat gracze doszli tu, gdzie doszli. Czyli do bycia w kadrze na mistrzostwa Europy.
Jeśli przegapiliście te materiały, możecie nadrobić zaległości. Warto. Zebraliśmy je jeszcze raz poniżej.
Kamil Glik – ambasador Jastrzębia-Zdrój
Scenka z jednego z meczów GKS-u Jastrzębie. Kamil Glik, razem z kumplami z podwórka, siedzi na trybunach wśród najzagorzalszych kibiców. Klubowi oficjele zapraszają go do sektora VIP.
– Nie, dzięki, oglądam mecz z kumplami! – odpowiada reprezentant Polski. I dalej ogląda mecz z perspektywy zwykłego kibica.
Ta niepozorna sytuacja dobrze pokazuje, jakim człowiekiem jest Glik. Nie lubi splendoru, a jednocześnie darzy rodzinne Jastrzębie-Zdrój bezgraniczną miłością. Nigdy nie grał w GKS-ie Jastrzębie, ale to w nim chce zakończyć karierę. Zaczynał w lokalnym MOSiR-ze, ale wyjechał z niego bardzo szybko, po dwóch latach. W zasadzie nawet nie miał kiedy piłkarsko związać się ze swoim miastem. A jednak uważa się go za ambasadora jastrzębskiej piłki.
Kamil, który został dryblerem
– Nigdy nikt mi nie zabraniał dryblowania. Czy w Zbąszynku, czy przez chwilę w Zielonej Górze, czy już potem w Lechu. Być może dlatego, że wszyscy we mnie wierzyli w tym aspekcie? – zastanawia się Kamil Jóźwiak. – Gdy przychodziłem do Lecha, wszyscy wiedzieli, że to jest moja mocna strona. Nie wiem, jak to odbierali starsi koledzy, ale trener Śledź mocno mnie do tego zachęcałem. Grałem z chłopakami starszymi o trzy lata, więc miałem naprawdę sporo strat, a nigdy nie usłyszałem od niego, żebym przestał próbować w ten sposób. Wręcz przeciwnie, były komunikaty: kiwaj, drybluj, rób tak, jak robisz. Może faktycznie ten brak dryblerów w Polsce wynika z temperowania takich zapędów? Czy to przez trenerów, czy przez kolegów z drużyny. Wchodzi młody zawodnik do seniorskiej szatni, robi parę strat, przy słabszym charakterze może się wycofać.
Tomasz Kędziora. Urodzony pracuś i przywódca
Wyobraźmy to sobie: 16-latek ustawia linię defensywną złożoną z 25-latków czy 30-latków. Cokolwiek mówić, to musiało robić wrażenie. Maciej Murawski uważa, że czegoś takiego nie da się wytrenować: – Nie jest to oczywiste, że zawodnicy dużo mówią w takim wieku. Często są cisi albo jak już się odzywają, to z pretensjami. Tomek zachowywał się tak, jakby był jednym z najstarszych zawodników w drużynie. Miałem czasami wrażenie, że jako najmłodszy w grupie chciał dowodzić zespołem. Robił to dobrze. W taki sposób, jakiego oczekiwałbym od najbardziej doświadczonych piłkarzy. Miał zmysł do kierowania innymi od małego. To nie jest coś, co można wytrenować. To masz lub nie. On za każdym razem wyglądał tak, jakby był seniorem.
Jeden klub, jeden trener. Klich i Kapustka od Tarnovii do kadry
– Mieszkaliśmy w Mielcu, obijał piłkę o blok, a na boisko miał minutę spacerku i ciągle tam sobie pykał. Chodził też do klasy pływackiej w szkole podstawowej nr 20 w Tarnowie i rano miał zajęcia na basenie. Moja żona Małgorzata jest trenerem pływania, przejęła pałeczkę po tacie Andrzeju Kiełbusiewiczu. Miał więc go kto prowadzić, ale futbol od początku był dla niego najważniejszy. Tu tradycje mamy jeszcze większe: grał mój szwagier, obaj bracia, no i ja – mówi Wojciech Klich.
Kacper Kozłowski – piłkarski diament z Koszalina
– Po prostu kocha futbol. Kiedyś powiedział, że piłka nożna to jego dziewczyna. Dlatego tak wiele czasu spędzał na boisku. Nawet latem, gdy był okres roztrenowania, prowadziłem zajęcia wyłącznie dla chętnych Oczywiście też na nie uczęszczał – opowiada jeden z pierwszych trenerów Kacpra Kozłowskiego. Jak widać – od najmłodszych lat był zafiksowany na punkcie futbolu. Gdy rozpoczął swoją przygodę z treningami, od razu cechowała go umiejętność bycia liderem zespołu. Jest urodzonym zwycięzcą, który od zawsze robi wszystko z myślą o drużynie. Stopniowo stawał się coraz lepszym zawodnikiem. Jednak w pewnym momencie uczynił tak wielki progres, że Bałtyk Koszalin stał się dla niego za ciasny. Potem wszystko już potoczyło się w błyskawicznym tempie.
Z Damasławka do Serie A. Historia Karola Linettego
Do Lecha trafił jako dwunastolatek. Początkowo dojeżdżał do Poznania dwa razy w tygodniu. – Rodzice poświęcali mu mnóstwo czasu. Wieźli go prawie dwie godziny do Poznania, czekali aż skończy trening i znowu niemal dwie godziny do Damasławka. Dwa razy w tygodniu, osiem razy w miesiącu. Czyli na samą podróż co miesiąc spędzali ponad dobę w aucie – wspomina Marzec, którego mama dobrze zna się z rodzicami Linettego. – Widać było, że ma ten dryg do piłki. Dobry drybling, uderzenie, praca w defensywie. Zastanawialiśmy się też nad tym, jaka pozycja jest dla niego optymalna. Uderzało nas też to, że poza boiskiem był niezwykle skromny, często siedzący gdzieś na uboczu, a na boisku zmieniał się w bestię pełną energii. To nie był dzieciak, który w szatni gra pierwsze skrzypce. Bywały momenty, że miał pod górkę… – wspomina Kniat.
Teraz na drawskiej Abisynii każdy chce być Moderem
Spotykamy się w mieszkaniu Arkadiusza Adacha, pierwszego trenera Modera. Po chwili przychodzi Michał – brat Kuby, piłkarz pobliskiego klubu B klasy.
– Sorry, ja jeszcze wczorajszy… – wita się.
Świętowanie trwało do samego rana. Ostatnie toasty za Kubę padały już wtedy, gdy nad Puszczą Notecką robiło się widno. Pewnie gdyby nie pandemia, to rodzina i znajomi oglądaliby mecz kadry w pobliskiej “Przystani”, czyli takim centrum rozrywkowym niewielkiego Drawska. Telewizor, jedzenie, coś do wypicia. Sam Moder lubi zresztą tu wpadać, gdy akurat zajedzie do domu na dzień czy dwa.
Rybus z Łowicza, który nie stał się ligowym dżemem
Natomiast nie miał łatwo z kilku powodów. Na przykład dlatego, że dorastał na niezbyt ciekawym osiedlu – Korabce. Dzisiaj to się zmieniło, już tam nie straszy, ale w czasach młodości Rybusa bywało różnie. Sam piłkarz mówi: – To była najgorsza dzielnica Łowicza. Doczekała się miana Pekinu. Towarzystwo było tam niespokojne, że tak powiem. Rzadko zaglądał ktoś z zewnątrz, dzielnica leży na końcu miasta. Kręciło się mnóstwo policji. Kojarzę kolegów czy znajomych stamtąd, których losy się różnie potoczyły. To nie było ciekawe miejsce do życia. Ale teraz jak przyjeżdżam do domu, to wygląda zupełnie inaczej. Zmieniło się na duży plus. Jednak myślę, że piłka mnie uratowała. Czasem zadaje sobie pytanie – co by było, gdybym nie wyjechał z Łowicza? Co bym dzisiaj robił? Pewnie bym się tam zasiedział. Cieszę się, że to potoczyło się tak, a nie inaczej. Szansa, żebym tam został i poszedł w złą stronę, była duża.
Piotr Zieliński. Orzeł, który lata wysoko
– Piotrka pamiętam od małego. Mam tę przyjemność, że bardzo dobrze znam się z jego rodzicami. Tata jest trenerem i nauczycielem podobnie jak ja, dlatego wszystkiemu mogłem z boku się przyglądać. Piotrek od najmłodszych lat całe dnie spędzał na boisku. Występował w wielu drużynach, grał ciągle. Pamiętam go jako chłopaka, który przez większość czasu grał ze starszymi od siebie. Miał spodenki do getrów, wyglądało to dość zabawnie, ale generalnie chodzi o to, że Piotrek miał w sobie tyle pasji, że to było coś niespotykanego w tym wieku. Do piłki nie trzeba było go namawiać. Cała rodzina Zielińskich jest usportowiona, więc mówimy o świetnych warunkach do rozwoju. Jego starszy brat Tomek też jest związany z piłką od małego, grał m.in. w Miedzi Legnica. Średni brat Paweł też w Ząbkowicach się wychowywał, by potem wyjechać do Zagłębia Lubina. Dziś gra w Miedzi. Tata też był zawodnikiem, wieloletnim kapitanem i legendą Orła, dlatego myślę, że Piotrek był na piłkę skazany. To był jego naturalny sposób na spędzanie czasu – opowiada Tomasz Stelmach, prezes Orła Ząbkowice Śląskie.
PIŁKARZE, KTÓRZY Z KADRY NA EURO WYPADLI ZE WZGLĘDU NA KONTUZJE:
Zaczęło się w Koninie, a gdzie się skończy?
– Z Krystianem spotkałem się bardzo szybko, już jak był uczniem klas jeden-trzy. Muszę powiedzieć, że do dziś nie odniosłem wrażenia, żeby się w jakiś sposób zmienił. To jest cały czas ten sam chłopak. Zawsze z humorem. Gdy nas odwiedza, to zawsze sobie po męsku pogadamy – wspomina Jacek Górecki, pierwszy wuefista Bielika ze Szkoły Podstawowej nr 15 w Koninie, działający również w szkółce Górnika. – Uczęszczał na dodatkowe zajęcia sportowe, już w trzeciej klasie grał w reprezentacji szkoły. Wyróżniał się nawet na tle starszych kolegów. To był od początku materiał na piłkarza. Ten chłopak miał coś w sobie. To oczywiste, że brylował w swoich rocznikach, ale on z powodzeniem grał też ze starszymi chłopakami.
Przede wszystkim Rozwój. Początki Arkadiusza Milika
Po drugie, legenda o podpalaniu nie jest czymś nieznanym na korytarzach Rozwoju, czego dowodem słowa trenera Rafała Bosowskiego: – Śmiejemy się, że Arek – ja nie wiem czy to prawdziwa historia, czy to tak było o tym popalaniu – ale jeżeli mówimy, że miał sześć lat, to ja popalałem gdy miałem osiem. To jest typowe dziecko śląskiej rodziny, które wychowywało się również na blokach, na ulicy, ale z pasją i miłością do gry. Po trzecie, Łukasz Milik mówił nam dyplomatycznie: – Arek miał mnóstwo energii i musieliśmy ją jakoś spożytkować. Futbol był najrozsądniejszym i najprostszym wyjściem.
Łobuz, który stał się klejnotem w dzierżoniowskiej koronie
– Pani profesor, jaka nauka? Proszę spojrzeć, te nóżki będą zarabiać na życie! – powiedział kiedyś niepokorny urwis z Dzierżoniowa do jednej z nauczycielek. Legendy głoszą, że pewnego dnia dał tak popalić swoim wychowawcom, że za karę nie pojechał na wymianę do Anglii i został w szkole z dziewczynami. Krzysztof Piątek nie należał do grzecznych chłopców, ale na boisku – absolutny wzór. Żadnego treningu w Dzierżoniowie nie opuścił, był niezłomny, mimo że po boisku biegali lepsi. Jako nastolatek nigdy nie zaznał smaku powołania do kadry wojewódzkiej, lecz dziś, dzięki swej zadziorności i żyłce pracusia zaszczepionej przez ojca, osiągnął rzeczy, których nikt nigdy mu nie przepowiadał.
Talent, który na siebie zapracował
– Mieliśmy kilka roczników naprawdę niezłych. Arek grał w drużynie rocznika 1995/1996. Tamta ekipa była tak mocna, że można w nieskończoność wymieniać, ilu chłopaków mogło zrobić kariery. Niektórzy trafiali do kadry województwa pomorskiego, ale Arek nie trafił do niej ani razu. To był zawsze solidny chłopak jeśli chodzi o ambicję, wykonywanie poleceń trenera. Na tle innych ciężko byłoby go specjalnie wyróżnić. Jak na swój wiek, na swoje środowisko, był po prostu niezły – tłumaczy sternik Kolejarza. Co więc sprawiło, że Reca wystrzelił? – Gdziekolwiek by nie był dbał o swój rozwój także sam. Był uparty i sumienny, wiedział, czego chce – twierdzi Zakrzewski.
Fot. FotoPyK