Michał Pazdan uśmiecha się szeroko, kiedy pokazujemy mu herb Hutnika Kraków, namalowany na ścianie sali konferencyjnej budynku klubowego stadionu Suche Stawy. – Czasy dzieciństwa. Ulica, blokowiska, wszyscy z betonowej dżungli. Mega fajny klimat – rozmarza się 38-krotny reprezentant Polski, który dorastał i szkolił się w Nowej Hucie. Sam robi karierę na skalę europejską, więc naturalnie bywa tu coraz rzadziej, ale nie dość, że nigdy nie zapomniał o tym, skąd się wywodzi i pozostaje w kontakcie z ludźmi z klubu, to tutaj, przy ulicy Ptaszyckiego 4, wszyscy doskonale go pamiętają i najzwyczajniej w świecie są z niego dumni. Bo Pazdan, choć nigdy specjalnie się nie wyróżniał i często pozostawał na drugim planie, wykazuje mnóstwo cech charakteru, z którymi utożsamia się lokalna społeczność.
NOWOHUCKI CHARAKTER
Osiedlowa komunistyczna Nowa Huta została wzniesiona jako infrastrukturalne zaplecze przemysłu metalurgicznego rosnącego w tej części Krakowa. Projektant Tadeusz Ptaszycki dostał proste zadanie: nie miało być ładnie, miało być funkcjonalnie. Socrealizm w najczystszej postaci. W wielkich blokach z betonowej płyty, określanych przez PRL-owskie władze jako wybitna kreacja urbanistyczna, mieszkać mieli ludzie, którzy przyjechali do Krakowa, żeby pracować w nowopowstałej Hucie im. Lenina. Często biedni, niewykwalifikowani, niewykształceni. Nowa Huta stała się ponurym obliczem Grodu Kraka.
Chowali się tu ludzie ulicy. Blokersi. Krążyły legendy o pijaństwie, o patologiach, o problemach obyczajowych, o drobnej przestępczość. Nie było łatwo. Mieszkańcy Nowej Huty ciężko pracowali i ciężko tę pracę odreagowywali. Andrzej Wajda nakręcił tu dwa kultowe filmy – „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza”.
Kawał historii kraju.
I choć z każdym rokiem sytuacja normalizowała się i znikał szalony klimat z lat 50., który kronikarze opisywali jako jedną wielką melinę z ogniskami w środku blokowisk, to ludzie z Nowej Huty sami przyznają, że pewne rzeczy się nie zmieniały. Że trzeba było znać zasady. Michał Pazdan wie o tym najlepiej. W końcu stąd się wywodzi.
– Mam wielu kolegów z tamtych czasów. Żyło się razem. Wiesz, autobus na trening, powrót nocą do domu – człowiek się bał, czy wszystko będzie okej, czy wszystko będzie grać, czy nie pojawią się jakieś problemy, ale taka była nasza rzeczywistość. Pierwszy rok jeździło się z jednym czy z drugim bratem, potem już samemu. Tramwaj albo autobus i na Hutę – wspomina Pazdan.
– Nowa Huta kojarzona jest z innym charakterem Krakowa. Łatwiej tu o konflikty, o patologię. Mieszkali tu przybysze. Ludzie, którzy przyjechali po wojnie, do nowego miasta, większość z nich pracowało na hucie. Prosta obyczajowość, proste zasady. Przeciwwaga krakowskiej inteligencji. Udzielało się to w charakterach chłopców, którzy zaczynali trenować w Hutniku Kraków, co niejednokrotnie pomagało im w rozwoju. Ciężki charakter, utrudnione życie – to ich hartowało i pomagało z przezwyciężaniem boiskowych problemów – opowiada Kordian Wójs, pierwszy trener Pazdiego w Hutniku.
– Wychowały go nowohuckie osiedla. Innym czasami trudno było się wyzwolić z blokerskich objęć, ale on miał swoje zdanie, dążył do celu. Odkąd pamiętam: pokora i pracowitość – dodaje ówczesny trener-koordynator w Hutniku Kraków, Robert Kasperczyk, który niedawno ponownie został szkoleniowcem Podbeskidzia Bielsko-Biała.
DRUGI SZEREG
W Hutniku zaczął kopać jako dziesięciolatek. Sam uważa, że to późno. Kordian Wójs wyhaczył go na turnieju w niewielkiej podhalańskiej Zawoi. Niby miał już wyselekcjonowany skład z roczników 87′ i 88′, ale Pazdan spodobał mu się na tyle, że dołączył go do swojej kilkudziesięcioosobowej grupy. I od tego czasu chłopiec stał się jednym z jego najważniejszych podopiecznych.
Pazdan: – Początkowo było nas kilkudziesięciu, niekiedy nawet czterdziestu-pięćdziesięciu, ale potem zawsze ktoś się wykruszał. Wielu przepadło, ale wielu też zrobiło kariery. Właściwie to był mocny rocznik w całym Krakowie. Tylko u nas przebili się – Piotrek Tomasik, Grzesiek Goncerz, Marcin Siedlarz, Mateusz Siedlarz, Krzysztof Świątek. A jeszcze pewnie o kimś zapomniałem. Zawsze było z kim grać.
Kasperczyk: – Już wtedy rzucał się w oczy Krzysiek Świątek, który teraz jest kapitanem Hutnika, strzela dla niego bramki. Wyróżniał się Piotrek Tomasik. Niesamowicie utalentowany był Daniel Jarosz, ale różne okoliczności wyższego rzędu nie pozwoliły mu zaistnieć w profesjonalnej piłce na dłużej. Michał był usposobieniem chłopaka w cieniu. Zawsze na drugim planie, zawsze w defensywie – na środku lub z boku. Więc jeśli przyjechałby do nas jakiś skaut i zobaczył drużynę rocznika 87′ czy 88′, to on niczym wielkim się nie wyróżniał, może poza antycypowaniem, ale to trzeba fachowego oka, żeby to dostrzec.
Pazdan: – Zawsze było tak, że byłem trzeci-czwarty. Święty, Daniel Jarosz, a dopiero później gdzieś ja i Piotrek Tomasik.
Błyszczeli inni. Tak to bywa w piłce młodzieżowej. Laury i nagrody zbierają ci, których widać – ci, którzy kiwają, asystują, a przede wszystkim strzelają bramki. To naturalne. Jego zaś nigdy nie ciągnęło do przodu. Wykonywał czarną robotę. Razem z Radosławem Chrząszczem trzymali tyły. A Hutnik wtedy łoił swoich rówieśników. I to srogo. Z taką Wieczystą, aktualnie rosnącą w siłę, każdy mecz ekipa z Nowej Huty kończyła nie dość, że z czystym kontem, to jeszcze z dziesięcioma strzelonymi bramkami z przodu. A on grał na stoperze, na boku obrony albo na szóstce. Nic więc dziwnego, że na większości zdjęć z tamtych czasów jest schowany za innymi.
RÓSŁ Z WIEKIEM
Michał Pazdan nie potrzebował być najlepszym prospektem w roczniku. Nie miał parcia na szkło. Mnóstwo satysfakcji sprawiało mu granie na hali. Lubił ten klimat, a jako że w Krakowie funkcjonuje kilka lig futsalowych, to praktycznie całą zimą Hutnik grywał w zamkniętych przestrzeniach. Ot, tak dla urozmaicenia. Pomagało mu to też wzbogacić swój arsenał defensywnych interwencji.
– Na hali nie było wślizgów. Trzeba było szukać innych sposobów na zatrzymywanie rywali – uśmiecha się.
Jednocześnie zaczął się wybijać. Wchodził w wiek juniorski, piłka zaczęła być bardziej zorganizowana, co naturalnie zaczęło eksponować jego największe atuty. Skończyła się partyzantka i szalona zabawa. Coraz większa liczba obserwatorów doceniała jego ogładę i dojrzałość.
Wójs: – Kiedy mija wiek dziecięcy i zaczyna się juniorska piłka już wiele rzeczy widać. Jako trenerzy nie wskażemy zawodnika, który na sto procent trafi na poziom Ekstraklasy czy reprezentacji, ale na sto procent wskażemy zawodnika, który nie będzie miał szansy tam trafić. Hutnik był klubem, który miał u siebie siedmiu-ośmiu chłopaków, którzy rokowali na karierę – Michał Pazdan, Piotr Tomasik, Grzesiek Goncerz, Krzysiek Świątek i jeszcze dwóch-trzech takich, którzy potem weszli do piłki zawodowej. Reszta chłopców była uzupełnieniem. Jego piłkarskie cechy uwidaczniały się z każdym tygodniem, z każdym miesiącem. Umiejętność czytania gry – to było widoczne, ale trochę znikało na tle zawodników lepszych technicznie, zdolniejszych, bardziej walecznych.
Pazdan: – Do juniora ciężko było się wyróżniać. Dopiero później przyszły mecze, kiedy wskakiwałem na poziom wyżej, bo z Sandecją czy z innymi zespołami z Małopolski grało się trudniej, można było się wykazać, nie klepiąc rywala kilkoma bramkami i stercząc bezczynnie w defensywie.
Doszło do tego, że Robert Kasperczyk, który prowadził wówczas Hutnika Kraków na poziomie trzeciej ligi, nie wahał się długo, żeby włączyć Michała Pazdana do seniorskiego zespołu. Nie przeszkadzało mu to, że chłopak ma zaledwie szesnaście lat. Niech gra, niech się uczy.
Kasperczyk: – Marnował czas wśród rówieśników. Zawsze był o oczko wyżej. Pamiętam jego debiut w spotkaniu z Motorem Lublin. Kiwałem głową z uznaniem. Był tak samo wartościowy na poziomie juniorów, jak w tej trzeciej lidze. Znamienne. Wypełniał swoje zadania. Świetnie czytał grę. Uprzedzał podania do napastników. Przecinał, blokował, wyczuwał, gdzie rywal tworzy przestrzeń, gdzie tworzy przewagę. Nie dysponował wielką szybkością lokomocyjną i funkcjonalną, ale przez swój talent do przewidywania, potrafił świetnie zlikwidować ataki rywali.
PIRANIA, A MOŻE JEDNAK SOGA?
Zawsze grał tak samo. Ostro. Agresywnie. Nieprzypadkowo później, pompujący swoich piłkarzy na wszystkie strony, Leo Beenhakker nadał mu ksywkę Pirania.
Kasperczyk: – Zawzięty. Nieprzyjemny dla przeciwnika. Faule na pograniczu czerwonej kartki. Miał różne ksywki, części już nawet nie pamiętam. Pirania wyszła później. Miał ksywę Soga. Nie wiem czemu. Sprawdzałem w encyklopedii cóż to jest i wyczytałem, że to dawna dynastia japońska, nie wiem, kto go tak nazwał.
Nie będziemy wnikać. Tym bardziej, że to było dawno i sami bohaterowie nie pamiętają etymologii starych przydomków. A mimo tego, że Pazdan na boisku nigdy nie należał do najsympatyczniejszych, to poza nim – zupełne przeciwieństwo. I tak powie każdy.
Wójs: – Bardzo spokojny chłopak. Nie mieliśmy żadnego spięcia. Nigdy mi się nie postawił. Innych trzeba było karcić, docierać do nich w bardziej agresywny sposób. Podejrzewam, że brało się to z bardzo poukładanego domu – normalnego, bez spraw, które mogłyby mu ciążyć. On zawsze taki był. Trudno znaleźć jakiś jego wybryk, jakieś jego szaleństwo.
Kasperczyk: – Wielu jego rówieśników dało się ponieść osiedlom, dało się wsiąknąć mini-środowiskom, mając do czynienia nierzadko z towarzystwem szemranym, kryminalnym. Należy podkreślić fakt, że Michał nie dał się wciągnąć. W szatni bywał bardzo impulsywny. Jak się wkurzył, potrafił po męsku wygarnąć wiele rzeczy. Zresztą jeżeli się tego nie ma, to nie ma czego szukać w profesjonalnej piłce. Poza szatnią milutki, grzeczny, uśmiechnięty. I taki, i taki. Do wywiadów – dyplomacja, pokora. Do szatni – skóra niedźwiedzia.
Ani jeden, ani drugi nie dziwią się, że szybko sięgnął po niego Górnik Zabrze, potem Jagiellonia, potem Legia, potem Ankaragucu, a w międzyczasie reprezentacja.
PAMIĘĆ O SWOICH
Kiedy dostał powołanie do reprezentacji na Euro 2008, zadzwonił do Kordiana Wójsa, żeby spytać go, czy nie chce może części biletów na mecze kadry z zawodniczej puli. Innym razem, kiedy dział medialny Górnika Zabrze tworzył alfabet Michała Pazdana w ramach meczowego biuletynu, doskonale pamiętał, komu zawdzięcza piłkarski rozwój i pod odpowiednimi literkami zamieścił nazwiska duetu Kasperczyk-Wójs z miłym komentarzem. To małe, ale bardzo urocze gesty z jego strony. Stadion Hutnika przy ulicy Tadeusza Ptaszyckiego też czasami odwiedza. Sporadycznie współpracuje z akademią klubu.
Pamięta o korzeniach. Nawet wtedy, kiedy święcił swój prime podczas Euro we Francji, nawet kiedy jechał na Mistrzostwa Świata w Rosji. To dla niego ważne, on jest stąd.
Kasperczyk: – Wszyscy podziwialiśmy go w meczach Euro i MŚ, gdzie jego nowohucki charakter doskonale wychodził. Można się z tego śmiać, ale to zostało w nim trwale ukształtowane, kiedy był jeszcze małym dzieckiem, młodzieńcem, kiedy dojrzewał piłkarsko i emocjonalnie, kiedy wchodził w dorosłość. Duma tego klubu.
TEKST: JAN MAZUREK
WIDEO: ADAM ZOSZAK
***
„Kopalnie Talentów” to cykl reportaży i wideoreportaży o klubach, w których znani polscy piłkarze rozpoczynali swoje kariery. Będziemy opowiadać w nich historię o tym, jak dzisiejsi reprezentanci Polski (i nie tylko) przychodzili na pierwsze treningi, jak się rozwijali i jakimi dzieciakami byli lata temu. Materiały realizujemy we współpracy z PKO Bankiem Polskim. Na następny odcinek z cyklu „Kopalnie Talentów” zapraszamy za dwa tygodnie.
- Radosław Majecki. Błąd w świętokrzyskim Matrixie | KOPALNIA TALENTÓW
- Jeden klub, jeden trener. Klich i Kapustka od Tarnovii do kadry | KOPALNIA TALENTÓW
- Przede wszystkim Rozwój. Początki Arkadiusza Milika | KOPALNIA TALENTÓW
- Z Damasławka do Serie A. Historia Karola Linettego | KOPALNIA TALENTÓW
- Zaczęło się w Koninie, a gdzie się skończy? Początki Krystiana Bielika| KOPALNIA TALENTÓW
- Rybus z Łowicza, który nie stał się ligowym dżemem | KOPALNIA TALENTÓW
- Michał Karbownik. Duma gminy Kowala | KOPALNIA TALENTÓW
- Teraz na drawskiej Abisynii każdy chce być Moderem | KOPALNIA TALENTÓW
- Kamil, który został dryblerem | KOPALNIA TALENTÓW