Niemcy, Polska, Mołdawia, Łotwa, Wyspy Owcze, Malta, Ekwador. To wyliczanka krajów, w których dwa najwyższe transfery w historii ligi dotyczą defensywnych zawodników. Zamiłowanie Ekstraklasy do wydawania pieniędzy na tych, którzy bronią, jest tak duże, że niewiele brakowało, a obsadzilibyśmy nimi całe podium. Podczas gdy blisko 70% lig w Europie i 80% lig na świecie złotem obsypuje skrzydłowych, dziesiątki i napastników, rekordem w Polsce pozostaje transfer Bartosza Slisza do Legii Warszawa za 1,84 miliona euro. A to skłania nas do poszukania odpowiedzi na pytanie: dlaczego tak bardzo nie umiemy w transfery?
Już wkrótce w życie wejdzie nowy kontrakt telewizyjny, w ramach którego kluby Ekstraklasy otrzymają 300 mln zł. Obecnie Polska na 13. miejscu w Europie i 18. na świecie pod względem dochodów z praw do pokazywania ligowych spotkań. Co więcej, niektóre kraje, które nas wyprzedzają, sprzedają prawa w pakiecie (Norwegia: od 1. do 4. ligi; Japonia: 1 – 3) albo na długie lata (MLS: 9-letni kontrakt; Eredivisie: 12-letni; Chile: 14-letni), więc siłą rzeczy muszą one być droższe od cztero- czy pięcioletnich umów, dotyczących jedynie Ekstraklasy. Pieniędzy w polskiej piłce więc nie brakuje. Zwłaszcza że udało nam się przekroczyć barierę 10 mln euro w przypadku transferów wychodzących.
Gdy jednak spojrzymy na to, kto najdrożej kupuje piłkarzy, Polska jest daleko w tyle. Nasz rekord transferowy to 27. wynik na Starym Kontynencie. W skali świata zajmujemy 46. miejsce, a wzięliśmy pod lupę 85 lig, w tym 51 z Europy, 15 z Azji, 14 z obydwu Ameryk i pięć z Afryki. Większość krajów, które wyprzedzamy, może pomarzyć o dysponowaniu budżetami polskich klubów. Czarnogóra, Bangladesz, Peru — to głównie takie „potęgi” znajdują się za naszymi plecami.
Nie mamy więc żadnych powodów do dumy. Transfery w Ekstraklasie wyglądają jak cytat z Myslovitz — strach przed lataniem i głód doświadczeń. Pierwsza rzecz odnosi się do niezrozumiałej niechęci do wydawania pieniędzy. Druga do tego, że lęk ten jest ściśle powiązany z brakiem wiedzy i narzędzi, które są w ligach odjeżdżających nam w coraz szybszym tempie.
Co transfer Michajło Mudryka mówi o Ekstraklasie?
Spis treści
- Ekstraklasa. Dlaczego polskie kluby nie potrafią w transfery?
- Ekstraklasa nie korzysta z zaawansowanych danych
- Bartsz Slisz wart rekordu? Jak robi się transfery w Ekstraklasie
- Czy polskie kluby potrafią wydawać pieniądze?
- Rekordy transferowe Ekstraklasowych klubów
- Raków Częstochowa i wyłamanie się ze schematu
- Jak sprawić, żeby świat nam nie odjechał?
Ekstraklasa. Dlaczego polskie kluby nie potrafią w transfery?
Niemcy, Austria, Cypr, Polska, Mołdawia, Norwegia, Łotwa, Litwa, Wyspy Owcze, Armenia, Malta, Gruzja, Islandia, Czarnogóra. To wszystkie europejskie kraje, które swój rekord transferowy ustanowiły, wydając pieniądze na defensywnego zawodnika (bramkarza, obrońcę lub „szóstkę”). Co nam to mówi? Po pierwsze, że samo wydanie milionów na klasowego stopera to nic złego — przykład Bayernu Monachium. Po drugie, że destrukcję jednak bardziej cenią w słabszych ligach. Widzimy też, że mało kto rozbija bank dla defensywnych zawodników. W przypadku 69% lig na Starym Kontynencie rekordem transferowym jest zakup ósemki, dziesiątki, skrzydłowego lub napastnika. Na świecie te proporcje są jeszcze bardziej zachwiane: w 79% krajów najwięcej wydawano na ofensywnych piłkarzy.
Jednak patrzenie wyłącznie na najdroższego zawodnika może być mylące. Niemcy czy Polacy mają na podium dwóch defensywnych zawodników, Ekwadorczycy nawet trzech, ale już Austriacy mają w top pięć czterech napastników, więc „szóstka” na szczycie listy to anomalia. Norweskie Bodo/Glimt latem pobiło transferowy rekord ligi dla defensywnego pomocnika Patricka Berga, strącając z tronu transfer Johna Carewa. Jednocześnie w lidze doszło jednak do dwóch kolejnych ruchów przebijających ustanowiony lata temu rekord i w obydwu przypadkach byli to zawodnicy ofensywni — kreatywny rozgrywający Albert Groenbaek oraz napastnik Veton Berisha, na których Bodo/Glimt i Molde wydały po trzy miliony euro.
Gdy pod lupę weźmiemy całe transferowe podium w Europie, okaże się, że około 73% najdroższych transferów w poszczególnych rozgrywkach to zawodnicy ofensywni. Co więcej, im lepsza liga, tym rzadziej bije się w niej rekordy dla piłkarzy obstawiających tyły. W krajach z TOP 20 rankingu UEFA wzmocnienia defensywy stanowią 21% najdroższych transferów. Na miejscach 21-30, a więc w polskim rejonie tabeli, jest to już 22%, z kolei poniżej 30. miejsca w rankingu UEFA jest to aż 35%. W Azji tylko 17% największych transferów w danych ligach to defensywni piłkarze, a w obu Amerykach – 16%. W Afryce zaś jest to zaledwie 7%. Niestety nie oznacza to, że posiedliśmy prawdę objawioną.
– Analitycznie wydawanie więcej na defensywnych niż na ofensywnych graczy nie ma sensu. O kwotach transferowych musimy myśleć nie jak o tym, że klub przychodzi i kupuje zawodnika jak samochód. To wynagrodzenie dla klubu oddającego za utracone korzyści z tytułu gry danego piłkarza. Mówimy o stronie sportowej, bo w Polsce możemy wykreślić sprawy marketingowe. Jedynym otwartym źródłem zaawansowanych statystyk wpływu zawodnika na grę zespołu jest goals added dla ligi amerykańskiej. To jest bardzo sensownie liczone: na podstawie danych z każdej akcji mierzy się, w jaki sposób dany gracz zmienia prawdopodobieństwo zdobycia lub stracenia gola. W ostatnich siedmiu sezonach w pierwszej trzydziestce zawodników z największym pozytywnym wpływem jest 10 napastników, 10 skrzydłowych i ofensywnych pomocników, paru defensywnych pomocników i bodajże czterech obrońców: dwóch środkowych i dwóch bocznych. Czyli intuicja, że ofensywni piłkarze mają większy wpływ na wyniki drużyny, się potwierdza. Wynika to z czystej teorii: obrońca raczej zapewni tylko zero z tyłu, czyli remis, punkt. Bramki dają opcję na trzy punkty, dlatego nawet nie wiedząc nic o piłce, można logicznie stwierdzić, że więcej płaci się zdobywanie bramek niż za bronienie — mówi nam Filip Dutkowski z firmy „Sports Solver”, która zajmuje się analizą danych.
Dlaczego więc w Polsce idziemy na przekór logice i analizom? Swoją tezą na ten temat dzieli się z nami Paweł Kapuściński, były szef działu danych w Rakowie Częstochowa. – Do ofensywnych zawodników często podchodzi się tak, że można ich odbudować, bo jeśli mieli jakieś umiejętności, to one zostaną. Obrońcy się raczej nie odbudowuje, chce się dobrego i pewnego, który od razu wejdzie do gry. W Polsce najlepszych ofensywnych zawodników ściąga się za darmo, albo za małe pieniądze, jak w przypadku Iviego Lopeza czy Joao Amarala. Trudniej jest znaleźć w ten sposób obrońcę, stąd może wynikać brak balansu. Poza tym, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w Ekstraklasie wiele do powiedzenia przy transferach mają trenerzy, to oni chcą sprowadzać graczy, którzy zapewnią im bezpieczeństwo posady, co zwykle zaczyna się od obrony, dlatego chętniej wydaje się na nich pieniądze. A to, że zdarza się przepłacić? To wynika ze słabego skautingu i braku edukacji. Obrońcę wyskautować trudniej niż ofensywnego zawodnika, często płaci się za renomę.
Już na wstępie możemy zauważyć, że nasza odmienność na rynku transferowym wynika w dużej mierze z braku kompetencji. Warto więc przyjrzeć się bliżej temu, jak w Ekstraklasie korzysta się z narzędzi, które na całym świecie pomagają w sprowadzaniu zawodników.
Dyrektor skautingu Gent o kulisach transferu Kamila Piątkowskiego
Ekstraklasa nie korzysta z zaawansowanych danych
– Wydaje mi się, że kluby nie patrzą na dane. Mówię ogólnie, bo są wyjątki. A jeśli patrzą, to nie ze zrozumieniem, bo zapominają np. że poza statystykami indywidualnymi są też statystyki drużynowe, które trzeba uwzględnić w analizie — uważa Dutkowski. W ostatnich latach analityczne podejście do futbolu zyskuje na popularności. W Premier League furorę robi Brentford, klub oddany liczbom do tego stopnia, że nie posiada nawet akademii, bo dane podpowiedziały działaczom z Londynu, że łatwiej i taniej będzie im ściągać gotowych zawodników niż rywalizować ze szkółkami topowych drużyn w Anglii. To przykład skrajny, ale liczby stoją za sukcesami wielu klubów, a kibice fascynują się kolejnymi pozycjami tłumaczącymi wpływ danych na nowoczesny futbol, jak „Futbonomia” czy „Piłkarscy hakerzy”.
Polska piłka do tej rewolucji podchodzi jednak z dużym dystansem. Lech Poznań, Raków Częstochowa, Warta Poznań i Wisła Kraków współpracują ze „StatsBomb”. Jagiellonia Białystok współpracuje z kolei z „Sci Sports”. Warto jednak oceniać efekty tej współpracy, a np. na Podlasiu zdecydowano się na przedłużenie kontraktu z Krisem Twardkiem, mimo że według danych był piłkarzom trzecioligowym.
– Gdyby w procesie decyzyjnym się tym nie sugerowali, to nie przedłużyliby tego kontraktu. Z tego co wiem, kluby nie kupują danych surowych, zresztą i tak nie miałby kto ich obrobić. Dochodzą do nas informacje, że “Sci Sports” był wykorzystywany przez Pogoń Szczecin przy transferze Wahana Biczachczjana. Wiem jeszcze o 1-2 przypadkach, ale skoro to nie było ogłaszane, to nie mogę mówić, o kogo chodzi. Patrząc na to, jak działają kluby, myślę, że to może być seria niekończących się darmowych triali, przechodzenia od jednego dostawcy do drugiego. Może być też tak, że klub robi sobie jedno okienko i stwierdza, że to mu niepotrzebne, bo jestem w kontakcie z tymi osobami firmami i wiem, że nasze kluby nie za bardzo się do nich zgłaszają — zdradza Dutkowski.
Brak zainteresowania tematem potwierdza także Kapuściński. – Jako liga jesteśmy do tyłu, nie tylko jeśli chodzi o dane. Mamy zacofany skauting, nie edukujemy ludzi. Są różne sytuacje z zatrudnianiem stażystów za darmo. Jeśli Widzew Łódź miał taką grupę i po dwóch latach pracę dostała jedna osoba, to znaczy, że oni się nie uczyli, ani nie dali wartości dla klubu. Lech Poznań jest pod tym względem rozwinięty, mają kumatych ludzi, zainwestowali w ciekawe technologie. Slavia Praga ostatnio przeprowadziła mocną ofensywę — zatrudniła ludzi z Midtjylland, z Belgii. Sparta robi to od dłuższego czasu, więc względem Czech na pewno odstajemy, względem np. Danii też. Nie jesteśmy wybitnie za resztą świata, ale jednak jesteśmy, bo mało klubów chce w tę stronę iść. Problemem jest jednak ogólny brak specjalistów w polskiej piłce w wielu dziedzinach. Nie uważam się za alfę i omegę, ale dziwi mnie, że przez półtora roku nikt z innych polskich klubów nie próbował się ze mną skontaktować, żeby spytać, co ja robię i po co to robię. Kluby zagraniczne się odzywały, próbowały się podpytać, spotkać. Zastanawiam się, czy tak samo nie jest ze skautami, bo skoro jest ich tak niewielu, to oni co chwilę powinni dostawać oferty, kluby powinny robić pod nich podchody, a to się chyba w ogóle nie dzieje.
Dokąd kluby Ekstraklasy prowadzi ignorowanie lub błędne odczytywanie zaawansowanych liczb? Jedynym ofensywnym piłkarzem, który pojawił się na podium transferów w naszej lidze jest Lirim Kastrati, za którego Legia Warszawa zapłaciła 1,3 mln euro. Albo raczej: miała zapłacić, bo po czasie do rozliczenia się z Dinamem Zagrzeb użyto Mahira Emrelego. W każdym razie założeniem ówczesnego mistrza Polski było wydanie takiej kwoty na zawodnika, o którym wszelkie dane wręcz krzyczały: to się nie uda.
– Liczby Kastratiego za poprzedni sezon (expected assist, podania w pole karne) nie są złe, to na pewno top 3 w Legii. Tyle że jest bardzo przyklejony do skrzydła, bo jest klasyfikowany jako right wing, a w Chorwacji był right atacking midfielder, czyli grał bliżej środka i to widać po tym, że teraz rzadziej wchodzi w pole karne. No i fundamentalna sprawa: pod względem mojego modelu goals added Kastrati był dość dobry w Dinamie i znakomity w Lokomotivie, a w sezonie, w którym Kastrati grał w Lokomotivie, co dziesiątym atakiem tego zespołu to była kontra. Legia kontruje trzy razy rzadziej, czyli wzięli zawodnika, który wyrobił sobie nazwisko w drużynie, która bardzo często kontrowała, miała świetny sezon, ale to był jednorazowy wystrzał, a nie norma. W Dinamie, które dominuje w lidze, obniżył loty, a potem trafił do Legii, która też dominuje i w której nie miał za sobą bocznego obrońcy, bo w przeciwieństwie do Dinama Legia grała trójką z tyłu. Kastrati rozczarował, bo został rzucony do innego systemu, do drużyny, która raczej inaczej atakuje. Chyba że w europejskich pucharach: no i w Moskwie pokazał, że jest szybki. Czyli Legia wydała dużo pieniędzy, nie patrząc na kontekst, w jakim zawodnik zrobił liczby — wyjaśnia Filip Dutkowski.
Łukasz Piworowicz: Jakość pracy w procesie obserwacji determinuje sukces końcowy
Bartsz Slisz wart rekordu? Jak robi się transfery w Ekstraklasie
W Warszawie mieli też bardziej logiczne transfery, ale to właśnie Legia najczęściej wydaje duże pieniądze na defensywnych zawodników. Aż połowa (sześć) transferów do tego klubu, za które zapłacono minimum 800 tys. euro, dotyczy obrońcy lub „szóstki”. Kastrati był o 0,5 mln euro tańszy niż Slisz, którego transfer miał pokazać siłę stołecznego klubu. Blisko trzy lata i 100 meczów dla warszawskiego zespołu później, mało kto łudzi się, że na Sliszu uda się zarobić. Czy dało się to przewidzieć?
– Podejrzewam, że w przypadku Slisza kalkulacja była prosta: to młodzieżowiec, będzie grał, zdobędziemy mistrzostwo i sprzedamy go drożej. To błąd zakładać konkretne sumy odsprzedaży, bo dużo spraw może pójść inaczej niż się spodziewamy. Legia roztrwoniła swoją przewagę finansową nad ligą, ale gdy przychodził Slisz, przewaga nad średnią ligi była większa niż w przypadku PSG i Ligue 1. Powinni być w stanie kupować najlepszych zawodników rywali tak jak Bayern. Najlepiej robić to przez transfer bezgotówkowy, żeby było wiadomo, że każdy topowy zawodnik w kraju po wygaśnięciu kontraktu idzie do Legii, ale powinni też być w stanie wykupywać ich w ostatnim roku kontraktu, żeby utrzymywać tę przewagę. Czy Slisz był topowym zawodnikiem i czy Zagłębie było konkurencją dla Legii? Tak, wyróżniał się, ale Zagłębie konkurencyjne nie było. Kolejna kwestia: czy był rozpatrywany pod kątem stylu gry Legii — dominowania i długiego posiadania piłki? Bo jeśli chodzi o “przecinactwo”, to rzeczywiście jest dobry, tylko w Legii przecinak musi jeszcze coś umieć. Choć akurat w Zagłębiu liczbowo wyglądał bardzo dobrze, również w kreacji — tłumaczy Filip Dutkowski.
Nasz rozmówca pokazuje raport dotyczący Slisza z sezonu 2018/2019. “Sports Solver” dowodził wówczas, że defensywny pomocnik ma duży potencjał i wyróżnia się przede wszystkim w destrukcji. Nie traci piłek, daje drużynie balans między obroną a atakiem, gra na wysokiej intensywności, gdy przeciwnik ma piłkę i bardzo dużo biega. Legia nie kupiła więc „ogórka”, ale jednocześnie zignorowała to, że młody Polak najlepiej spisuje się w defensywie, a Legia bronić musi stosunkowo rzadko. W dodatku pieniądze, które wydano na transfer, niekoniecznie odpowiadały realnej wartości zawodnika. – Oddając Slisza i zastępując jego minuty minutami Łukasza Poręby i Adama Matuszczyka, Zagłębie traciło ok. 3-4 punkty w ciągu 2,5 lat do wygaśnięcia jego kontraktu, więc to na pewno nie sumuje się do 1,84 mln euro. Bliżej do 700 tys. euro — dodaje Dutkowski.
Lech Poznań znacznie rzadziej wydaje miliony na wzmocnienia defensywy, ale niewiele brakowało, żeby „Kolejorz” popełnił przy transferze stopera podobny błąd, jaki Legia zrobiła z Kastratim. Mistrz Polski latem był gotowy zapłacić 2 mln euro (1,5 plus bonusy) za Michała Helika. Obrońca sprawiłby, że defensywni zawodnicy obsadziliby całe podium najdroższych zakupów nad Wisłą. Polska byłaby wówczas jednym z trzech krajów na świecie — obok Ekwadoru i Łotwy — który mógłby pochwalić się takim osiągnięciem. Ciekawsze jest jednak to, że poznaniacy długo koncentrowali się na stoperze, który potrafi wprowadzać piłkę, a statystyki celnych podań Helika w porównaniu z tercetem środkowych obrońców Lecha były wyraźnie (w pewnym momencie nawet dwukrotnie!) gorsze.
– Helik absolutnie nie pasował do Lecha. Pasował do Cracovii Michała Probierza, pasował do Barnsley, które grało dzidę do kwadratu. Lech gra zupełnie inaczej. Jeśli chodzi o sypnięcie kasą, to jest trochę jak z bramkarzami przy rzutach karnych. Teoretycznie opłaca się stać w miejscu, ale jesteś pod presją zrobienia czegoś, więc jeśli rzucisz się nawet w złą stronę, to nie będą się z ciebie śmiali, a jeśli zostaniesz w miejscu — tak. Tak mogło być z Helikiem: presja, żeby pokazać, że ściągamy rozpoznawalne nazwisko i wykładamy taką kasę, była jakąś motywacją i zabezpieczeniem, bo jak nie wypali, to odpada argument, że to był ktoś, kogo kibice pierwszy raz widzieli — mówi nasz rozmówca.
Kulisy pracy działu skautingu Pogoni Szczecin
Jeśli mistrz kraju i jeden z najbogatszych klubów mógł wpaść na tak nielogiczny pomysł, to jak transferów dokonują inni ligowcy? W Polsce sporo ruchów zaczyna się od polecenia znajomego lub agenta albo od pomysłu bazującego na prostych danych czy odczuciach. Nawet jeśli nasze kluby próbują minimalizować ryzyko, to często tylko pozornie. Ostatnio do Ekstraklasy trafił drogi zawodnik, w przypadku którego raport skautingowy mówił o niezłych umiejętnościach, ale i sporym ryzyku, odradzając dużą inwestycję. Ryzyko zignorowano, umiejętności uwzględniono. Piłkarz z wysokim kontraktem obecnie rozczarowuje.
Kilka lat temu doszło do jeszcze bardziej spektakularnej wtopy. Zagraniczny piłkarz, który grał już w Ekstraklasie, był bliski powrotu, tyle że do innej drużyny. Gdy jego poprzedni klub się o tym dowiedział, kilkukrotnie przebił ofertę, żeby nie rozgniewać swoich kibiców. Wyszło odwrotnie, bo w Trójmieście chyba bardziej cieszyliby się z utrzymania w lidze niż z komina płacowego dla piłkarza, który totalnie rozczarował. To tylko dwa przykłady, ale nikt nie ma wątpliwości, że moglibyśmy podać ich wiele, wiele więcej.
Czy polskie kluby potrafią wydawać pieniądze?
Zakładamy jednak, że takie historie zdarzają się wszędzie: w końcu nawet w Premier League Jorge Mendes uczynił sobie z Wolverhampton przystań dla piłkarzy ze swojej agencji, często będących w klubie tylko przelotem. Problem przepłacenia za transfer pojedynczego piłkarza też nie jest palący, bo wpływ na cenę ma wiele różnych czynników.
– Wyliczenia finansowe w piłce nożnej są bardzo skomplikowane. Ludzie z Liverpoolu opowiadali mi, że kompletnie nie zgadzali się na cenę Roberto Firmino. Uważali, że jest minimum o 20 milionów przepłacony i okazało się, że nie mieli racji. Bardzo ciężko jest porównać jakość lig, bo drużyny bardzo mało ze sobą grają. Polskie kluby w pucharach rozgrywają kilkanaście meczów, jest niewiele punktów odniesienia. Problemem jest też liczba chętnych drużyn i jakościowych zawodników. Nie jesteśmy w takiej pozycji, w jakiej są bogatsze kluby z silniejszych lig, o piłkarzy, którymi się interesujemy, stara się zwykle więcej zespołów. Dlatego wyliczenia najlepiej sprawdzają się w zamkniętych ligach, takich jak MLS. Wartość zawodnika to bardziej kwestia doświadczenia dyrektora sportowego, właściciela czy sztabu. Modele oparte na danych będą powstawać, ale potrzeba czasu i zebrania tych danych — mówi nam Paweł Kapuściński.
Gorsze jest to, że duże transfery wciąż są u nas bardzo rzadkie. Gdy trzeba sypnąć groszem, nasze kluby robią się zbyt wstrzemięźliwe w stosunku do tego, jakimi pieniędzmi obracają.
– Największe transfery w Polsce to kwoty poniżej 2 mln euro. Jak ktoś zapłaci milion, to jest wow — rozbił bank. Ale jeżeli spojrzysz na kwoty transferowe w relacji do przychodów klubu w Anglii czy innych krajach, to najwyższy transfer w sezonie stanowi 10-20% przychodów. 20% to ekstremum, ale 10-15% to norma. Dla Bundesligi łączne wydatki na transfery to ponad 20% przychodów. W raporcie Deloitte jest podane, że łączne przychody w Ekstraklasie wyniosły 620 mln zł, do tego 200 mln zł z transferów. Dzieląc to na 16 okaże się, że wychodzi średnio ok. 50 mln zł. 10-15% z tej sumy to kwota 1-1,5 mln euro. Transfery w tych widełkach powinny być częstsze, a takie w wysokości 700-800 tys. euro to powinna być absolutna norma, czyli nasze kluby rozporządzają przychodami inaczej niż kluby zachodnie. Relacja najwyższego transferu do przychodów jest dużo niższa. Średni klub ma — powiedzmy – 35 mln zł przychodów, z czego 20% to 7 mln zł. Jeden ruch za milion euro jest spokojnie do zrobienia, a to tylko najwyższy transfer, przecież są jeszcze niższe. Alokacja przepływów pieniężnych jest w Polsce inna, nie tylko jeśli chodzi o ukierunkowanie na pozycje, ale przede wszystkim jeśli chodzi o skalę tych transferów — objaśnia Dutkowski.
Według sprawozdania finansowego ze sezon 2020/2021 Lech Poznań osiągnął przychody na poziomie 154 mln zł, więc gdyby „Kolejorz” funkcjonował tak, jak zachodnie kluby, wydałby na najdroższy transfer minimum 3,2 mln euro (10%), a spokojnie byłoby go stać nawet na wydanie 4,8 mln euro (15%). W poprzednich rozgrywkach tylko od Ekstraklasy „Kolejorz” otrzymał 29 mln zł, do tego za 47 mln zł sprzedał Jakuba Kamińskiego, więc na tej podstawie moglibyśmy się spodziewać wydania minimum 1,6 mln euro na najdroższy ruch do klubu. Z drugiej strony działacze Lecha podczas niedawnego audytu finansowego otwarcie opowiadali o dylematach związanych z tym, czy lepiej wydać więcej na inwestycje w przyszłość i rozwój akademii, która jest dziś najnowocześniejszą szkółką w Polsce, czy też przeznaczyć pieniądze na wzmocnienia. Pierwsza sprawa w ostatnich latach pochłonęła aż 80 milionów złotych. Być może dylemat ten wkrótce zniknie, bo dzięki nowemu kontraktowi telewizyjnemu i rządowemu programowi „Wsparcie Mistrzów” przychody mistrza Polski już niedługo wzrosną o minimum 35 mln zł, więc nasze kluby będą miały jeszcze więcej pieniędzy do wydania.
Radosław Kucharski – ocena dyrektora sportowego Legii Warszawa
– Niuans jest jeszcze taki, że w Ekstraklasie dochody są rozłożone stosunkowo równomiernie. Gdy są w nich nierówności, to łatwiej jest napompować najwyższy transfer, bo najbogatszy ma po prostu więcej kasy. Pytanie więc na co polskie kluby wydają pieniądze, których nie wydają na transfery? Sumując prowizje dla menedżerów wychodzi nam, że to budżet średniego klubu, ale akurat nie zdziwiłbym się, jeśli tak samo jest na zachodzie. Załóżmy, że te kwoty są w normie, nie odstajemy też od procentowego udziału wynagrodzenia w przychodach, więc… na co te pieniądze idą? – zastanawia się Filip Dutkowski.
Nie jest jednak tak, że polskie kluby popełniają same błędy. – W paru miejscach liczyłem wpływ zawodnika na grę oraz kwotę transferową i to się spinało, więc pewnie w jakimś stopniu kluby tę logikę transferową stosują, nawet jeśli o tym nie wiedzą. Przejście Patryka Makucha do Cracovii idealnie się spinało: Cracovii ten gość mógł dać tyle, że opłacało jej się dać Miedzi tyle, ile ona traciła na stracie Makucha. Jednocześnie Damian Kądzior nie przejdzie do Lecha, bo tam nie ma punktu stycznego: jego wpływ na grę Lecha nie będzie taki, że Lech da Piastowi tyle, żeby zrekompensować mu brak Kądziora — mówi nasz rozmówca.
Rekordy transferowe Ekstraklasowych klubów
Jeśli badanie dotyczące rekordów transferowych poszczególnych lig przełożymy na Ekstraklasę i sporządzimy listę najdroższych zakupów poszczególnych klubów w zależności od pozycji na boisku, stosunek drogich piłkarzy ofensywnych do defensywnych jest mniej więcej równy.
Na 21 najdroższych transferów (Jagiellonia Białystok i Wisła Płock wydały tę samą kwotę na kilku zawodników) 10 to piłkarze defensywni, 11 zaś to zawodnicy ofensywni. Przewaga jednej ze stron jest w tym przypadku bardzo płynna: jeszcze miesiąc temu najdroższym transferem Radomiaka był obrońca, dziś jest to napastnik. Sezon temu zaś do grona ofensywnych nabytków trzeba byłoby dopisać Macieja Żurawskiego, rekordowy zakup Wisły Kraków. Z drugiej strony „Biała Gwiazda” ma rekord niezwykle wiekowy, a w ostatnich latach jej najdroższym zakupem był 30-letni stoper Michal Frydrych.
Część wymienionych wyżej ruchów to także sytuacje typu taniej kupię, drożej sprzedam. Piast Gliwice pewnie nie wydałby miliona euro na żadnego zawodnika, gdyby nie miał gwarancji, że za moment sprzeda go drożej, tak jak to było z Jakubem Świerczokiem. Rekordem transferowym Stali Mielec byłby nie napastnik, ale bramkarz, tyle że Said Hamulić wypalił, więc warto było go wykupić, żeby za moment odszedł za rekordowy wpływ do klubowej kasy.
Wciąż jednak bardziej niż na tym na kogo wydajemy, należałoby się zastanawiać nad tym, czemu to robimy. Ile polskich klubów kalkuluje, czy opłaca się płacić dane pieniądze za transfer i wynagrodzenie zawodnika w sposób bardziej zaawansowany niż sprawdzenie, czy po takim ruchu budżet na sezon nadal będzie się spinał? Jak udowadniał wyżej jeden z naszych rozmówców, wkład piłkarza w wynik zespołu jest czymś policzalnym i nie trzeba ograniczać się do zwykłej czutki, przeświadczenia czy przeróżnych tez i mitów, które krążą w środowisku. Zespoły walczące o utrzymanie niemal rokrocznie dokonują panicznych zakupów, które w przypadku niepowodzenia misji, rzutują na przyszłości klubu, bo najnowsza historia pokazuje, że gdy spadasz z najwyższej ligi, przeważnie tracisz w niej miejsce na dłuższy czas. Nadal świeża jest historia o tym, jak klub bijący się o ligowy byt, będący w bardzo trudnym położeniu, i tak postanowił wydać pół miliona złotych na wiekowego zawodnika, nie wliczając równie dużych kosztów jego miesięcznego utrzymania. A w pierwszoligowych warunkach milion złotych w kasie robi różnicę.
Tomasz Pasieczny: Nie czuję się mniej kompetentny, bo nie znam zapachu skarpet w szatni
Można odnieść wrażenie, że nasi działacze często nie liczą się z konsekwencjami swoich działań. Przekroczenie budżetu kiedyś się przecież odrobi, wystarczy jeden lepszy sezon, udany strzał transferowy, który zwróci się z nawiązką albo — najprostsze rozwiązanie — zwrócenie się o pomoc do miasta, które przecież nie pozwoli, żeby lokalne dobro skazać na stracenie i sypnie groszem, żeby załatać dziurę budżetową. Z jednej strony jest strach przed tym, że duża inwestycja okaże się wtopą, polecą głowy, klub wpadnie w spiralę długów. Z drugiej wciąż zbyt duża pewność, że eksperymentowanie, kupowanie piłkarzy na chybił-trafił i tak nie sprowadzi na drużynę katastrofy, a na pewno nie tak szybko, żeby skutki widoczne były za moment.
Przy okazji często egzotycznych i zagadkowych transferów słyszymy hasła o tym, że inaczej się nie dało, bo piłkarz z Polski był za drogi. Niewiele jednak mówi się o tym, co w zasadzie się za tym hasłem kryje? Możemy się zgodzić, że w krajach, z których najczęściej sprowadzamy zawodników, znajdziemy piłkarzy lepiej wyszkolonych technicznie, więc faktycznie mają oni jakąś przewagę jakościową nad wychowankiem klubu znad Wisły. Tyle że to nie koniec tematu. Należy zapytać, na co w takim razie przeznaczono to, co udało się zaoszczędzić: rozwój sieci skautingu, działu analiz — rzeczy, które pomagają w jeszcze skuteczniejszym wzmacnianiu drużyny — czy też np. akademię, szkolenie i rozwój trenerów, żeby za parę lat zatrzeć wspomniane różnice w jakości piłkarskiej danych zawodników?
Czy w stwierdzenie o tańszym zamienniku z Hiszpanii, Portugalii czy Bałkanów wpisuje się ryzyko związane z jego aklimatyzacją i wdrożeniem, którego nie byłoby np. w przypadku Polaka pozyskanego ciut drożej od ligowego rywala, czy jednak nikt nie zwrócił na to uwagi w procesie transferowym i z mniejszym wydatkiem wiąże się jednocześnie większe ryzyko wtopienia pieniędzy? Jaki jest potencjał sprzedażowy tańszego zawodnika — polskie kluby najwięcej zarabiają na rodakach, więc może warto zapłacić więcej, żeby taki ruch spłacić się z nawiązką? A może dzięki różnicy w miesięcznym wynagrodzeniu znalazły się fundusze na to, żeby tego zagranicznego zawodnika obejrzeć kilkukrotnie na żywo, poznać jego środowisko, nawiązać kontakty, które przydadzą się w przyszłości?
Takie podejście można byłoby zrozumieć, dlatego wspomnianą wcześniej inwestycję Lecha Poznań w akademię trzeba odczytywać jako ruch zrozumiały. Oszczędzano po to, żeby w kolejnych latach postawić krok do przodu, a nie tylko po to, żeby uciułane oszczędności wydać na kolejny ryzykowny i zagadkowy transfer. Tylko czyje jeszcze działania można ocenić tak samo pozytywnie?
Raków Częstochowa i wyłamanie się ze schematu
Przykładem klubu, który pieniądze wydaje odważnie, ale jednocześnie dość rozsądnie jest Raków Częstochowa. To projekt nieprzypadkowo wyróżniany, bo pod Jasną Górą wiele rzeczy się zgadza. W ostatnich latach wydano tam ok. 4 miliony na transfery, jednocześnie oferując sporą podwyżkę Iviemu Lopezowi, więc ciężko mówić o zaciskaniu pasa, nawet jeśli “Medaliki” nie przekroczyły jeszcze granicy zapłacenia miliona euro za jeden ruch. Ciekawe jest przede wszystkim to, że to właśnie Raków przełamuje schemat, jeśli chodzi o pracę z danymi.
– Naszym głównym źródłem danych było “StatsBomb”, mieliśmy podpisaną umowę na kilkanaście lig w Europie. Pracowałem na surowych danych: każdy mecz jest opisany przez ok. 3000 eventów, którymi są kontakty z piłką i akcje defensywne bez piłki, np. pressingi. Stworzyłem sobie z tego bazę danych, bo staram się, żeby wszystko było zautomatyzowane. Celem mojej pracy było wspomożenie skautingu w wyszukiwaniu i weryfikacji zawodników. Szukałem zawodników nieoczywistych, którzy nie rzucali się w oczy, a teoretycznie mogli pasować do naszego modelu gry, bo dla każdej pozycji mieliśmy określony profil, jakim byliśmy zainteresowani. Z różnymi odbiegami, bo polska liga nie jest potęgą, więc musieliśmy zaakceptować, że nie wszyscy chcieli do nas przyjść. Sprawdzałem też po skautach, czy wszystkie rzeczy, których wymagaliśmy na danej pozycji, się potwierdzały. Piłkarzy oferowali nam też agenci i to nie jest złe, po prostu ich sprawdzaliśmy, żeby mieć pewność, czy do nas pasują — tak Paweł Kapuściński tłumaczy to, czym zajmował się do niedawna jako szef działu danych Rakowa.
Nie chodzi o to, żeby powiedzieć, że w Częstochowie proces transferowy jest idealny, ten klub też się myli, ma pole do rozwoju. Istotne jest jednak to, że Raków stara się podążać we właściwym kierunku. Jego były pracownik jasno wykłada nam, że przynosi to jedynie korzyści.
– Dzięki danym mogliśmy dokonać wstępnej weryfikacji dużej liczby zawodników. Po kolejce mogłem stworzyć listę dziesięciu zawodników, którzy zagrali najlepiej, patrząc tylko na przepływ piłki na boisku. Skauci wiedzieli dzięki temu, na kogo zwracać uwagę. Druga rzecz to minimalizacja ryzyka. Jeśli na podstawie danych zawodnik nie spełniał naszych oczekiwań, nie marnowaliśmy czasu na oglądanie go, a jeśli wypadł dobrze w oczach skautów, mogliśmy sprawdzić, czy potwierdzało się to w liczbach. Oczywiście nawet jeśli “StatsBomb” dostarcza prawdopodobnie najlepszej jakości dane, to wciąż nie jest to wszystko, co dzieje się w piłce nożnej. Ustawianie, pozycjonowanie, motoryka — to dużo pracy dla innych osób w piłce, więc dane całkowicie ich nie wykluczą.
– Wydaje mi się, że przez sam fakt tego, że w Rakowie dział skautingu jest bardzo zaawansowany, że są w nim doświadczone osoby, poziom weryfikacji zawodników jest tam bardzo dobry. Przechodzą oni przez przynajmniej trzy poziomy, więc to musi być lepsze niż w klubach, w których nie ma nawet porządnego działu skautingu — dodaje Kapuściński.
Jak ma wyglądać kurs dla dyrektorów sportowych PZPN?
Jak sprawić, żeby świat nam nie odjechał?
Czy inne kluby powinny wzorować się na Rakowie? Najprościej byłoby powiedzieć „tak”, ale zmiany, jakie musimy zacząć wprowadzać, sięgają bardzo głęboko. Lata temu zastanawialiśmy się, jak zmienić szkolenie w Polsce, żeby wychowywać lepszych piłkarzy. Ta misja jeszcze nie jest zakończona, ale musimy zwrócić uwagę na kolejny problem, zanim sprawi on, że za kilka lat znów ockniemy się w ogonie stawki, zastanawiając się nad tym, gdzie popełniliśmy błąd. Skoro za naszą południową granicą sprowadzają zagranicznych ekspertów od pracy z liczbami w futbolu, nie możemy tego ignorować tylko dlatego, że Legia czy Raków potrafiły nawiązać walkę na boisku ze Slavią Praga.
Utworzenie Ligi Konferencji sprawiło, że polskie kluby mają szansę na kawałek tortu UEFA, ale pieniędzy od lat nam nie brakuje, więc najwięcej zyskują na tym ci, którzy dotychczas finansowo nie dorastali nam do pięt. Ekstraklasie potrzeba odwagi popartej kompetencjami, pieniądze już ma. Oby iskierką nadziei okazał się projekt PZPN, który wkrótce ruszy z profesjonalnymi kursami dla dyrektorów sportowych, dyrektorów akademii, skautów czy analityków. Tylko edukacja i inwestycje sprawią, że zamiast martwić się tym, kto zbliża się do nas, sami zbliżymy się do zachodu.
WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
- Szwarga: Mówili, że oglądam za dużo “Ligi+ Extra” [WYWIAD]
- Hiszpan z trzeciej ligi? Coraz rzadziej po nich sięgamy
- Bezrobotni, ale z dobrym CV. Nowa moda w polskiej piłce
SZYMON JANCZYK
fot. FotoPyK