Reklama

Marat Safin. Dwa szlemy, tysiąc złamanych rakiet, samotność i kosmici w Peru

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 stycznia 2024, 18:13 • 27 min czytania 5 komentarzy

Dwukrotny mistrz wielkoszlemowy, który wsławił się też w dużej mierze… łamaniem rakiet. Człowiek, który kiedyś był najbardziej żywiołowym tenisistą, a dziś poszukuje sensu życia w spokoju i samotności. O swojej karierze mówił, że była cudem. O obecnym życiu, że po prostu chce być wolnym człowiekiem. O Machu Picchu, że zbudowali je kosmici. Oto Marat Safin w całej okazałości.

Marat Safin. Dwa szlemy, tysiąc złamanych rakiet, samotność i kosmici w Peru

Marat Safin. Opowieść o dwukrotnym mistrzu wielkoszlemowym

Kariera była cudem

Nigdy nie lubiłem grać w tenisa. Miałem nakładaną presję, robiłem to z obowiązku. Chciałem być piłkarzem, to była moja pasja. W tenisa grałem wbrew mojej woli. Moja kariera była cudem – powiedział kiedyś Marat Safin w rozmowie z ESPN. Przybliżył się tym samym – może bardziej niż kiedykolwiek – do Andre Agassiego, który o tenisie w swojej autobiografii pisał, że wręcz go nienawidzi.

Człowiekiem Safin był jednak w dużej mierze innym.

O ile na pomysł zrobienia z Andre tenisisty wpadł jego ojciec – były bokser, imigrant do Stanów Zjednoczonych – bo dowiedział się, ile w tenisie można zarobić, o tyle dla Marata była to w dużej mierze naturalna ścieżka rozwoju. – Moja matka była zawodniczką, dotarła do półfinałów juniorskiego French Open, potem została trenerką. Wychowywała nas [siostra Marata, Dinara też była zawodową tenisistką, nawet liderką rankingu WTA – przyp. red] na tenisistów. Nasze sukcesy były dla niej wspaniałe, musiała być najszczęśliwszą matką świata – twierdził Safin. Dodać należy, że jego ojciec też z tenisem był związany, prowadził nawet klub w strukturach moskiewskiego Spartaka.

Reklama

Jego rodzice, gdy zaczynali kształcić syna na tenisistę, nie mogli oczywiście wiedzieć, że będzie on mieć do tego sportu idealne wręcz predyspozycje. Dobrze ponad 190 centymetrów wzrostu (do czasów rodaka, Daniiła Miedwiediewa, był najwyższym liderem rankingu w historii), mocne ramiona, niezłą szybkość i zwrotność. Generalnie: pełen pakiet. Talent? Może nie tak duży, jak u wielu jego kolegów po fachu, ale pod przewodnictwem matki rozwijający się na tyle dobrze, że wkrótce Rosja stała się dla niego za mała.

A już zwłaszcza Rosja, która dopiero się Rosją tak naprawdę stawała – ta w fazie przemian, początku lat 90. Marat dwukrotnie wyruszał wtedy do słynnej akademii Nicka Bolletterego na Florydzie, ale tam dwukrotnie odsyłano go z kwitkiem. Po drugim razie wyruszył do Peru, gdzie wystąpił w turnieju, doszedł do finału, zagrał dobre zawody. Potem występował i w innych takich imprezach.

CZYTAJ TEŻ: NAJLEPSZY TRENER W HISTORII TENISA. NICK BOLLETTIERI I JEGO AKADEMIA

Przyjechałem z dwiema różnymi rakietami. Do gry tam zmusili mnie rodzice, którzy mieli problemy finansowe i chcieli przekonać do mnie sponsorów – mówił choćby o turnieju „Małego Asa” w 1994 roku, prestiżowej imprezie w Tarbes we Francji, która faktycznie ostatecznie pomogła mu finansowo. Po niej zgłosili się ludzie z akademii w Hiszpanii, sam Safin traktował to w kategoriach cudu i po latach wspominał, że był niewiarygodnym szczęściarzem. Podobnie jak fakt, że ostatecznie znaleźli się w Rosji ludzie chętni sponsorować jego karierę, bo okres zmian ustrojowych był też okresem wielkich problemów finansowych.

Ktoś jednak stwierdził, że mimo wszystko warto zainwestować w nastolatka z Moskwy o tatarskich korzeniach. Te korzenie są tu zresztą istotne. Safin wiele razy podkreślał ich znaczenie dla jego rozwoju. Oprócz ojczystego rosyjskiego oraz angielskiego i hiszpańskiego, których nauczył się w trakcie kariery, od właściwie samego początku życia znał też język tatarski. Kilkukrotnie odwiedzał ojczyznę, również później, gdy już stał się słynnym zawodnikiem.

Raz pojechaliśmy tam z ojcem. […] Zajechaliśmy do małej wioski, w której kiedyś żył mój dziadek. W samym środku Tatarstanu, pośrodku niczego. 500 kilometrów od Moskwy, właściwie bez dojazdu, bez nazw ulic, oznaczeń domów. Szukaliśmy domu mojego dziadka, gdy nagle jakaś na oko 80-letnia babcia zawołała: „Ty jesteś Marat Safin?”. Byłem w szoku, że ludzie znają mnie nawet tam. Wtedy zacząłem rozumieć, jak popularny stał się tenis w Rosji – wspominał.

Reklama

W wielu wywiadach podkreślał, że jest Tatarem, że to jego prawdziwe korzenie, a jego rodzice i dziadkowie to już w ogóle stuprocentowi Tatarzy. Więc i on takim jest, choć wychował się w Moskwie. Co zresztą oczywiście ostatecznie dało mu karierę. Z ojczyzny, tej rodziców i dziadków, najpewniej nie wyszedłby w świat. A tak, ledwie cztery lata po tym, jak przyjęto go do hiszpańskiej akademii, przeżył przełomowy moment.

Na Roland Garros 1998 przeszedł kwalifikacje, a potem w turnieju wyeliminował Andre Agassiego i Gustavo Kuertena, obrońcę tytułu. Mówił, że gdy nikt cię nie zna, łatwo jest grać dobrze, ale to był ostatni taki turniej w jego życiu. Po tamtym występie w Paryżu, wszyscy Marata poznali. 18-letni Rosjanin stał się „kolejną dużą rzeczą” w świecie tenisa. On sam zrozumiał, na co go stać, o meczu z Agassim mówił, że to spotkanie, które „otworzyło mu oczy”.

Wtedy właśnie ukształtował się Marat Safin. Ten sam, który siedem lat później miał w wielkim stylu podbić Melbourne, na ponad cztery lata zostając ostatnim mistrzem spoza „Wielkiej Trójki”.

„Zacząłem wierzyć”

Australian Open 2005 zaczął od spotkania z… Novakiem Djokoviciem. – To młody gość, w zeszłym sezonie notował bardzo dobre wyniki w Challengerach. Będzie z niego dobry gracz, podpisał już kilka kontraktów, na pewno trafi do TOP 10 – mówił o nim Marat Safin. Ale w pierwszej rundzie w Melbourne ograł go wówczas bez litości: 6:0, 6:2, 6:1.

Rosjanin zdawał się być w tamtym okresie w formie. Pod koniec poprzedniego sezonu – lepszego od kilku poprzednich – wygrał dwa turnieje, w tym w Paryżu w hali Bercy, gdzie odnosił regularnie znakomite rezultaty. Wspiął się do TOP 5 rankingu, w Australii był rozstawiony z „4”, wyżej notowani byli tylko Roger Federer, Andy Roddick i Lleyton Hewitt, w pewnym sensie wielka trójka pierwszych lat XXI wieku, która na dłużej miała przewodzić tenisowi. A wyszło – z wyłączeniem Szwajcara – jak wyszło.

Wróćmy jednak do Safina. Po ograniu Djokovicia mówił, że na korcie czuł się komfortowo. – Uwielbiam te korty. Uwielbiam stadion. Uwielbiam miasto. Dobrze spędzam tu czas. A gdy tak się czujesz w danym miejscu, to pomaga ci dobrze grać – mówił. W drugiej rundzie to potwierdził. Co prawda Bohdan Ulihrach – czeski tenisista, którego najlepiej opisać mianem „solidny” i z którym Marat wcześniej w karierze przegrał – urwał mu więcej gemów, ale wynik 6:4, 6:1, 6:3 też nie pozostawiał wątpliwości co do tego, kto był lepszym zawodnikiem.

Później przyszedł mecz z pierwszym rozstawionym rywalem, Chorwatem Mario Anciciem. Ancić wchodził wtedy w okres, w którym miał odnosić najlepsze rezultaty w karierze, ale Safinowi urwać zdołał tylko seta. Drugiego, do trzech gemów. Pozostałe przegrywał do czterech, trzech i znowu czterech. Choć ten mecz miał swój dramatyzm. W czwartym secie – gdy prowadził z przewagą przełamania i był bliski zakończenia meczu – Marat podkręcił kostkę. Kulejąc doszedł do krzesełka, gdzie opatrzył go lekarz.

Z tą kostką mam wiele problemów. W przeszłości już wiele razy stało się coś podobnego. Wiedziałem, że musi zostać porządnie opatrzona, bo tejpowałem ją przez ostatnie dwa lata. Czasem to pomagało, czasem nie do końca – mówił potem mediom Rosjanin. Mecz wygrał, awansował dalej. W czwartej rundzie trafił na… najniższego rywala z możliwych. Olivier Rochus mierzył bowiem ledwie 168 centymetrów (wspominał nawet, że jako dziecko marzył o tym, by być wysokim), ale co zostało mu zabrane we wzroście, nadrabiał talentem. Niestety, nie na tyle, by móc wygrywać największe turnieje.

Potrafił jednak sprawiać niespodzianki, zresztą Safina też w przeszłości pokonywał i to w Wielkim Szlemie – na Wimbledonie w 2002 roku. – Mam dla niego dużo szacunku, zawsze gdy ze sobą gramy, są to trudne spotkania. Wielu ludzi go lekceważy, a on potrafi sprawić ci mnóstwo problemów. Wie, jak grać, trudno go pokonać, świetnie czyta grę. Jest szybki, ma mocny forehand, bardzo dobry backhand, nie pozwala ci przejść do ataku – mówił Marat jeszcze przed meczem z Belgiem.

I faktycznie, zgodnie z jego słowami nie było to łatwe spotkanie. Pierwszego seta przegrał do czterech gemów. Trzy kolejne wygrywał w ten sam sposób – po tie-breakach.

Dobrze jest zagrać taki mecz. Gdy wygrywasz łatwo, w momencie, gdy trafi ci się trudne spotkanie, możesz nie odnaleźć się w sytuacji. A gdy rozgrywasz taki mecz wcześniej, w późniejszych fazach może ci być łatwiej poradzić sobie z presją, jak jej użyć dla motywacji – twierdził Marat. I miał wkrótce stać się żywym potwierdzeniem tej tezy. Choć nie w ćwierćfinale – tam ograł łatwo, w ledwie 90 minut, Dominika Hrbatego ze Słowacji (6:2, 6:4, 6:2).

To w kolejnej fazie czekało na niego największe możliwe wyzwanie.

Roger Federer, obrońca tytułu. Człowiek, który z poprzednich sześciu Wielkich Szlemów wygrał cztery. I z którym Marat wygrał wcześniej tylko raz, na swoim terenie, w Moskwie i to w 2002 roku, zanim Roger został mistrzem wielkoszlemowym. Cztery inne starcia przegrał i to bez ugrania choćby seta. Faworyt był więc jasny, wszyscy zakładali zresztą, że Roger po raz kolejny wygra w Melbourne. A stało się inaczej. Marat Safin zagrał bowiem jeden z najlepszych meczów w karierze. Mecz, który potem okrzyknięto spotkaniem turnieju.

Sam Marat mówił później, że wiedział jedno: jeśli pokona Federera, to ma szansę wygrać turniej, niezależnie od tego, z kim miałby grać w finale. Ba, w trakcie tego półfinałowego starcia czuł, że to właśnie powinien być mecz o tytuł, że jego potencjalny rywal będzie od Federera po prostu gorszy. I faktycznie, w meczu ze Szwajcarem Marat musiał wznieść się na wyżyny. Zresztą sam podkreślał w wywiadach, że gdy gra się z Rogerem, to „zmęczonym jest się już w momencie, gdy wychodzi się na kort”, bo Szwajcar zabiera rywalom całą energię, a ci muszą dać z siebie sto procent i jeszcze coś ekstra. No i dlatego, że rozmyślanie o takim meczu zaczynało się na długo przed nim.

Ten drugi w karierze – i ostatni, choć potem spotkali się jeszcze sześciokrotnie – raz faktycznie wykrzesał z siebie te dodatkowe strzępki energii. Akurat wtedy, akurat w Melbourne, akurat w tak istotnym meczu.

Choć zaczął od przegranego seta, 5:7. Roger wyczekał na jego błędy, dostał je, zaatakował i przełamał w kluczowym momencie. Ale w drugiej partii to sam Szwajcar oddał serwis, niespodziewanie w jego grze pojawiły się pomyłki. W trzecim secie wrócił jednak do siebie, znów wygrał do pięciu. I tak naprawdę powinien był zamknąć mecz w czwartej partii. Prowadził wtedy 5:2 w gemach, był w komfortowej sytuacji. Safin jednak się nie poddał i zdołał odrobić straty. Obronił też piłkę meczową przy 6:5 dla Federera w tie-breaku, a Szwajcar mógł pluć sobie w brodę, bo niepotrzebnie próbował uderzenia pomiędzy nogami. Tym bardziej, że kolejne dwa punkty też wygrał Safin.

W setach zrobiło się 2:2, Federer poprosił w przerwie o pomoc medyczną, czuł ból pleców i łokcia. Potem mówił, że to nerwoból, któremu udało się zaradzić. Nie zdołał jednak zaradzić porażce. Choć dało się odczuć, że obaj tenisiści są nerwowi, to Marat ostatecznie lepiej utrzymał nerwy na wodzy. Może za sprawą Petera Lundgrena, byłego trenera Rogera, który teraz siedział w boksie Safina. Może dzięki swojej grze. A może po prostu w tamtym dniu wszystko się odpowiednio ułożyło. W każdym razie wygrał po pięciu setach, 9:7 w ostatnim z nich.

W finale miał się zmierzyć z Lleytonem Hewittem. Na „Rusty’ego” liczyli wszyscy australijscy kibice na trybunach. W 2005 roku był już dwukrotnym mistrzem wielkoszlemowym (US Open 2001 i Wimbledon 2002), przed Federerem przez 80 tygodni przewodził rankingowi singlistów. Ale w Australii nigdy mu nie szło. Tylko raz – właśnie w 2005 roku – wyszedł tam poza czwartą rundę. A i to ledwo, ledwo – po pięciu setach meczu z wchodzącym wówczas na najwyższe obroty Rafą Nadalem. W ćwierćfinale zresztą nie było mu łatwiej, wygrał dopiero 10:8 w V secie z Davidem Nalbandianem. Dopiero półfinał – z Roddickiem – rozstrzygnął w czterech partiach, do tego 6:1 w ostatniej.

Australia miała więc wielką nadzieję na sukces, 15000 fanów na trybunach Rod Laver Arena machało miejscowymi flagami. Po pierwszym secie finału wydawało się, że jeszcze chwila i będą mogli się cieszyć. Lleyton wygrał bowiem do jednego. – Nie można było tego pierwszego seta nazwać tenisem. Po prostu starałem się zostać w meczu. Tak byłem nerwowy – wspominał potem Safin. – Presja była ogromna. Próbowałem się uspokoić, ale nie mogłem. Popadałem w jakąś depresję, myślałem, że znów się nie uda. Ale potem zacząłem wierzyć.

Wiara w triumf dodała mu skrzydeł. Drugiego seta wygrał 6:3. Wydawał się dużo bardziej spokojny, zrelaksowany, zaczęły wychodzić mu firmowe zagrania. Denerwować zaczął się za to Hewitt. Im bardziej mu nie szło, tym więcej rzeczy mu przeszkadzało. W trzecim secie – przegranym do czterech – zaczął kłócić się z arbitrem. W czwartym i, jak się okazało, ostatnim secie, dał się przełamać, zresztą obaj grali w tamtej partii znakomicie. Ale Safin minimalnie lepiej.

A potem? Potem Rosjanin wyserwował sobie mecz, swojego gema wygrał do zera. Wygrał Australian Open. – To była wielka ulga – powiedział po spotkaniu. – Dwa szlemy to już naprawdę coś.

„Nie byłem gotowy”

To była pomyłka – mówił niedługo po Australian Open 2005 o swoim pierwszym triumfie w turnieju tej rangi, czyli US Open 2000. 20-letni Rosjanin przebojem doszedł wtedy do finału, zresztą podobnie wyglądał jego sezon. Jeszcze w kwietniu 2000 roku był na 35. miejscu w rankingu ATP. W listopadzie został jego liderem. W tamtym momencie był drugim najmłodszym graczem, jaki tego dokonał – miał 20 lat i 10 miesięcy.

Przed US Open wszyscy wiedzieli już, że trzeba tego gościa brać na poważnie. W 2000 roku wygrywał turnieje w Barcelonie i Walencji, w Hamburgu z kolei doszedł do finału i po długich pięciu setach ograł go tam Gustavo Kuerten, jeden z najlepszych specjalistów od mączki w dziejach. Potem był też triumf w Toronto i finał w Indianapolis (znów Kuerten, tym razem na twardych kortach).

Innymi słowy: Marat był groźny. Bardzo groźny.

Jego droga do finału była jednak… dziwna. W pierwszej rundzie seta urwał mu nierozstawiony Francuz, Terry Guardiola. W drugiej grał pięć partii z Włochem Gianlucą Pozzim, który najwyżej w karierze był 40. w rankingu ATP (nawiasem mówiąc w I rundzie tamtego US Open ograł Christiana Ruuda, ojca Caspera, finalisty US Open i Roland Garros). W trzeciej znów grał pięciosetówkę, a Sebastiena Grosjeana ograł dopiero po tie-breaku (na US Open od lat w decydującym secie obecny był tie-break, nie gra do przewagi dwóch gemów).

Za to Juana Carlosa Ferrero, który trzy lata później wygrał Roland Garros, a w Nowym Jorku wystąpił w finale, ograł bez trudu, w trzech szybkich setach. Potem w czterech poradził sobie z Nicolasem Kieferem, a w półfinale ograł Todda Martina, który zresztą sensacyjnie się tam znalazł, bo był tenisistą nierozstawionym. W finale za to czekało go wielkie wyzwanie, bo tenisista, którego sam określał mianem jednego z idoli.

Pete Sampras.

Prawda była jednak taka, że niezależnie od tego, co stałoby się w finale, Marat miał prawo czuć dumę. Zanim zaczął się jego dobry okres, miał spore problemy. W ciągu roku zatrudniał czterech różnych trenerów, z żadnym się w pełni nie dogadał. Wyniki też nie przychodziły. – Myślałem o tym, żeby skończyć z tenisem – przyznawał później. Obudził go dopiero jego rodak, Andriej Czesnokow, który doprowadził go do tytułu w Barcelonie. Ale potem Safin zatrudnił Tony’ego Pickarda, by ten pomógł mu z przygotowaniami do gry na wimbledońskiej trawie. A przed US Open poprosił o pomoc Aleksandra Wolkowa.

Miałem z nim porozumienie takie, jak wcześniej z Czesnokowem – nieważne, co się wydarzy, będzie moim trenerem tylko przy okazji US Open, bo ma też inne zajęcia, jest choćby dyrektorem męskiego Kremlin Cup [turnieju w Moskwie – przyp. red.]. […] Każda z tych osób wniosła do mojej gry coś istotnego. Rozstania nie były niczym osobistym, po prostu tak się to wszystko ułożyło – mówił Safin. I faktycznie, przy każdym z trenerów w jakiś sposób się rozwinął.

Ale to przy Wolkowie wszedł na szczyt.

Ostatnie metry tej drogi pokonał, dodajmy, ekspresowo. Finał z Samprasem trwał ledwie 98 minut. Safin ani razu nie stracił serwisu, rywala przełamał za to czterokrotnie. – Cokolwiek bym nie zrobił, miał odpowiedź – mówił potem „Pistol Pete”. Z kolei Rosjanin twierdził, że nigdy nie czuł się na korcie tak dobrze. – Finał grałem jakby w slow motion, piłka ze strony Pete’a leciała spowolniona – mówił. A potem ruszył w miasto. Świętował z rodziną, znajomymi, a nawet… Lennym Kravitzem. Ponoć tylko się z nim przywitał, a potem nieśmiało oddalił, bojąc się przebywać w obecności gwiazdy muzyki. Choć sam wtedy przecież gwiazdą, ale sportu, się stał.

Niewiele z tego pamiętam, ale rodzina mówiła mi, że noc była niesamowita – śmiał się potem Marat. Dwa miesiące później miał kolejny powód do świętowania – został liderem rankingu ATP. Ale to, co było powodem do dumy, miało stać się też jego przekleństwem.

Dla mnie to było bardzo dziwne doświadczenie. Nie byłem na to gotowy, jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek będę miał szansę zostać liderem rankingu. Byłem w TOP 50, ale grałem bardzo źle, spadałem w rankingu. Nie wierzyłem w siebie, widziałem się jako słabszego gracza od innych. To że skończyłem ten sezon na pierwszym miejscu, było nieprawdopodobne – mówił.

Z tej pozycji zresztą szybko spadł. I już nigdy na nią nie wrócił. Jedynką był jednak niezmiennie jeśli chodzi o… łamanie rakiet. I nie tylko.

Wystawiając tyłek

Poza tym, że był świetnym tenisistą, to na korcie Marat Safin był też zawsze nie do opanowania. Robił, co tylko wpadło mu akurat do głowy. Łamanie rakiet było jego typowym wybrykiem. Na tyle częstym, że sam nie wiedział, ile ich połamał. Zapewniał, że na pewno ponad 600, może więcej. Wyszło, że faktycznie była spora przebitka.

– Łamałem około 80 rakiet rocznie lub więcej. Przez całe życie grałem z Headem, ale nigdy mi nie powiedzieli, jak wiele rakiet złamałem. Chłopcy byli dla mnie bardzo tolerancyjni. Tak dobrze się z nimi dogadywałem, że powiedzieli mi, że chcą dać mi prezent i dali mi snowboard, na którym napisali „1055”. Była to niespodzianka, ponieważ do tej pory nie wiedziałem, ile rakiet złamałem – wspominał Rosjanin.

Kiedy dziennikarze pytali go, czemu niszczył tyle rakiet, odpowiadał tylko, że te były zbyt kruche. Miał poczucie humoru, umiał się śmiać z samego siebie, choć zdarzało się, że zepsute piłki brał zbyt poważnie, po błędach w jego oczach potrafiły nawet pojawić się łzy. Generalnie miał wobec siebie pewne wymagania, podobnie jak do osób dookoła. Kiedyś wyżył się na zagranicznych mediach, bo uważał, że te przeinaczają jego słowa i czyny, a czasem to w ogóle wymyślają nowe i nowe.

Mówiono na przykład, że regularnie imprezuje. Że potrafił to robić nawet przed wielkoszlemowymi finałami (i dlatego jeden z nich przegrał). Nie pomagało, że raz w jego boksie w czasie spotkania zjawiły się trzy blondwłose piękności, jak określili je wówczas dziennikarze. – Jedna z nich szukała „ekstra doświadczeń”, a prawdopodobnie była znajomą Mirnyja – białoruskiego tenisisty, który załatwił jej wizę, żeby mogła chodzić na jego mecze. Ale niestety chodziła na moje, na dodatek razem z koleżankami – tak wspominał tamtą sytuację Rosjanin.

Nawiasem rzecz ujmując, w prowadzonych przez niektóre magazyny plebiscytach na „najbardziej seksownego tenisistę”, regularnie wygrywał. Kobiety do niego lgnęły, a on podtrzymywał opinię casanovy. Zdarzało mu się mówić, że o ile nie płaci im, by szły z nim do łóżka, o tyle czasem płaci, by po wszystkim sobie poszły.

Płacił też kary. W Australian Open 2000 dostał 2000 dolców napomnienia za to, że „nie starał się wystarczająco” w pierwszej rundzie, w której ostatecznie odpadł. Rok później, ale na Roland Garros, nie poszedł na konferencję prasową po tym, jak odpadł z turnieju. W 2002, w trakcie turnieju w Miami, rozbił Mercedesa, którego otrzymał od sponsorów, po czym… wyżył się na nich i ich obraził za to, że ci nie chcieli mu dać kolejnego. Efekt? 5000 dolarów mniej na koncie.

Wiadomo, że dla Safina w tamtym okresie były to już grosze. Podobnie jak kolejne 2000 dolców za obrażanie sędziego. To zresztą też zdarzało mu się regularnie, często sugerował, że arbitrzy „nigdy nie grali w tenisa”, jednego z supervisorów (zarządzających turniejem) oskarżył kiedyś o to, że niczego nie rozumie i „ogląda mecze paląc cygara”. Raz mógł też oglądać… tyłek Rosjanina. W majtkach, ale jednak w czasie Roland Garros 2001 z jakiegoś powodu po – zresztą świetnym – wygranym przez siebie punkcie celebrował mały sukces poprzez zdjęcie spodenek i wystawienie zadu w stronę publiki, przez co ostatecznie stracił kolejny punkt decyzją sędziego głównego.

To był wspaniały punkt! Poczułem, że to moment na zdjęcie spodenek. Co w tym złego? – pytał potem dziennikarzy. – Ludzie, którzy zarządzają tenisem, niczego nie rozumieją. Szkoda, że odbierają innym rozrywkę. Nie możesz zrobić tego, nie możesz tamtego, nie możesz mówić, czego byś chciał – narzekał. A wiceprezydent ATP, Graeme Agars, odpowiadał mu, że zgadza się z tym, że w tenisie powinno być dużo rozrywki. Ale jakieś przepisy istnieć muszą.

Safin ogółem podobał się jednak byłym tenisistom, którzy sami potrafili na korcie zaszaleć. Jim Courier mówił, że nie ma lepszego „entertainera”. John McEnroe bronił sytuacji ze spodenkami i mówił, że „zgadza się z Maratem, a ten nadal powinien robić swoje, bo ma świetną osobowość”. Nawiasem rzecz ujmując – Safina lubili rywale, w tym i ci najwięksi, z Rogerem Federerem miał na przykład wręcz przyjacielską relację, wygrali nawet kiedy wspólnie turniej debla w Gstaad. Jedynie z Andym Roddickiem Rosjanin się pożarł, ale nigdy nie wyjaśnił, o co poszło.

Kłopoty trzymały się Marata czasem i poza kortem. Raz do Perth, na Puchar Hopmana, który rozgrywano na start sezonu, przyjechał posiniaczony i z zadrapaniami na twarzy. Organizatorom wyjaśnił po prostu, że miał „pewne kłopoty w Moskwie”, bo „znalazł się w złym miejscu o złym czasie”. Mimo tego wszystkiego zapewniał jednak, że ciężkiej pracy nigdy nie unikał.

Zawsze traktowałem treningi poważnie. Byłem odpowiedzialny, bo wiedziałem, że pracuję na całą rodzinę. Nikt nie dał mi pieniędzy. Ludzie mówili, że byłem leniwy, że nie traktowałem tenisa poważnie. Nic z tego nie było prawdą – mówił.

Kto wie jednak, czy gdyby podchodził do gry mniej „po swojemu”, nie wygrałby więcej. Okazje miał co najmniej dwie.

Niech żyje bal

Choć finał z Australian Open 2004 właściwie można pominąć. Grał wtedy z Rogerem Federerem, a Szwajcar był w fenomenalnej dyspozycji. Safin na grę załapał się właściwie tylko w pierwszym secie, ale gdy przegrał go w tie-breaku, to jakby uszło z niego powietrze. Zresztą dla niego już sam awans do finału był wówczas wydarzeniem – sezon wcześniej miał problemy z kontuzjami, spadł na 86. miejsce w rankingu ATP. W Melbourne grał nierozstawiony.

Po drodze zagrał kilka naprawdę świetnych spotkań. Pokonał Andre Agassiego (broniącego wówczas w Australii tytułu) i Andy’ego Roddicka (który wygrał US Open 2003 i był liderem rankingu), ale stracił po drodze sporo sił. Z Amerykanami grał pięciosetówki, ogółem na drodze do finału stracił aż dziewięć setów. Stąd w nim po przegranej pierwszej partii zupełnie nie miał już sił. Drugą oddał do czterech gemów, trzecią do dwóch.

Przegrał drugi w karierze finał w Australii.

Do meczu o tytuł doszedł już tam bowiem w 2002 roku. W meczu o tytuł czekał na niego Thomas Johansson – Szwed, który sam siebie określał mianem „nieinteresującego”. To ogółem był ciekawy Szlem. Lleyton Hewitt, rozstawiony z „1”, odpadł już w pierwszej rundzie, nie radząc sobie z presją oczekiwań. Zresztą równie szybko wypadła turniejowa dwójka, Gustavo Kuerten. Reszta faworytów też zgodnie przegrywała. Najwyżej rozstawionym tenisistą w ćwierćfinale był Tommy Haas – turniejowa „7”. Safin grał z „9” i to on – po pięciu setach rywalizacji – „odpalił” Niemca w meczu o finał.

Tymczasem z drugiej strony drabinki z wpadek rywali korzystał Johansson. Sam rozstawiony z „16”, w pierwszej rundzie wyeliminował w czterech setach Hiszpana Jacobo Diaza. W drugiej potrzebował trzech partii, by pokonać Markusa Hipfla z Austrii. W trzeciej trafił na jednego z dwóch rozstawionych tenisistów, z którymi zmierzył się na drodze do finału, ale Marokańczyk Junus al-Ajnawi („21”) uznał jego wyższość po czterech setach. Podobnie jak Belg Adrian Voinea, nierozstawiony, który niespodziewanie doszedł do IV rundy.

W ćwierćfinale Johansson znów grał cztery sety, przeciwko rodakowi, Jonasowi Bjoerkmanowi, fantastycznemu debliście. Potem wygrał pięciosetówkę z Jirim Novakiem („26”). I wreszcie trafił na Marata w meczu o tytuł.

Później mówiono, że Safin dzień przed tym spotkaniem zabalował i przez to szybko skończyła mu się energia. Że na kort wyszedł może nawet… wciąż nieco podchmielony po przedwczesnym świętowaniu urodzin (miał je w dniu finału). Na pewno był bardzo zadowolony, gdy wchodził na stadion, uśmiechał się, do kamery pokazywał znak „V”, choć nie wiadomo, czy chodziło mu o wiktorię, czy po prostu pozdrowienie widzów. Johansson za to był wycofany, skoncentrowany.

Ale to Safin wygrał pierwszego gema, od razu przełamując rywala. Sam serwisu w całym secie nie oddał, wygrał 6:3. Ale potem wszystko się zmieniło. Dwie kolejne partie zgarnął Johansson, obie do czterech gemów. W czwartym secie doszło z kolei do tie-breaka, wydawało się, że w nim Safin może wygrać, doprowadzić do meczu na pełnym dystansie. Ale Johansson był skuteczny, skoncentrowany, popełniał mało błędów. Wygrał do czterech, a cały mecz 3:1.

Po latach teorię o tym, że Safin był pijany, wysnuł Daniel Koellerer, były tenisista, potem trener. Spekulacje podsycał zresztą boks Marata, bo to wtedy zasiadły w nim trzy wspomniane już kobiety. Generalnie: plotek było sporo. Żadnej nigdy nie potwierdzono, sam Marat za to raczej unikał komentarzy, niż czemukolwiek zaprzeczał. Niemal pewnym jest jednak, że nieco rywala zlekceważył. Bo i faktycznie, faworytem był ogromnym. Ale Johansson najzwyczajniej w świecie go ograł, tak jak dwa lata później Federer.

Dlatego w 2005 roku Safin był niesamowicie nerwowy. Dlatego pozbierał się dopiero po pierwszym secie. I dlatego towarzyszyła mu tak ogromna presja. Z drugiej strony Lleyton Hewitt miał wtedy zapewne na barkach jeszcze większą. I o ile Rosjanin się spod ciężaru własnych oczekiwań wygrzebał, o tyle Australijczyk spod tego, który narzucali mu rodacy nie zdołał.

Nawiasem mówiąc Thomas Johansson po ograniu Marata nigdy już nie odniósł takiego sukcesu. W 2003 roku zaczęły go męczyć kontuzje, powoli spadał w rankingu, od czasu do czasu zaliczając jeszcze niezłe turnieje.

W 2009 roku skończył karierę. Zupełnie jak… Marat Safin.

Kolana nie wytrzymały

Wielu mówiło, że fizycznie w swoim najlepszym okresie nie miał sobie równych. Ale tak to już jest w sporcie – a zwłaszcza tak obciążającym organizm jak tenis – że ciało może zawieść. Marata zawodziło już przecież pomiędzy 2000 a 2005 rokiem, wtedy kiedy spadł w rankingu i potem musiał go odbudowywać. Miał problemy z kolanami, kostką, czasem przydarzały się i inne urazy.

Po Australian Open 2005 – gdy wydawało się, że znów może wejść na sam szczyt – momentami więcej nie grał, niż grał. Choć i tak często na korcie się pojawiał, ale efekty były w najlepszym razie mizerne.

Musiałem grać, żeby bronić punktów. Przed US Open grałem więcej, chciałem złapać formę. Ostrzegano mnie, że powinienem leczyć się jeszcze 2-3 tygodnie, ale podjąłem decyzję i poszedłem na kort – mówił. W tamtym US Open nawet nie wystąpił, wycofał się, bo na treningach po prostu wykończył kontuzjowaną nogę. Pojawiło się wtedy sporo opinii, że to też efekt jego „luźnego” prowadzenia się poza meczami i treningami.

Mam 25 lat, nie 18, wiem, że muszę o siebie dbać. Ludzie lubią spekulować o tym, co robisz ze swoimi pieniędzmi, powtarzają, że baluję każdego dnia i nie dbam o tenis. Taki punkt widzenia jest nie tylko głupi, ale też mnie obraża. Taka osoba pluje mi w twarz tym, że myśli, że jestem szczęściarzem, bo mam talent. Ilu zawodników z takim „talentem” nie było w stanie utrzymać się w świecie profesjonalnego tenisa? Weź Marcelo Riosa. Dopóki pracował, był najlepszy. Gdy tylko przestał traktować to poważnie, musiał odejść. Gdybym podchodził do tenisa w ten sam sposób, już by mnie tu nie było.

Przed startem sezonu 2006 mówił, że chciał dojść do pełni zdrowia, żeby móc bronić tytułu na Australian Open. Nie udało się, tam też nie wystąpił. W efekcie spadł w rankingu, trafiał szybciej na trudniejszych rywali, trudno było mu się przebić do dalszych faz turniejów. Przez cały rok wystąpił tylko w jednym finale – w rodzinnej Moskwie. Przegrał. Rok później nie stać go było nawet na tyle. W 2008 znów w Moskwie grał o tytuł, ponownie okazał się też gorszy od rywala. A potem już ani pojawił się w starciu o trofeum.

Po Australian Open 2005 – swoim największym sukcesie – zagrał ogółem tylko trzy finały imprez ATP. Ani jednej nie wygrał.

Pod koniec kariery trudno było mi już rywalizować, bo cały czas doznawałem kontuzji. Wracałem co roku, a potem rozwalały mi się mięśnie i kolana. Byłem 20-30. na świecie, co mnie frustrowało. Nowi goście wiedzieli, że nie jestem w najlepszej formie. Gdyby nie moje kolano, może grałbym o kilka lat dłużej. Ale nie miałem motywacji. Zacząłem przegrywać z nieznanymi zawodnikami – wspominał.

Wielki moment jednak jeszcze miał. W Pucharze Davisa w 2006 roku Rosja grała na własnym terenie z Argentyną w meczu o tytuł. Zaczęło się świetnie dla gospodarzy, Nikołaj Dawydienko w czterech setach pokonał Juana Ignacio Chelę. Ale potem Safina z kortu zmiótł David Nalbandian. Zaufanie do Marata jednak nie spadło – wyszedł na debla i razem z Dmitrijem Tursunowem zrewanżował się Nalbandianowi (i wspierającemu go Agustinowi Calleremu). Wszystko miało się więc rozstrzygnąć ostatniego dnia.

Rosji wystarczała jedna wygrana, mógł ją zapewnić już Dawydienko. Ale i on przegrał z fantastycznie dysponowanym w singlu Nalbandianem. Na ostatni mecz kapitan Rosjan, Szamil Tarpiszczew, wystawił Marata. – Byłem pewien, że Argentyńczycy postawią na Jose Acasuso. Byłem też pewien, że Marat go ogra. Marat to fighter, jego doświadczenie miało tu być kluczowe. Tego brakowało Acasuso – mówił potem.

W swoich założeniach miał rację. Co prawda Safin po wygraniu pierwszego seta, oddał rywalowi drugą partię, ale tylko na tyle sobie pozwolił. Trzeciego seta wygrał do trzech, czwartego – najciekawszego ze wszystkich – po kilku wcześniejszych przełamaniach serwisu obu, doprowadził do tie-breaka. A w nim zadecydowało jego podanie i umiejętność trzymania nerwów na wodzy. Decydującą rozgrywkę wygrał do pięciu.

To był ostatni przebłysk wielkiego Marata Safina. Trzy lata później Rosjanin skończył karierę.

Czy mogłem wygrać więcej? Nie jestem Rogerem Federerem. On wykorzystuje swój cały talent, ja jestem inną osobą. Ale niczego bym nie zmienił – mówił pod koniec kariery. Traf chciał, że to meczem z Federerem pożegnał się z Australian Open. Szwajcar ograł go bez większego trudu, w trzech setach. A finalne pożegnanie z tenisem zanotował w hali Bercy, gdzie regularnie dochodził do finału i wygrywał. Tam po trzysetowym starciu lepszy okazał się świeżo upieczony triumfator US Open, Juan Martin del Potro. Zresztą pod niektórymi względami przypominający Marata. I jeśli chodzi o grę, i… kruche zdrowie.

Lepiej zostawić sport, zanim on zostawi ciebie

Mógł osiągnąć znacznie więcej, niż osiągnął. Jego gra nie miała limitów – mówił o rodaku Jewgienij Kafielnikow, też mistrz wielkoszlemowy. Safin jednak sam powtarzał wszystkim dookoła, że niczego nie żałuje. Choć karierę skończył szybko, nie miał przecież nawet trzydziestki. Może dlatego poszukiwał po niej od razu innych wyzwań.

W 2011 – z partii Władimira Putina – wszedł więc do rosyjskiego parlamentu, Dumy.

Lepiej jest zostawić sport, zanim on zostawi ciebie – mówił w wywiadzie kilka lat później. – Dla sportowców po karierze nie ma zbyt wiele opcji. Trudno znaleźć coś do roboty poza tenisem. Albo idziesz w biznes, albo w politykę. W biznesie jest trudno, trzeba mieć dookoła siebie dobry team, który czasem ciężko jest znaleźć. […] Na początku musisz zrozumieć, że startujesz od zera. Nie ma znaczenia, który byłeś w rankingu ATP, ile wygrałeś turniejów. Twoje życie zaczyna się od początku.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

On z dwóch przywołanych branż postawił więc na politykę. W Dumie raczej niczym specjalnym się nie wyróżniał, ot zasiadał tam przez kilka lat i robił swoje. Gdy pytano go, czemu się na to zdecydował, odpowiadał: „Czemu nie?”. To było coś innego, nowego. Idealnego na czas, gdy z tenisem się pokłócił. Nie ciągnęło go do trenowania, nie oglądał nawet meczów, chyba że został gdzieś zaproszony albo sam występował w turniejach legend. Kilka lat temu powiedział, że przez dziewięć lat z własnej woli właściwie nie włączył żadnego spotkania.

Polityka wypełniała mu ten czas. I w pewien sposób fascynowała, bo znów musiał zyskać uznanie, zapracować sobie na nie. – Na początku wszyscy pytali: co ten tenisista może wiedzieć o polityce? Trzeba było zdobyć zaufanie takich ludzi, wiedzieć, o czym się mówi i mówić z sensem. Na początku było trudno. Z czasem się przyzwyczaiłem do tego życia. Szedłem do biura o 10 rano, a wychodziłem o każdej możliwej porze. Nie było ustalonego harmonogramu. Mnóstwo spotkań, rozmów, które męczyły, bo był to psychiczny wysiłek zamiast fizycznego, jak w tenisie. W końcu przywykłem – mówił.

Politykę w końcu opuścił. Uznał, że za bardzo go drenuje i przez nią właściwie nie ma czasu na nic innego. – Uwielbiam spotykać się z ludźmi, podróżować, grać dla zabawy i relaksu. Po prostu cieszyć się życiem. W polityce było to niemożliwe – twierdził. W tym samym okresie snuł plany o własnym biznesie, ale zupełnie niepowiązanym z tenisem.

A potem wszystko się zmieniło. Na czele z samym Maratem.

Poszukiwanie sensu

Nie mam przyjaciół. Cieszę się byciem samemu. Od dawna nie miałem też dziewczyny czy żony. Nie chcę tego. Nie mam takich potrzeb, nie chcę relacji. Kocham swoje życie takim, jakie jest. Jestem całkiem wolny, mogę robić, co tylko chcę. Cieszę się wolnością, spokojem, ciszą. To jest to – mówił niedawno w wywiadzie dla rosyjskich mediów ten sam człowiek, który kiedyś uwielbiał towarzystwo ludzi i dobrą zabawę.

Marat Safin w pewnym sensie przeszedł w ostatnich latach duchową przemianę. Sam mówi, że to efekt jego podróży. Był w wielu krajach, ale najbardziej zachwyciło go Peru. Zwiedzając Machu Picchu dużo rozmyślał, zastanawiał się nawet, czy racji nie mają ci, którzy teoretyzują, że to dzieło kosmitów.

Nie chcę mówić, że tak na pewno jest, ale gdy widzisz te budowle, zaczynasz dostrzegać, że zostały wzniesione dokładnie tak, jak piramidy w Egipcie. Nie sądzę, by ludzie byli do tego zdolni. Nie uważam też, byśmy byli samotni we wszechświecie – mówił. Z dziennikarzami od jakiegoś czasu lubi wdawać się właśnie w tego rodzaju dysputy. Rozmawiał też choćby o duchowości i religii.

Religia nie istnieje. To wynalazek stworzony, by kontrolować ludzi. Nie chcę nikogo obrazić, ale już to wszystko rozumiem. Czy ktokolwiek naprawdę wierzy, że Jezus i szatan siedzą gdzieś i decydują, co stanie się na świecie? To głupie! – mówił. On sam zdawał się poszukiwać sensu. Nie znalazł go z pewnością w pieniądzach, na pytanie o nie odpowiadał tylko, że „ma ich dość, by spokojnie żyć” i że nie zależy mu na drogich przedmiotach, luksusowych ciuchach czy sportowych samochodach.

Pieniądze nie kupią ci szczęścia i zdrowia – powtarzał. Podobnie myśli o trofeach, te ze sportowej kariery porozdawał czy to rodzinie, czy współpracownikom. U siebie nie ma właściwie żadnych, choć dom ma spory (kupił dawno temu, jeszcze w czasach kariery) i z pomieszczeniem ich nie miałby problemów. Podobnie jak z ugoszczeniem przyjaciół, ale powtarza, że tych po prostu nie ma. I dobrze mu z tym.

Marat Safin prezentujący trofeum przed finałem Australian Open 2020, w którym grali Novak Djoković i Dominic Thiem. Fot. Newspix

Mój dom to święte miejsce. Nie chcę, by wchodził tam ktokolwiek poza mną, jedynie moje dwa koty – opowiadał. Owszem, zdarzało mu się też odlecieć w kosmos, choćby wtedy, gdy mówił o czipach w szczepionkach, ale ogółem jego filozofia zdawała się przynosić mu faktycznie – przynajmniej na razie – spokój ducha, którego na korcie poszukiwał przecież przez wiele lat. Żył samotnie, jak chciał, od czasu do czasu pojawił się na zaproszenie przy okazji różnych turniejów – a to żeby zagrać w rywalizacji legend, a to żeby wręczyć nagrodę, a wreszcie w ramach włączenia do Tenisowej Galerii Sław, gdzie zasłużenie trafił.

A jego obecne życie? W sumie podsumował je jednym zdaniem.

Po prostu chcę być wolnym człowiekiem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Tenis

Polecane

„Mój najlepszy mecz w tym roku”. Iga Świątek w kolejnej rundzie turnieju w Madrycie

redakcja
0
„Mój najlepszy mecz w tym roku”. Iga Świątek w kolejnej rundzie turnieju w Madrycie

Komentarze

5 komentarzy

Loading...