Reklama

Australian Open. Prawie 6 godzin meczu Murraya, wtopa Jabeur i amerykański sen

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 stycznia 2023, 22:40 • 8 min czytania 0 komentarzy

Australian Open to dla wielu zapalonych kibiców tenisa bardzo wymagający turniej do oglądania. Jeżeli pragniecie śledzić go od deski do deski, to bywają dni, w których musicie poświęcić na to kilkanaście godzin. I to w niestandardowych godzinach. Przekładając czas rozpoczęcia meczów na polską porę, partie zaczynają się w okolicach pierwszej w nocy. A ostatni zakończyć się mogą około godziny osiemnastej. Właśnie taki tenisowy maraton mieliśmy dziś. Dzień pełen akcji, w którym nie brakowało polskich wątków (wygrane Magdy Linette w singlu kobiet), sensacyjnych rozstrzygnięć (porażki Ons Jebeur, Caspera Ruuda i Alexandra Zvereva). A także dobrych meczów, których zwieńczeniem było trwające niemalże sześć godzin spotkanie Andy’ego Murraya z Thanasi Kokkinakisem. Starcie, z którego zwycięsko wyszedł legendarny Szkot. Zapraszamy do przeglądu najważniejszych wydarzeń czwartego dnia Australian Open.

Australian Open. Prawie 6 godzin meczu Murraya, wtopa Jabeur i amerykański sen

JAK CO WIELKOSZLEMOWY TURNIEJ – NIESPODZIANKA WŚRÓD PAŃ

Nie trzeba nikogo przekonywać do tezy, że kobiecy tenis znacznie różni się w swoim wykonaniu od męskiego odpowiednika. Co bardziej złośliwi kibice głoszą nawet, że wyniki w rywalizacjach WTA to zawsze jedna, wielka niewiadoma, której nie da się traktować poważnie. My w tych rozważaniach nie posuwamy się aż tak daleko, ale zaiste trudno dyskutować z argumentem, że tenis w wykonaniu pań pod względem wyników jest znacznie bardziej nieprzewidywalny niż jego męska forma.

Widać to zwłaszcza podczas najbardziej wyeksponowanych wielkoszlemowych turniejów. Wyobraźcie sobie, że ostatni przypadek w Wielkim Szlemie, kiedy półfinał danych zawodów obsadziły zawodniczki z TOP 10 rankingu WTA, miał miejsce… dziesięć lat temu, podczas Rolanda Garrosa. A tak niezmiennie, przez dekadę zawsze trafiała się jakaś sensacja. Ba, zdarzały się nawet takie anomalie jak edycja Wimbledonu z 2018 roku, podczas której w półfinałach nie było żadnej tenisistki z czołowej dziesiątki. Dla porównania, wśród panów zawodnicy z czołowej dyszki ostatni obsadzili półfinały… w ubiegłorocznym Australian Open.

Piszemy o tym z dwóch powodów. Po pierwsze – warto kolejny raz docenić Igę Świątek. I to właśnie za jej stabilność. Za to, że Polka – odpukać w niemalowane – nie zawodzi, nie schodzi poniżej pewnego poziomu.

Ale jest też drugi powód. Oglądając popisy gwiazd damskiego tenisa w Melbourne, trudno było nie zadać sobie pytania – która z nich koncertowo spartoli swój występ?

Reklama

I tak w tym roku padło na Ons Jabeur. Tunezyjka ma za sobą świetne rozgrywki 2022, w których dotarła aż do dwóch wielkoszlemowych finałów. Wprawdzie na kortach Wimbledonu okazała się gorsza od Jeleny Rybakiny, a podczas US Open ograła ją nasza Iga Świątek, ale przecież to i tak znakomite wyniki. W sezonie 2023 fani Jabeur – a wspiera ją cały arabski świat tenisa – liczyli na to, że ich pupilka w końcu dopnie swego i zwycięży na wielkoszlemowych kortach.

Ale na pewno nie stanie się to w tegorocznym Australian Open. Jabeur przegrała z Marketą Vondrousovą. Owszem Czeszka to solidna zawodniczka, cztery lata temu grała w finale Franch Open, a podczas igrzysk olimpijskich w Tokio wywalczyła srebrny medal w singlu. Jednak ubiegły sezon upłynął jej pod znakiem kontuzji. Przegapiła aż trzy z czterech wielkoszlemowych turniejów i obecnie zajmuje 86. miejsce w rankingu WTA. Na papierze Jabeur powinna gładko wygrać to spotkanie.

Tylko że Czeszka nic nie robiła sobie z przewidywań ekspertów. Grała szybko i bardzo agresywnie. I chociaż faworytka zdołała wyszarpać jednego seta, wygrywając 7:5 w gemach, to w dwóch partiach wygranych przez Vondrousovą nie miała nic do powiedzenia. Marketa dwa razy zafundowała jej breadsticka – czyli ograła 6:1.

Ale to nie koniec wpadek wielkich faworytek – bo za takie w drugiej rundzie należy uważać zawodniczki z czołowej dziesiątki rankingu WTA. Wielką klęskę poniosła również Wieronika Kudiermietowa. Dziewiąta rakieta WTA mierzyła się z Katie Volynets. Amerykanka nie łapie się nawet do pierwszej setki touru. W dodatku to był dla niej piąty mecz na kortach w Melbourne. Ze względu na swoją niską pozycję w rankingu, by zagrać w głównej drabince, musiała przejść turniej kwalifikacyjny. A w głównej drabince okazała się… pogromczynią Rosjanek. Najpierw w pierwszej rundzie pokonała Jewgieniję Rodinę – choć ten wynik do sensacji nie należy. Ale wygrana z rodaczką Rodiny, Kudiermietową, to ogromna niespodzianka.

Reklama

Pozostając w kategoriach miłej niespodzianki, nie możemy nie wspomnieć o wyczynie naszej Magdy Linette. Owszem, może Anett Kontaveit miała lepsze momenty w swojej tenisowej karierze. Może spośród wszystkich tenisistek na świecie, jej forma stanowi największą sinusoidę. Ale to wciąż uznana marka w kobiecym tourze. Z kolei Magda, chociaż solidna, to wyrobiła sobie opinię zawodniczki, która pewnego poziomu nie przeskoczy. Zresztą w meczu z Estonką grała o to, by wyrównać swój najlepszy rezultat w Australian Open, czyli grę w trzeciej rundzie zawodów. Ta sztuka jej się udała, czego naocznym świadkiem był Kamil Gapiński – nasz człowiek w Melbourne, którego relację ze spotkania Linette możecie przeczytać w tym miejscu.

AMERYKAŃSKI SEN

Wspomnieliśmy już o niespodziewanym sukcesie Katie Volynets, lecz dla amerykańskich kibiców nie stanowi ona jedynego powodu do dumy. Tak się bowiem składa że Jankesi, których na australijskiej ziemi występuje mnóstwo, jako nacja grają znakomite zawody. W drabinkach singla pań w trzeciej rundzie znajdziemy sześć nazwisk z USA. Z kolei wśród mężczyzn Amerykanie wciąż posiadają aż ośmiu zawodników.

I jasne, część z nich to bardzo solidni tenisiści. Jessica Pegula czy Coco Gauff wśród kobiet są wymieniane w gronie faworytek zawodów. Frances Tiafoe zachodzący do dalekiej fazy zawodów wśród panów również nie będzie specjalnie wielkim zaskoczeniem.

OD SPANIA PRZY KORTACH DO PÓŁFINAŁU US OPEN. SYLWETKA FRANCESA TIAFOE

Ale jego rodacy sprawili kilka sensacji. Mackenzie McDonald ograł 3:0 samego Rafę Nadala – ku rozpaczy australijskiej publiczności, która kocha Rafę miłością bezgraniczną. Wprawdzie Hiszpan zmagał się z kontuzją, ale wynik poszedł w świat.

Michael Mmoh rozprawił się za to 3:1 w setach z Alexandrem Zverevem. Czyli gościem, o którym mówiono, że w niedalekiej przyszłości może zostać jednym z tenisistów, którzy przejmą schedę po Wielkiej Trójce. Ale chyba jeszcze nie teraz, skoro ograł go 107. tenisista w rankingu ATP. Jenson Brooksby po prawie czterech godzinach gry pokonał za to Caspera Ruuda – trzecią rakietę świata oraz finalistę zeszłorocznych French Open i US Open.

A że swoim zadaniom sprostali też J.J Wolf oraz Tommy Paul, to w trzeciej rundzie zobaczymy aż dwa mecze amerykańsko-amerykańskie. Brooksby zmierzy się z Paulem, zaś Mmoh z Wolfem. Amerykański sen w następnej fazie rozgrywek uzupełnią wspomniani już Tiafoe, McDonald, a także Ben Shelton i Sebastian Korda.

PRAWIE SZEŚĆ GODZIN MURRAYA

Prawdziwą wisienką na torcie dzisiejszych zmagań w Australian Open był ostatni mecz singla mężczyzn, który tego dnia zaplanowano. W nim publiczność miała prawo być nieco rozdarta, bowiem po jednej stronie siatki stał Thanas Kokkinakis – reprezentant Australii. Po drugiej zaś piłkę uderzał Andy Murray. Legenda, człowiek-instytucja brytyjskiego tenisa. Chociaż poruszająca się już ze sztucznym biodrem. W tekście poświęconym Murrayowi, który niedawno mogliście przeczytać na naszej stronie, jego ostatnie lata opisaliśmy tak:

Murrayowi brakuje już zdrowia i regularności, żeby wrócić do ścisłej światowej czołówki. Ostatni wielki sukces odniósł w 2016 roku – kiedy wygrał Wimbledon, a także olimpijski turniej singla. Sporo czasu minęło zresztą od kiedy triumfował w jakichkolwiek zawodach rangi ATP – musielibyśmy się cofnąć do 2019 roku i rywalizacji w Antwerpii, kiedy pokonał w finale Stana Wawrinkę.

Brytyjczyk na ten moment zajmuje 66. miejsce w rankingu ATP. Nie jest to znakomity wynik, ale na tym etapie kariery trudno od niego oczekiwać cudów. Od czasu do czasu Murray pokazuje jednak, dlaczego był swego czasu jednym z czterech najlepszych tenisistów na świecie. Ma po prostu przebłyski geniuszu.

Dziś wspomniane przebłyski również były widoczne. Tylko spójrzcie na tę akcję.

Ale przede wszystkim Andy zaimponował cechami wolicjonalnymi. Naprzeciwko niego stanął tenisista sklasyfikowany niżej, ale 26-letni. W tak długim meczu, trwającym niemal sześć godzin, przetrzebiony kontuzjami i dziewięć lat starszy Brytyjczyk najzwyczajniej w świecie powinien paść. W końcu obaj zagrali drugi najdłuższy mecz w historii Australian Open. Do wyrównania rekordu, czyli finałowego meczu Novaka Djokovicia z Rafaelem Nadalem, zabrakło im zaledwie trzech minut.

Tymczasem Andy do końca był w grze i to on wygrał piątego seta 7:5 w gemach.

Przy okazji – wiele turniejów tenisowych posiada swoje zasady. Niektóre są tradycyjne i wręcz kultowe – jak nakaz gry w białych strojach uczestnikom Wimbledonu. Ale inne są dość… specyficzne. Na przykład w tegorocznym Australian Open zawodnicy w przerwie muszą otrzymać od arbitrów zgodę na opuszczenie kortu. Na przykład w celu skorzystania z toalety. Andy po czwartym secie, w którym doprowadził do stanu 2:2, takowej nie otrzymał.

– Proszę Cię. Wiesz co – szanuję zasady, które panują na korcie. Ale to brak szacunku, że jest czwarta albo i piąta nad ranem i nie mogę skorzystać z toalety. To po prostu żart i dobrze o tym wiesz. To brak szacunku – to brak szacunku dla Ciebie, dla chłopców od podawania piłek i dla nas tenisistów, że nie mamy pozwolenia skorzystać z toalety. To niedorzeczne – mówił Murray do sędziny spotkania

I trudno się dziwić złości tenisisty. Mecz rozpoczął się o godzinie 22:20 lokalnego czasu. Trwał blisko sześć godzin, więc zawodnicy zakończyli go chwilę po czwartej nad ranem. Już naprawdę mniejsza o to, że Brytyjczykowi delikatnie poprzestawiały się godziny. Po całonocnym maratonie tenisa, hektolitrach wylanego potu, ale też stresie, zmęczeniu oraz wielu przyjętych płynach, pani sędzina powinna być nieco bardziej wyrozumiała wobec zawodnika i pozwolić mu załatwić swoją potrzebę. Nawet jeżeli miałby to być element gry psychologicznej z rywalem.

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...