Reklama

13 opowieści o najlepszych zespołach w historii sezonu zasadniczego NBA

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

23 października 2023, 13:08 • 30 min czytania 3 komentarze

Wielkimi krokami zbliżamy się do startu 78. sezonu regularnego NBA, najlepszej koszykarskiej ligi świata. Zanim jednak Milwaukee Bucks, Denver Nuggets, Boston Celtics, Phoenix Suns i reszta ferajny staną do rywalizacji o najwyższe lokaty w swoich konferencjach, warto na moment sięgnąć pamięcią w przeszłość i przypomnieć sobie popisy najpotężniejszych ekip w dziejach zasadniczej części zmagań w NBA. Dlaczego Boston Celtics z Larrym Birdem na czele byli tak mocni przed własną publicznością? Kiedy Los Angeles Lakers zanotowali najdłuższą serię zwycięstw w historii ligi? Dlaczego Golden State Warriors mają prawo do delikatnego poczucia niedosytu, choć sezon 2015/16 udało im się zamknąć z 73 zwycięstwami na koncie, czym przyćmili nawet Michaela Jordana i jego Chicago Bulls? Zapraszamy do lektury.

13 opowieści o najlepszych zespołach w historii sezonu zasadniczego NBA

Zanim zaczniemy opowieść, kilka uwag natury technicznej. W naszym zestawieniu uwzględniliśmy drużyny, którym przyszło rywalizować na dystansie co najmniej 80 spotkań w sezonie zasadniczym. Braliśmy pod uwagę te zespoły, które wygrały przeszło 80% starć. Niektórym ekipom ta niesamowita sztuka udała się kilka razy z rzędu – w takich przypadkach szerzej opowiemy wam o ich najlepszym sezonie, a o pozostałych jedynie wspomnimy dla porządku, aby nie dublować opisów.

No, to chyba wszystko. Możemy zaczynać!

NAJLEPSZE ZESPOŁY W HISTORII SEZONU ZASADNICZEGO NBA

MIAMI HEAT

  • sezon: 2012/13
  • rekord: 66-16
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 37-4 / 29-12
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 7,9
  • trener: Erik Spoelstra
  • największe gwiazdy: LeBron James, Dwyane Wade, Chris Bosh
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Sezon 2011/12 zakończył się dla Miami Heat upragnionym triumfem. Rok wcześniej ekipa z Florydy sensacyjnie uległa w finałach NBA koszykarzom Dallas Mavericks, a LeBron James – ściągnięty do Miami z wielką pompą, ale i w aurze ogromnych kontrowersji – zanotował jedną z największych wpadek w całej swojej długiej karierze. Jego krytycy, a takowych nie brakowało po bulwersującym rozstaniu Jamesa z zespołem Cleveland Cavaliers, nawet nie próbowali ukrywać poczucia schadenfreude. Powszechnie sugerowano, że LBJ nigdy nie sprawdzi się jako lider mistrzowskiej drużyny. Że brakuje mu charakteru, że nie stać go na zachowanie zimnej krwi w starciach o największym ciężarze gatunkowym. Wreszcie – że nie dorówna Michaelowi Jordanowi. – Zupełnie nie przejmuję się tymi opiniami – zapewniał LeBron. – Ludzie, którzy życzyli mi porażki, jutro rano obudzą się z tymi samymi problemami, moje niepowodzenie niczego nie zmieni w ich życiach. Ja też będę dalej żył po swojemu, będę cieszył się życiem wraz z moją rodziną. A oni? Mogą się nacieszyć, ale czeka ich powrót do rzeczywistości.

Po latach Amerykanin przyznał jednak w programie „The Shop”: – Wciąż czekałem na mój pierwszy mistrzowski pierścień. Po przenosinach do Miami chciałem wszystkim pokazać, że mylą się co do mnie. I zatraciłem się w tym pragnieniu. To nie byłem ja. Przegraliśmy, bo to nie ja grałem w tych finałach.

Reklama

LeBron James i jego 5 najważniejszych momentów w NBA

Zatem dopiero sukces „wielkiej trójki” – LeBrona Jamesa, Dwyane’a Wade’a i Chrisa Bosha – w kolejnych finałach NBA pozwolił całej drużynie z Florydy głęboko odetchnąć i uspokoić nastroje. Było już jasne, że śmiały projekt Pata Rileya nie zapisze się na kartach historii jako kompletna klapa. No ale jeden triumf to wciąż trochę mało, biorąc pod uwagę skalę oczekiwań. Nawet jeśli weźmiemy także poprawkę na to, iż wspomnianemu Wade’owi coraz mocniej dokuczały kontuzje. Heat do sezonu 2012/13 przystąpili jednak z gigantyczną ochotą na obronę tytułu i w sezonie zasadniczym rozjechali konkurencję, zwyciężając aż 66 spotkań. W play-offach także nie mieli sobie równych, po raz drugi z rzędu zgarniając mistrzowskie pierścienie. Choć trzeba pamiętać, że w szóstym starciu finałów „wielka trójka” znalazła się na skraju kolejnej klęski, tym razem poniesionej z rąk San Antonio Spurs. Sytuację rzutem na taśmę uratować zdołał jednak 38-letni Ray Allen.

Seria 27-zwycięstw z rzędu, odniesionych przez Heat między 3 lutego a 27 marca 2013 roku, do dziś robi piorunujące wrażenie.

CLEVELAND CAVALIERS

  • sezon: 2008/09
  • rekord: 66-16
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 39-2 / 27-14
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 8,9
  • trener: Mike Brown
  • największe gwiazdy: LeBron James, Mo Williams, Žydrūnas Ilgauskas
  • wynik w play-offach: porażka w finałach Konferencji Wschodniej

Wydawało się, że Cleveland Cavaliers po wyborze LeBrona Jamesa z pierwszym numerem draftu w 2003 roku są po prostu skazani na sukces. I rzeczywiście, skrzydłowy momentalnie zyskał status jednej z największych gwiazd całej ligi i już w trzecim sezonie na parkietach NBA zapracował na nominację do najlepszej piątki rozgrywek. Udało mu się też poprowadzić ekipę „Cavs” do finałów NBA w sezonie 2006/07, ale tam zespół ze stanu Ohio został po prostu zmiażdżony przez San Antonio Spurs. Eksperci natychmiast zaczęli się więc zastanawiać, czy szefostwo ekipy z Cleveland aby na pewno potrafi w odpowiedni sposób skonstruować wokół LBJ-a zespół mistrzowskiego kalibru. Trudno było bowiem nie odnieść wrażenia, że drużyna „Cavs” to tak naprawdę LeBron i długo, długo nikt.

Najlepsi koszykarze 75-lecia NBA. Kogo pominięto, kogo przeceniono?

Reklama

Z drugiej strony, sezon regularny 2008/09 zdawał się zaprzeczać tym pesymistycznym teoriom. Cavaliers wygrali bowiem aż 66 spotkań w lidze, a na parkiecie Quicken Loans Arena byli niemalże nietykalni, zwyciężając w 39 spośród 41 domowych meczów. Trener Mike Brown mógł z poczuciem głębokiej satysfakcji obserwować wyczyny swoich podopiecznych, natomiast James po raz pierwszy otrzymał nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Wszystko układało się w spójną całość, a gracze nieuznawani dotychczas za wybitnych – Mo Williams, Anderson Varejão czy Delonte West – u boku LeBrona ewidentnie rozkwitli.

Cavaliers znów wyrośli na faworytów do mistrzostwa, a odpowiadający za kształt zespołu Danny Ferry zbierał masę komplementów.

Play-offy przyniosły jednak LeBronowi i spółce rozczarowanie. Wprawdzie w pierwszej rundzie „Cavs” zdemolowali 4:0 swoich wielkich oponentów z Detroit, a potem – również do zera – ogolili Atlantę Hawks, ale w finałach Konferencji Wschodniej nieoczekiwanie polegli 2:4 z Orlando Magic. Tym samym miłośnicy nie doczekali się finałowej konfrontacji Jamesa z ekipą Los Angeles Lakers, której przewodził Kobe Bryant. Trochę szkoda.

BOSTON CELTICS

  • sezon: 2007/08
  • rekord: 66-16
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 35-6 / 31-10
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 10,3
  • trener: Doc Rivers
  • największe gwiazdy: Kevin Garnett, Paul Pierce, Ray Allen
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Sezon 2006/07 był w wykonaniu Boston Celtics – delikatnie rzecz ujmując – nieszczególnie udany. Ekipa ze stanu Massachusetts w zasadniczej części rozgrywek wygrała zaledwie 24 spotkania, co oczywiście nie wystarczyło, by dostać się do play-offów. Jedną z przyczyn katastrofy były kłopoty zdrowotne Paula Pierce’a, największej gwiazdy Celtics, ale – tak Bogiem a prawdą – nawet z nim na parkiecie bostończycy nie prezentowali się zbyt okazale i byli dalecy, by liczyć się w rywalizacji o najwyższą stawkę. A jak gdyby tego wszystkiego było mało, w loterii draftu drużynie także nie dopisało szczęście. Szefostwo Celtics mocno liczyło na jeden z dwóch najwyższych wyborów, co pozwoliłoby osłodzić beznadziejną kampanię i zbudować nowy zespół wokół Kevina Duranta lub Grega Odena, lecz ostatecznie musieli się w Bostonie zadowolić pickiem numer pięć. Wspomniany Pierce otwarcie wyrażał niezadowolenie z sytuacji drużyny.

“To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”

Zapachniało poważnymi tarciami wewnątrz organizacji i jeszcze głębszym kryzysem Celtics. Wtedy jednak do akcji wkroczył Danny Ainge, manager zespołu. Amerykanin wyciągnął z Minnesota Timberwolves jedną z największych gwiazd całej ligi, Kevina Garnetta, oddając w zamian aż siedmiu koszykarzy. Trzech kolejnych graczy (w tym Jeffa Greena, wybranego z piątką w drafcie) przehandlował zaś do Seattle SuperSonics za Raya Allena, znakomitego rzucającego obrońcę. Była to brawurowa zagrywka – gdyby cokolwiek nie wypaliło, Celtics znaleźliby się w paskudnie trudnej sytuacji, a Ainge zyskałby miano szaleńca.

Ale wypaliło wszystko.

Celtics w mgnieniu oka przepoczwarzyli się z jednego z najgorszych, w najpotężniejszy zespół w lidze. Garnett wziął na siebie rolę mentalnego lidera drużyny i ogromnie rozwinął defensywne możliwości „Celtów”, Pierce oraz Allen też robili co do nich należy, a całość układanki trenera Doca Riversa uzupełniali tacy gracze jak Rajon Rondo, Kendrick Perkins, James Posey, Tony Allen czy Sam Cassell. Nie może zatem dziwić, że Boston najpierw pozamiatał konkurencję w sezonie zasadniczym, a potem pomknął po mistrzostwo NBA w play-offach. Dziw natomiast bierze, że tylko na jednym tytule się skończyło.

MILWAUKEE BUCKS

  • sezon: 1970/71
  • rekord: 66-16
  • rekord u siebie, na wyjeździe i na neutralnym gruncie: 34-2 / 28-13 / 4-1
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 12,3
  • trener: Larry Costello
  • największe gwiazdy: Lew Alcindor [Kareem Abdul-Jabbar], Oscar Robertson, Bob Dandridge
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Lew Alcindor – później znany jako Kareem Abdul-Jabbar – na parkiety NBA wparował razem z drzwiami i futryną. Oczywiście wszyscy obserwatorzy amerykańskiej sceny koszykarskiej od dawna świetnie zdawali sobie sprawę, że pochodzący z Harlemu olbrzym ma wszelkie atuty, by zawojować ligę – ostatecznie już na szczeblu uniwersyteckim Alcindor wyczyniał cuda, trzy razy z rzędu sięgając po mistrzostwo NCAA – ale mimo wszystko nie spodziewano się, że przeskok do zawodowego basketu będzie dla niego aż tak łatwy. Tym bardziej że Alcindor został w 1969 roku wybrany w drafcie przez Milwaukee Bucks, drużynę istniejącą od zaledwie kilkunastu miesięcy. W debiutanckim sezonie regularnym Bucks wygrali zaledwie 27 meczów, co stanowiło najgorszy wynik w Konferencji Wschodniej.

Jak to jednak w NBA bywa, nieudana kampania okazała się zarazem przepustką do nowego otwarcia poprzez draft.

Zabawa na boisku i poza nim. Czy “Winning Time” przyniesie rewolucję?

Ekipie z Milwaukee dopisało wówczas szczęście – wygrała rzut monetą, którego stawką był wybór numer jeden. Padło naturalnie na spowitego glorią uniwersyteckiej chwały Alcindora, podczas gdy przegrani w rzucie monetą Phoenix Suns musieli się zadowolić Nealem Walkiem. Jakże inaczej mogła się zatem potoczyć historia NBA, gdyby Jerry Colangelo – manager Suns – postawił wtedy na orła zamiast na reszkę? Amerykanin wspominał, że po losowaniu po prostu wsiadł do auta i przez kilka godzin krążył bez celu, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Słusznie oceniał, że drugim najlepszym graczem spośród dostępnych w drafcie jest Jo Jo White, lecz w Phoenix potrzebowano centra, a nie obrońcy. – Neal Walk był całkiem niezłym centrem. W niczym nas nie rozczarował – potrafił rzucać hakiem, świetnie się sprawdzał w grze tyłem do kosza, był inteligentny. Ale nigdy nie zerwał z siebie łatki „nagrody pocieszenia” – przyznał Colangelo.

Suns w sezonie 1969/70 mimo wszystko poprawili swoje notowania, lecz nie w takim stopniu jak Bucks, którzy wygrali blisko 30 meczów więcej niż w poprzednich rozgrywkach. Z kolei w sezonie 1970/71 zawodnicy z Milwaukee nie mieli już sobie równych w całej NBA. Do fenomenalnego Alcindora dołączył bowiem Oscar Robertson, jeden z najlepszych graczy swojej epoki. Duet ten, wspierany przez paru innych świetnych graczy, żeby wspomnieć Boba Dandridge’a oraz Jona McGlocklina, rozwalcował ligową konkurencję w sezonie zasadniczym, wygrywając aż 66 spotkań. A potem przejechał się też po rywalach w play-offach.

Wisienką na torcie był triumf 4:0 w finałowej konfrontacji z Baltimore Bullets. Alcindor ustrzelił więc w 1971 roku hat-tricka, zgarniając tytuł MVP sezonu zasadniczego, MVP finałów, no i rzecz jasna pierwszy ze swych sześciu mistrzowskich pierścieni.

DALLAS MAVERICKS

  • sezon: 2006/07
  • rekord: 67-15
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 36-5 / 31-10
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 7,2
  • trener: Avery Johnson
  • największe gwiazdy: Dirk Nowitzki, Josh Howard, Jason Terry
  • wynik w play-offach: porażka w 1. rundzie play-offów

Po finałach NBA w 2011 roku, gdzie Dallas Mavericks sensacyjnie poskromili faworyzowanych powszechnie Miami Heat, reputacja Dirka Nowitzkiego uległa gwałtownej poprawie. Dlatego dziś mało kto jeszcze pamięta, że przez całe lata Niemiec uważany był – łagodnie mówiąc – za mięczaka. Papierowego lidera.

Pierwszą poważną rysą na jego wizerunku były rzecz jasna przegrane finały w sezonie 2005/06. Mavericks pozostawili wówczas w pokonanym polu między innymi mocarnych San Antonio Spurs i Phoenix Suns, a w decydującej serii wyszli na prowadzenie 2:0 z Miami Heat. Ba, w trzecim meczu finałów podopieczni Avery’ego Johnsona znajdowali się o krok od kolejnego triumfu, ale ten wymknął im się z rąk tuż przed końcową syreną spotkania, między innymi z uwagi na kiepską postawę Nowitzkiego na linii rzutów wolnych. Jak się wkrótce okazało, był to początek spektakularnego comebacku ekipy z Florydy, która ścisnęła „Mavs” za gardło i już nie wypuściła ze swych szponów, zamykając rywalizację wynikiem 4:2.  Laura Miller, burmistrz Dallas, musiała w pośpiechu odwoływać przygotowania do parady zwycięstwa, które zainicjowano już przy wyniku 2:0 dla „Mavs”. – Do dziś mam koszmary związane z tymi finałami – przyznał Dirk.

Obcy z Sudanu. Gigant. Bohater. Uchodźca. Człowiek. Manute Bol

Mogło się jednak wydawać, że Mavericks szybko otrząsnęli się po tym dotkliwym niepowodzeniu. W sezonie 2006/07 grali bowiem jeszcze lepiej, aniżeli w poprzednim. Wygrali aż 67 spotkań w zasadniczej części rozgrywek i do play-offów przystąpili jako faworyci do sięgnięcia po mistrzowskie pierścienie. Sam Nowitzki za swoje występy został zaś nagrodzony statuetką MVP. I co? I kolejna katastrofa, tym razem już w 1. rundzie.

„Mavs” dali się zaskoczyć nieobliczalnym Golden State Warriors i polegli 2:4.

– Zawsze będę spoglądał na ten sezon z radością i smutkiem zarazem – przyznał Nowitzki na łamach „The Independent”. – Wygraliśmy 67 spotkań w sezonie zasadniczym, świetnie się ze sobą czuliśmy. Byliśmy niemalże nietykalni. A potem wpadliśmy na nakręconą drużynę Golden State i polegliśmy w pierwszej rundzie play-offów… Myślę, że byłem pierwszym MVP, który przegrał w ten sposób. Szalałem z frustracji i rozczarowania – to jedno z najgorszych doświadczeń mojej kariery. Oczywiście po latach z dumą spoglądam na tę nagrodę, ale wtedy byłem zawstydzony. Wstyd mi było, że jestem MVP i przegrałem w ten sposób.

LOS ANGELES LAKERS

  • sezon: 1999/2000
  • rekord: 67-15
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 36-5 / 31-10
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 8,5
  • trener: Phil Jackson
  • największe gwiazdy: Shaquille O’Neal, Kobe Bryant, Glen Rice
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Fani Los Angeles Lakers nie mają powodów, by darzyć lata 90. wielkim sentymentem. Wprawdzie drużyna z „Miasta Aniołów” w sezonie 1990/91 zdołała dotrzeć do finałów NBA, lecz tam bardzo wyraźnie uległa ekipie Chicago Bulls, a Michael Jordan dobitnie udowodnił, że stał się lepszym koszykarzem od Magica Johnsona. Na dodatek ten drugi kilka miesięcy później ogłosił zakończenie kariery, przyznając się do ulegnięcia zakażeniu wirusem HIV. Nawet dziś tego rodzaju deklaracja brzmiałaby piorunująco w przypadku zawodowego sportowca, a co dopiero w tamtych latach, gdy wirusa HIV obawiano się wręcz panicznie. Zresztą sam Magic po latach przyznał, że także uległ panice. – Gdybym wtedy wiedział o HIV to, co wiem teraz, nie zakończyłbym kariery – wspominał.

Tak czy owak, Lakers – pozbawieni nagle swego lidera – wkroczyli chcąc nie chcąc w okres przebudowy. Wciąż potrafili spisywać się nieźle, jak choćby w 1995 roku, gdy dotarli do półfinałów Konferencji Zachodniej, ale brakowało im argumentów, by znów włączyć się do walki o mistrzowskie pierścienie. Nowy impuls miał dać drużynie Shaquille O’Neal, skuszony latem 1996 roku przez działaczy Lakers do podpisania siedmioletniej umowy opiewającej na, bagatela, 120 milionów dolarów. Obok słynnego centra, do składu dołączył także nastoletni Kobe Bryant, niemający za sobą żadnego przetarcia w uniwersyteckim baskecie.

Trzeba jednak powiedzieć, że odmienieni Lakers nie od razu rozwinęli skrzydła.

Zahartowany przez porażki. Pierwsze kroki Kobego Bryanta w NBA

Dwa razy z rzędu przyszło im przełknąć gorzką pigułkę pokory w play-offach, gdzie ich słabe punkty z brutalną precyzją obnażali gracze Utah Jazz. Z kolei w 1999 roku zespół z Los Angeles został zdemolowany przez San Antonio Spurs w półfinałach Konferencji Zachodniej.

Jak tylko weszliśmy do szatni, wpadłem w szał – w ten sposób Shaq wspominał na kartach swojej autobiografii jedną z porażek z Jazz. – Wiedziałem, co teraz nastąpi. Jutro gazety napiszą, że nie umiem wygrywać, że pękam w najważniejszych momentach, że mi nie zależy. Tyle pracy, tyle zdobytych punktów i zbiórek, ale koszmary z Orlando powróciły. Nie umiałem sobie z tym poradzić. Sama myśl sprawiała, że wariowałem. Część chłopaków była wściekła, tak jak ja. Kobe był zły. Ale potem usłyszałem, jak Nick i Eddie zaczęli się umawiać na wspólny wypad do Vegas. Od razu się pogodzili z przegraną, nie byłem w stanie tego zrozumieć. Podszedłem do ściany, przy której stał telewizor i wideo, zrzuciłem je na ziemię i zacząłem kopać. Potem podszedłem do swojej szafki i zacząłem wyrzucać z niej rzeczy. Ubrania, buty, wszystko latało po szatni. Potem zdemolowałem łazienkę – połamałem drzwi, wyrwałem pisuar ze ściany. Mówi się, że ludzie czasem nie zdają sobie sprawy z tego, jacy są silni. Ale ja miałem świadomość swojej siły. Ogarnęła mnie furia i chciałem zniszczyć wszystko, co napotkam na drodze.

Trzeba było Phila Jacksona, by w pełni uwolnić potencjał tkwiący w O’Nealu, Bryancie i całych Lakers.

W sezonie 1999/2000 zawodnicy ze Staples Center nie mieli już w lidze godnej konkurencji. Wygrali 67 meczów w zasadniczej części zmagań, a następnie pomaszerowali – choć nie bez przeszkód – po upragnione mistrzostwo. Shaq został wybrany zarówno MVP finałów, jak i sezonu regularnego. Zabrakło mu zresztą ledwie jednego głosu, by zostać pierwszym w dziejach jednogłośnym MVP rozgrywek. Niejaki Fred Hickman postawił jednak na Allena Iversona, czego Shaq do dzisiaj mu nie wybaczył i wykorzystuje każdą okazję, by nazwać go idiotą. – To było jakieś wariactwo. Po głosowaniu grożono mi śmiercią – żalił się Hickman.

BOSTON CELTICS

  • sezon: 1985/86
  • rekord: 67-15
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 40-1 / 27-14
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 9,4
  • trener: K.C. Jones
  • największe gwiazdy: Larry Bird, Kevin McHale, Robert Parish
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Wracamy do Bostonu, lecz tym razem cofamy się w czasie aż do połowy lat 80. Sezon 1985/86 okazał się bowiem szczytowym momentem dla Celtics w ekscytującej erze Larry’ego Birda. Fenomenalnie dysponowany skrzydłowy poprowadził swój zespół do 67 wygranych w sezonie zasadniczym, w tym aż 40 przed własną publicznością. W play-offach „Celtowie” wygrali zresztą kolejnych dziesięć meczów u siebie, nie przegrywając ani jednego. Nie przez przypadek podopieczni K.C. Jonesa do dziś są uważani za jedną z najwybitniejszych drużyn w dziejach, jeśli chodzi o obronę własnego parkietu. A może nawet – najwybitniejszą.

O wątpliwych urokach gry w hali Boston Garden do dziś krążą w środowisku NBA legendy.

Fani Celtics byli wyjątkowo wrogo nastawieni do drużyn gości, a sami organizatorzy też dbali o to, by rywale czuli się w Bostonie jak najmniej komfortowo. W pewnym momencie Los Angeles Lakers, najwięksi oponenci Celtics, popadli w taką paranoję, że bali się nawet pić wodę dostarczoną im przez gospodarzy i przywozili do stanu Massachusetts własne napoje. A kwestia odpowiedniego nawodnienia w konfrontacjach z bostończykami miała znaczenie absolutnie fundamentalne, ponieważ w hali nie funkcjonowała klimatyzacja. W związku z tym zdarzało się niekiedy, że na przyjezdnych w szatni czekała niemiła niespodzianka, jeśli chcieli się schłodzić zimnym prysznicem. „Przypadkowo” mieli do dyspozycji tylko strumień gorącej wody.

„Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku

Czy nam się to podoba czy nie, Boston Garden to miejsce jedyne w swoim rodzaju – pisał w 1985 roku William Gildea z „Los Angeles Times”. – W budynku nie ma klimatyzacji, nie ma odpowiedniego nagłośnienia, nie ma ruchomych schodów, są za to plastikowe krzesełka, z których tysiąc ulokowano w taki sposób, że gwarantują niemal zerową widoczność posiadaczom biletu. Zresztą większość miejsc w hali znajduje się za koszami. […] Mimo tych niedogodności, ta hala jest dla fanów Bostonu świętym miejscem, a zawodnicy Celtics nigdzie nie czują się lepiej. Kareem Abdul-Jabbar mówił nawet po jednym ze starć z Celtics: „Czułem się, jakbym wszedł do łaźni parowej w ubraniu, wykonał sto pompek, a następnie wskoczył na bieżnię i biegał przez 48 minut.

Choć, żeby była jasność, sukcesów Celtics z sezonu 1985/86 nie można sprowadzić tylko do tematu hali. Larry Bird i spółka grali po prostu genialną, zespołową koszykówkę. Lider „Celtów” imponował formą, ale dawał też pole do popisu partnerom – Kevinowi McHale’owi, Robertowi Parishowi, Dennisowi Johnsonowi czy Billowi Waltonowi. Nawet graczom trzeciego szeregu, takim jak Scott Wedman czy Jerry Sichting, zdarzało się od czasu do czasu błyszczeć.

W zwycięskich finałach z Houston Rockets (4:2) Bird – będący przecież wybitnym strzelcem – tylko dwa razy zakończył mecz jako najskuteczniej punktujący gracz swojej ekipy. Za to jej najlepszym asystentem był aż w pięciu spośród sześciu spotkań. To wiele mówi o stylu „Celtów”.

Zespołowość ponad wszystko.

SAN ANTONIO SPURS

  • sezon: 2015/16
  • rekord: 67-15
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 40-1 / 27-14
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 10,6
  • trener: Gregg Popovich
  • największe gwiazdy: Kawhi Leonard, LaMarcus Aldridge, Tony Parker
  • wynik w play-offach: porażka w półfinałach Konferencji Zachodniej

Największe sukcesy San Antonio Spurs w XXI wieku w naturalny sposób kojarzą się z Timem Duncanem, Tonym Parkerem, Manu Ginobilim oraz trenerem Greggiem Popovichem. Każdy z nich dołożył pokaźnych rozmiarów cegiełkę do mistrzowskich tytułów z 2003, 2005, 2007 i 2014 roku. Aczkolwiek ten ostatni triumf miał jeszcze jednego wielkiego bohatera – Kawhia Leonarda, wyróżnionego jako MVP finałowej serii z Miami Heat. Nie mogło zatem dziwić, że Popovich właśnie wokół Leonarda postanowił przebudować ekipę Spurs. Nic nie trwa przecież wiecznie – Duncan, Parker i Ginobili zestarzeli się pięknie i bardzo długo byli w stanie dawać drużynie Spurs jakość nawet w starciach na absolutnie najwyższym poziomie, ale „Pop” nie mógł stawiać na nich bez końca.

Dlatego w sezonie 2015/16 pierwsze skrzypce w zespole Spurs grali już nie wymienieni wyżej weterani, lecz właśnie wspomniany Kawhi Leonard, a także LaMarcus Aldridge, który trafił do San Antonio po wieloletnim pobycie w zespole Portland Trail Blazers. Skonstruowana w ten sposób drużyna okazała się postrachem oponentów w sezonie zasadniczym. Podopieczni Popovicha wygrali aż 67 spotkań, w tym 40 na własnym boisku, wyrównując tym samym rekord wszech czasów. Wprawdzie show skradli im wówczas gracze Golden State Warriors, ale niczego to przecież nie ujmuje osiągnięciom Spurs.

Największy talent w historii? Wszyscy mówią o Victorze Wembanyamie

Aż dziw bierze, że statystycznie najlepszy sezon zasadniczy „Ostrogi” rozegrały w chwili, gdy ich największe legendy sposobiły się już do zejścia ze sceny.

W play-offach fani NBA ostrzyli sobie zatem zęby na batalię Spurs i Warriors w finałach Konferencji Zachodniej. Do takowej jednak… nie doszło, ponieważ ekipa z San Antonio poległa wcześniej 2:4 z Oklahoma City Thunder. Szósty mecz tej serii okazał się pożegnalnym dla Tima Duncana na parkietach NBA.

Ile wart jest nasz rekord? Może tyle, co kubek kawy. Moooże! – podsumował kwaśno Popovich.

BOSTON CELTICS

  • sezon: 1972/73
  • rekord: 68-14
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 33-6 / 32-8
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 8,2
  • trener: Tom Heinsohn
  • największe gwiazdy: Dave Cowens, John Havlicek, Jo Jo White
  • wynik w play-offach: porażka w półfinałach Konferencji Zachodniej

Pora na kolejną – już ostatnią – wizytę w Bostonie.

W latach 60. Celtics całkowicie zdominowali rywalizację w NBA. Drużyna zbudowana wokół Billa Russella od 1957 do 1969 roku tylko dwa razy nie zdołała sięgnąć po mistrzowski tytuł. No ale legendarny center – skądinąd, wówczas raczej nielubiany przez miejscową publiczność, mimo gigantycznych sukcesów – w końcu musiał powiedzieć „pas”. Moment ten, zgodnie z przewidywaniami ekspertów, okazał się dla zespołu bardzo bolesny. „Celtowie” wciąż posiadali wprawdzie w swojej ekipie wybitnych koszykarzy, żeby wskazać choćby Johna Havlicka, lecz utrata lidera – tak boiskowego, jak i mentalnego – całkowicie ich rozregulowała. Dość powiedzieć, że w sezonie 1969/70 osierocona przez Russella drużyna w ogóle nie dostała się do play-offów. Kolejna kampania też zakończyła się klęską.

Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella

Powiew optymizmu przyniósł dopiero sezon 1971/72, gdy skrzydła na parkietach NBA zaczęli rozwijać nowi, wybrani w drafcie gwiazdorzy – Dave Cowens, Jo Jo White czy Don Chaney. Wszechmocny manager Celtics, Red Auerbach, raz jeszcze udowodnił, że ma niesamowitego nosa do młodych zawodników.

Wydawało się, że szczytowym punktem dla odrestaurowanego zespołu „Celtów” będzie sezon 1972/73. Ekipa dowodzona przez Toma Heinsohna wygrała aż 68 spotkań w zasadniczej części rozgrywek, wspomniany Cowens został nagrodzony tytułem MVP (inna sprawa, że trochę na wyrost), Havlicka nominowano do najlepszej piątki sezonu, a także do grona najlepszych obrońców NBA, natomiast Chaney oraz Paul Silas znaleźli się w drugiej piątce najlepszych defensorów. Wyglądało na to, że Celtics odzyskali swoją defensywną tożsamość i przed nimi kolejne pasmo triumfów w play-offach. – Ten sezon stanowił niekończące się pasmo spektakularnych zwycięstw. Pamiętam, jak po jednym z nich Sam Skinner, dziennikarz z San Francisco, nachylił się do mnie i zapytał: „A więc tobie jeszcze płacą za oglądanie tej drużyny przez cały rok?!” – wspominał ze śmiechem redaktor Bob Ryan z „The Boston Globe”.

W play-offach „Celtom” nie było już jednak do śmiechu. W pierwszej rundzie pokonali wprawdzie zgodnie z planem Atlantę Hawks, lecz w finałach Konferencji Wschodniej ulegli 3:4 graczom New York Knicks. – Havlicek w trzeciej kwarcie trzeciego spotkania z Knicks doznał kontuzji prawego ramienia, co uniemożliwiło mu występ w kolejnym starciu, przegranym przez Celtics po dwóch dogrywkach. Później „Hondo” powrócił na mecz numer pięć i sześć, heroicznie pomagając drużynie w odniesieniu dwóch kolejnych zwycięstw, lecz jego prawa ręka pozostawała bezużyteczna. Knicks nie mogli tego nie wykorzystać. W decydującym spotkaniu brutalnie obnażyli kłopoty jednorękiego Havlicka i ostatecznie przechylili szalę zwycięstwa na swoją stronę – pisał Ryan.

Czy trener Heinsohn postąpiłby lepiej, odsuwając od składu kontuzjowanego, lecz rwącego się do walki Havlicka? – Pewnie tak – przyznał po latach Dave Cowens. – Ale ja patrzę na to szerzej. Kluczowy mecz dla rozwoju serii przegraliśmy po podwójnej dogrywce. Potrafiliśmy powrócić do rywalizacji ze stanu 1:3. Czy w takim momencie dało się zrezygnować z Johna? Był przecież naszym kapitanem. Gościem, z którym przeszliśmy przez to wszystko.

W kolejnym sezonie zasadniczym Celtics zauważalnie spuścili z tonu. Ale… sięgnęli po mistrzostwo.

PHILADELPHIA 76ers

  • sezon: 1966/67
  • rekord: 68-13
  • rekord u siebie, na wyjeździe i na neutralnym gruncie: 28-2 / 26-8 / 14-3
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 9,4
  • trener: Alex Hannum
  • największe gwiazdy: Wilt Chamberlain, Hal Greer, Chet Walker
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Dlaczego Wilt Chamberlain, który w pojedynkę zapełnia połowę księgi rekordów NBA, zakończył karierę z zaledwie dwoma mistrzowskimi pierścieniami na palcach? Cóż, jest mnóstwo opinii na ten temat, a publicyści zajmujący się historią amerykańskiego basketu do dziś się w tej kwestii sprzeczają i niewiele wskazuje na to, by kiedykolwiek mieli dojść do porozumienia. Jedna z popularniejszych teorii głosi, że Chamberlain – w przeciwieństwie do swego największego i znacznie bardziej utytułowanego oponenta, Billa Russella – zbyt rzadko był otaczany wybitnymi partnerami. Ale akurat w sezonie 1966/67 kompanom Wilta z zespołu Philadelphia 76ers nie sposób było wiele zarzucić. Ekipę ze stanu Pensylwania, poza legendarnym centrem, reprezentowali bowiem między innymi Hal Greer, Chet Walker, Billy Cunningham, Larry Costello czy Luke Jackson – czołowi koszykarze swojej epoki, albo przynajmniej gracze wybijający się ponad przeciętność.

Chamberlain nie miał więc powodów do grymaszenia. Nie było też żadnego uzasadnienia, by gra całej drużyny miała się kręcić wyłącznie wokół niego, tak jak choćby w sławetnym sezonie 1961/62, gdy Wilt notował średnio 50 punktów na mecz, lecz mistrzostwa koniec końców nie wywalczył.

Wszystkie oblicza Sir Charlesa Barkleya

Być może center zdał sobie zatem wreszcie sprawę, że musi się zachowywać na parkiecie nieco bardziej altruistycznie, a może po prostu w ramach kaprysu postanowił dodać do swojego dorobku kolejne zwariowane osiągnięcie – nie wiadomo. Jedno jest pewne – sezon 1966/67 był w wykonaniu Chamberlaina przełomowy. Olbrzym wyraźnie spuścił z tonu, jeśli chodzi o zdobycze punktowe, jednocześnie wyrastając na… czołowego asystenta w NBA. Pozwoliło to rozkwitnąć jego wymienionym wcześniej partnerom. 76ers posiadali w ofensywie tak wiele armat, że nie było w całej lidze obrony, która znalazłaby na nich sposób. Wystarczy stwierdzić, że aż czterech graczy filadelfijskiej drużyny zamknęło sezon zasadniczy ze średnią punktów przekraczającą lub zbliżoną do 20 oczek.

W play-offach 76ers nie wyhamowali.

Pokonali Cincinnati Royals, położyli na łopatki cholernych Celtics, a w finałach uporali się z San Francisco Warriors. Dla Chamberlaina najważniejszy był jednak triumf odniesiony nad „Celtami”. Nad Russellem. Choć center w rozmowach z dziennikarzami zapewniał, że nie podchodził do tego w ten sposób.

Na dystansie całego sezonu byliśmy od Bostonu do tego stopnia silniejsi, że nasze zwycięstwo w play-offach jest w sumie nieciekawe. To niewiele znaczy. Przecież od dawna wszyscy zdawali sobie sprawę, że to my mamy najlepszy zespół na świecie – tłumaczył Wilt, cytowany przez Wayne’a Lyncha w książce „Season of the 76ers”. – Myślę, że wcześniej w starciach z Celtics mieliśmy po prostu pecha. Tak to zapamiętałem. Ale z drugiej strony, rywalizacja z nimi była dla nas bardzo cenna, bo mogliśmy się uczyć od najlepszych. Wykuwanie zbroi musiało potrwać. Teraz ich dopadliśmy i nadszedł czas, by to oni zeszli z boiska pokonani. To dziwne uczucie. Masz świadomość, że dokonałeś czegoś wielkiego, a jednocześnie wiesz, że powinieneś był to zrobić o wiele wcześniej. Celtics okazali się być w zasięgu – znacznie bliżej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał. Mieli tylko jedną naprawdę bezcenną umiejętność – wygrywania kluczowych meczów.

Triumfalizm w najczystszej postaci. Ale na tym Chamberlain wcale nie poprzestał. – Pojedynki z Billem [Russellem] były wymagające i wspaniałe, ale to przecież nigdy nie były starcia tego kalibru, o jakim dziennikarze pisali przez lata. Koszykówka to gra drużynowa. Żaden center, nawet Russell, nie był w stanie mierzyć się ze mną sam na sam. Celtics wykorzystywali przeciwko mnie cały zespół. […] Jeśli chodzi o Billa, to widzę w nim po prostu wybitnego zbierającego. To jedyny koszykarz, który mi w tym względzie dorównuje, a niekiedy nawet mnie przerasta – ocenił.

Wilt ewidentnie nie przypuszczał, że Russell powróci na szczyt i wywalczy jeszcze dwa mistrzowskie tytuły, podczas gdy on – już tylko jeden.

LOS ANGELES LAKERS

  • sezon: 1971/72
  • rekord: 69-13
  • rekord u siebie, na wyjeździe i na neutralnym gruncie: 36-5 / 31-7 / 2-1
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 12,3
  • trener: Bill Sharman
  • największe gwiazdy: Jerry West, Wilt Chamberlain, Gail Goodrich
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA

Pora na ponowną wizytę w „Mieście Aniołów”, tym razem w latach 70. Zresztą w tej opowieści jedną z głównych ról także odegra Wilt Chamberlain, choć niewątpliwie nie był on w sezonie 1971/72 równie fundamentalną postacią dla Los Angeles Lakers, jak kilka lat wcześniej dla Philadelphia 76ers. Natomiast również w tym przypadku Chamberlain mógł się cieszyć gwiazdorskim towarzystwem, występując obok Jerry’ego Westa, Gaila Goodricha, Jima McMilliana czy Elgina Baylora. Choć akurat ten ostatni za dużo już sobie wówczas w ekipie Lakers nie pograł, kontuzje zmusiły go bowiem do przedwczesnego zakończenia kariery.

Jerry, przestań się dąsać, czyli historia logo NBA

Co imponujące, nawet po utracie swego wieloletniego lidera, zespół z Los Angeles okazał się absolutnie bezkonkurencyjny w sezonie zasadniczym. 69 wygranych spotkań to wynik, który właściwie mówi już sam za siebie, ale być może jeszcze bardziej spektakularna była seria 33 zwycięstw z rzędu, zanotowana przez Lakers między 5 listopada 1971 a 9 stycznia 1972 roku. Do dziś żadnej drużynie nie udało się poprawić tego osiągnięcia i wydaje się mało prawdopodobne, by w dającej się przewidzieć przyszłości ktokolwiek zdołał zagrozić rekordowemu wyczynowi Lakersów. – Już wtedy gorączka medialna wokół tego rekordu była trudna do wytrzymania. Dzisiaj – w dobie mediów społecznościowych – utrzymanie się na fali tak długo jest właściwie niewykonalne – wspominał w rozmowie z „Los Angeles Times” Pat Riley, jeden z członków tamtej ekipy, a później oczywiście wybitny trener i manager. W podobne tony uderza Jim Cleamons. – Nie wierzę, by za mojego życia ktokolwiek zdołał pobić nasz rekord. Będę szczery – nie chciałbym, by do tego doszło. Niech ten rekord pozostanie nasz.

Lakers na starcie sezonu 1971/72 znajdowali się w dość specyficznym punkcie. Z jednej strony – nie brakowało tarć między doświadczonymi liderami zespołu, przede wszystkim na linii West – Chamberlain. Tego pierwszego irytowały gwiazdorskie maniery i ekscentryczne zachowania centra, a także jego… niechlujstwo. Wilt słynął bowiem z tego, że nie dbał o czystość treningowych strojów (tak, wtedy gwiazdy NBA osobiście prały swoje gacie), tygodniami nosił w torbie spleśniałe resztki kanapek, a także nie miał w zwyczaju wskakiwać pod prysznic przed i po zajęciach, dlatego często łatwiej go było z daleka wywęszyć niż zobaczyć, a to już spory wyczyn, jeśli mierzy się prawie 220 centymetrów wzrostu. Chamberlain z kolei miał za złe Westowi, że ten czepia się go przy byle okazji. – Każdy ma swoje zwyczaje i pewne rzeczy robi po swojemu. Myślę, że Jerry trochę mi zazdrościł rekordów, popularności i pieniędzy. Był drażliwy. Miał poczucie, że dokonałem inwazji na jego teren. Los Angeles było jego miastem. Widział we mnie wyzwanie, a nie wsparcie – uważał Wilt.

West zaprzeczał tym słowom w rozmowie z Jonathanem Colemanem. – Lubiłem Wilta, naprawdę. Gdybym go nie lubił, nie miałbym problemu, bo to przyznać. Widzę w nim kogoś, dzięki komu mogłem przedłużyć moją koszykarską karierę. Czego ludzie nie rozumieją na temat Wilta, to że on za czasów gry w NBA nie był wcale wyluzowanym i zabawnym gościem. Dopiero później złapał dystans, stał się naprawdę wesołym facetem. Jego napięcie wynikało z faktu, że był tym, kim był – Wiltem Chamberlainem. Nikt mu nigdy nie sprzyjał. Uwierzcie mi, bycie gigantem przysporzyło mu wielu zgryzot – twierdził „Mr. Logo”. Tylko że… jemu samemu stawiano podobne zarzuty. – Jerry West to bardzo skomplikowany mechanizm, jeden wielki kłębek nerwów – wspominał Fred Schaus. – Jest zdenerwowany właściwie przez cały czas. Grałem z nim przez długie lata, lecz nigdy nie widziałem go w pełni zrelaksowanego.

Tutaj docieramy do drugiej strony medalu.

Elementem, który ostatecznie pozwolił obu weteranom złapać wspólny język, było głębokie poczucie niespełnienia. 35-letni Chamberlain przystępował do sezonu 1971/72 z jednym mistrzostwem na koncie. 33-letni West wciąż czekał na swój premierowy sukces, podobnie zresztą jak 37-letni Baylor. Nie było zatem czasu na niesnaski, dąsy i kopanie się po kostkach. Liderzy Lakers wiedzieli, że ich czas nieubłaganie dobiega końca. Trzeba im więc oddać, że stanęli na wysokości zadania – najpierw zmiażdżyli ligową konkurencję w sezonie zasadniczym, a następnie rozwalcowali oponentów w play-offach. Zasiedli na tronie.

I tylko Elgina Baylora żal. Wprawdzie niektóre źródła przyznają mu status mistrza NBA za sezon 1971/72, ale on sam nigdy się za takowego nie uważał. Niewiele osób w ogóle zdawało sobie sprawę, iż koszykarza w jakikolwiek sposób nagrodzono za jego niewielki wkład w sukces Lakersów. Rzecz wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy Baylor wystawił swój pierścień na aukcję. – Najbardziej mi żal, że nie mogłem się z nim dzielić radością z tytułu – powiedział Jerry West.

CHICAGO BULLS

  • sezon: 1995/96
  • rekord: 72-10
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 39-2 / 33-8
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 12,2
  • trener: Phil Jackson
  • największe gwiazdy: Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman
  • wynik w play-offach: mistrzostwo NBA
  • pozostałe sezony powyżej 80% zwycięstw w tamtym okresie: 1996/97 (69-13), 1991/92 (67-15)

Chicago Bulls z sezonu 1995/96 to żelaźni kandydaci do miana najlepszego zespołu w dziejach NBA i w ogóle ścisła czołówka najwspanialszych ekip w historii sportów drużynowych. Jest to zresztą tak oczywiste, że aż głupio nam szukać uzasadnień dla tego stwierdzenia.

„Byki” powróciły wówczas na ligowy tron nawet nie tyle z przytupem, co z ogłuszającym hukiem. No bo tak: Michael Jordan odbudował formę po krótkim i owianym kontrowersjami rozbracie z koszykówką – po raz czwarty w karierze został wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem sezonu, wygrywając też przy okazji klasyfikację najlepszych strzelców NBA. Wśród zbierających nie miał sobie z kolei równych Dennis Rodman, pozyskany przed startem kampanii z San Antonio Spurs, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Natomiast Scottie Pippen jak zwykle robił różnicę po obu stronach parkietu, zyskując – obok MJ-a – nominację do All-NBA First Team. Cały ten tercet – Jordan, Pippen, Rodman – znalazł się również w piątce najlepszych defensorów sezonu. A to jeszcze nie wszystko! Nagrodę dla najlepszego rezerwowego odebrał bowiem Toni Kukoč, trenerem roku został Phil Jackson, a tytuł Managera Roku przypadł Jerry’emu Krause.

Ekipa z „Wietrznego Miasta” imponowała na każdym polu.

Z dzisiejszej perspektywy aż trudno uwierzyć, że ten zespół był w stanie tak sprawnie funkcjonować, biorąc pod uwagę liczbę wewnętrznych tarć i mniejszych bądź większych konfliktów. Hans Westerbeek i Aaron Smith poświęcili wręcz cały podrozdział w książce „Business leadership and the lessons from sport”, by przyjrzeć się nietuzinkowym mechanizmom przywództwa w drużynie Bulls.

Mimo rozmaitych sporów dotyczących kwestii finansowych – na przykład wtedy, gdy właściciel Bulls ogłosił publicznie, że trener Phil Jackson jest już właściwie zbędny drużynie – kluczowi gracze ekipy z Chicago potrafili trzymać się razem. Jordan oświadczył zresztą, że odejdzie z klubu, jeśli Jackson nie otrzyma nowego kontraktu. Ta lojalność wynikała z faktu, że Phil zarządzał swoimi podopiecznymi w sposób niespotykany w realiach NBA, ligi zdominowanej przez ego supergwiazd. Swoją filozofię określał jako „świadomą koszykówkę”. Boiskowa strategia miała dla niego rzecz jasna znacznie, ale geniusz Jacksona polegał przede wszystkim na prowadzeniu zawodników ku samoświadomości.

Bison Dele. Tajemnica skrywana przez ocean

– Jacksonowi nie chodziło o to, by twardą ręką dowodzić zespołem. Pragnął delikatnie sterować zawodnikami – umacniać w nich przekonanie, że są na właściwej ścieżce, działać niczym pudło rezonansowe dla ich pomysłów – dowodzą Westerbeek i Smith. – Nie bez kozery Michael Jordan mówił po latach, że Phil to najlepszy słuchacz na świecie. Gdy liderzy „Byków” pogrążali się w wątpliwościach, trener utwierdzał w nich wiarę we własne możliwości.

Dokładnie takiego szefa potrzebowali gwiazdorzy Bulls, by – po pierwsze – nie pozabijać się nawzajem, no i – po drugie – by sięgnąć w latach 90. po sześć mistrzowskich tytułów. Rekordowy sezon 1995/96 „Byki” spuentowały finałowym triumfem nad Seattle SuperSonics.

GOLDEN STATE WARRIORS

  • sezon: 2015/16
  • rekord: 73-9
  • rekord u siebie i na wyjeździe: 39-2 / 34-7
  • średnia przewaga punktowa nad rywalami: 10,8
  • trener: Steve Kerr
  • największe gwiazdy: Stephen Curry, Klay Thompson, Draymond Green
  • wynik w play-offach: porażka w finałach NBA
  • pozostałe sezony powyżej 80% zwycięstw w tamtym okresie: 2014/15 (67-15), 2016/17 (67-15)

Rekord zwycięstw w sezonie regularnym, ustanowiony w 1996 roku przez Chicago Bulls, przez dwadzieścia lat wydawał się niemożliwy do pobicia. Osiągnięcia „Byków” nie zdołali przecież poprawić ani Los Angeles Lakers z Shaquillem O’Nealem i Kobem Bryantem, ani San Antonio Spurs z Timem Duncanem i Tonym Parkerem, ani Miami Heat z LeBronem Jamesem i Dwyanem Wadem czy Boston Celtics z Kevinem Garnettem i Paulem Piercem… Owszem, niekiedy bywało całkiem blisko, lecz 72 wygrane starcia w zasadniczej części rozgrywek pozostawały summa summarum wyczynem nieosiągalnym. Aż do 2016 roku.

Golden State Warriors udowodnili swą przynależność do grona najlepszych drużyn w dziejach NBA już w sezonie 2014/15. Wygrali wówczas aż 67 meczów w rundzie zasadniczej, a w play-offach dumnie pomaszerowali po mistrzowski tytuł, odprawiając kolejno z kwitkiem New Orleans Pelicans, Memphis Grizzlies, Houston Rockets oraz Cleveland Cavaliers. Nie było mocnych na podopiecznych Steve’a Kerra, wśród których prym wiedli rzecz jasna tak zwani „Splash Brothers”, czyli Stephen Curry oraz Klay Thompson – dwaj obrońcy, będący w stanie rozstrzelać rzutami za trzy punkty każdego oponenta w ligowej stawce. Prze całe lata panowało w NBA głęboko zakorzenione przekonanie, że rzuty z dystansu mogą stanowić cenny atut, ale nie główny oręż drużyny o mistrzowskich aspiracjach. Tymczasem Warriors zaprzeczyli tej obiegowej opinii. Ich genialne w swej prostocie odkrycie, że trzy punkty warte są więcej od dwóch punktów, w istocie zrewolucjonizowało całą ligę. Wkrótce wszyscy zaczęli się inspirować ekipą Golden State, czy wręcz – naśladować ją.

Czwarty pierścień przepustką Stepha Curry’ego do TOP10 wszech czasów?

Mało kto potrafił jednak dorównać pionierom.

Zwłaszcza w sezonie 2015/16, zamkniętym przez Warriors z rekordowymi 73 triumfami na koncie. Świat NBA totalnie zbzikował wówczas na punkcie ekipy z Kalifornii. Steph Curry – ku frustracji Shaqa – został jednogłośnie wybrany MVP sezonu regularnego, a wielu ekspertów – nie czekając na rozstrzygnięcia w play-offach – przyznało Golden State status najlepszej drużyny w dziejach rozgrywek. – Rekordy się poprawia. To mistrzowskie tytuły są wieczne – uspokajał nastroje trener Steve Kerr. A kto jak kto, ale on akurat zna się na rzeczy. Ostatecznie w sezonie 1995/96 był członkiem składu Chicago Bulls.

Powściągliwość szkoleniowca Warriors okazała się w pełni uzasadniona.

Curry i spółka nie zdołali bowiem obronić mistrzowskiego tytułu – choć prowadzili w finałach z Cleveland Cavaliers 3:1, ostatecznie ulegli 3:4. Ten rezultat już zawsze będzie się kładł cieniem na ich spuściźnie. – Czegokolwiek byś nie dokonał w sezonie zasadniczym, musisz to potem poprzeć mistrzostwem. To cementuje twoje dziedzictwo. Warriors nie zdołali podtrzymać swojej dominacji do końca play-offów – skomentował Scottie Pippen. Mniej dyplomatyczny był Dennis Rodman: – Nieźle wam poszło w sezonie regularnym, ale to Chicago Bulls 1995/96 pozostają najlepszym zespołem w historii NBA.

CZYTAJ WIĘCEJ O NBA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...