– Jeśli na tym świecie istnieją dwie rzeczy, które uświadamiają mnie, że Bóg istnieje, to są nimi seks oraz koszykówka – mówi w nowym serialu HBO Jerry Buss, legendarny właściciel Los Angeles Lakers. Nie jest to jednak fragment archiwalnego nagrania, tylko kwestia wypowiedziana przez postać, w którą w “Winning Time: The Rise of the Lakers Dynasty” wcielił się… John C. Reilly. Sportowe dokumenty zrobiły w ostatnich latach furorę – czy fabularne produkcje o sporcie pójdą podobną ścieżką?
Spis treści
Przełom na rynku?
Sport na kinowych ekranach pojawiał się już kilkadziesiąt lat temu. Niektóre dyscypliny sprawdzały się jednak lepiej, niektóre gorzej, a inne kompletnie nie przyciągały uwagi producentów. Trudno było – przykładowo – wątpić w potencjał boksu. Wejście w rolę Jake’a LaMotty przyniosło Robertowi De Niro Oscara, a Muhammada Aliego grał nie tylko Will Smith, ale i paru innych aktorów w osobnych produkcjach.
Przedstawienie wielkiej jednostki, boksera, czy innego sportowca sprawdzającego się w rywalizacji indywidualnej, przychodziło reżyserom i scenarzystom łatwiej. Podczas gdy stworzenie naprawdę dobrego kina, oscylującego wokół dyscypliny drużynowej, stanowiło ciężki kawał chleba. Nawet jeśli filmy jak “Gol” czy “Trener” miały swoich fanów.
“Winning Time: The Rise of the Lakers Dynasty” wchodzi jednak na jeszcze inny grunt, bo przenosi sport drużynowy do fabularnego serialu. Mimo że również sięga po prawdziwych sportowców oraz zespoły (w przeciwieństwie do “Friday Night Lights”), nie mówimy o kolejnym “The Last Dance”, “All or Nothing: Tottenham Hotspur” czy “Drive to Survive”. Produkcja HBO nie wchodzi nikomu do szatni albo garażu, nie odkopuje starych nagrań, uczestnicy wydarzeń nie są przepytywani przed kamerami – czyli odchodzi od kierunku, który był ostatnio popularny.
Jim Hecht, pomysłodawca serialu, uznał, że zamiast stworzyć kolejny sportowy dokument, można znaleźć potężnych aktorów do grania Kareema Abdula-Jabbara czy Magica Johnsona. Choć obaj koszykarze, będący już w nieco podeszłym wieku, nie chcą mieć z “Winning Time” nic wspólnego. Podobnie jak cała koszykarska organizacja z Los Angeles – mająca swoje, realne problemy na płaszczyźnie sportowej.
Obecni Lakers, a ci przedstawieni w “Winning Time”, to jednak dwa różne światy. Zmieniła się koszykówka, zmieniło się NBA – ale właśnie realia z lat osiemdziesiątych (i końcówki siedemdziesiątych), kiedy narkotyki, przygodny seks i brak szeroko pojętego profesjonalizmu szły w jednym szeregu ze sportem, są znacznie atrakcyjniejsze dla przeciętnego widza.
“Nie czekam na to, żeby go obejrzeć”
Na dobrą sprawę “Winning Time” bazuje… na książce, którą w 2014 roku stworzył Jeff Pearlman. Zwie się ona – “Showtime: Magic, Kareem, Riley, and the Los Angeles Lakers Dynasty of the 1980s” i naturalnie opisuje wojaże Lakers w latach osiemdziesiątych. Autor, przed przystąpieniem do pisania, przepytał około 350 osób związanych z klubem oraz światem koszykówki – mówimy zatem o niezwykle, rzetelnej dziennikarskiej robocie.
Produkcja HBO jednak co najwyżej wspomaga się książką – nie trzymając się w stu procentach tego, co w niej przedstawiono. Ubarwia niektóre wątki, dodaje pikanterii, wprowadza nowe (oczywiście mniej znaczące) postacie. Co oczywiście nie może podobać się realnym przedstawicielom koszykarskiej dynastii. – Nie czekam na to, żeby go obejrzeć. Pozostańmy na tym – mówił o “Winning Time” Magic Johnson. Podobnie wypowiadał się Abdul-Jabbar: – Historia “Showtime Lakers” jest najlepiej przedstawiana przez osoby, które były jej częścią.
Na komentarz nie zdecydował się jeszcze Jerry West. Legendarny koszykarz, którego sylwetka jest umieszczona w logu NBA – a po zakończeniu kariery trener oraz menadżer zespołu z Los Angeles. “Winning Time” nie obchodzi się z nim łagodnie. Na ekranie (od tego miejsca uczulamy na delikatne spoilery) obserwujemy furiata, który przeklina w co drugim słowie, ma problem z alkoholem, i jest w totalnej opozycji do wybrania przez Lakers w drafcie NBA w 1979 roku Magica.
To ostatnie akurat jest w pewien sposób zgodne z prawdą. West faktycznie wolał, aby klub postawił na Sydneya Moncriefa, niż wysokiego rozgrywającego. Ale może nie okazywał tego w aż tak wulgarny sposób jak w “Winning Time”. Warto też zaznaczyć, że Amerykanin przez większość swojego życia chorował na depresję – potrafił unikać towarzystwa, być wycofaną osobą. Niezmiennie dysponował za to fantastycznym koszykarskim umysłem – miał nosa do zawodników, do ruchów transferowych.
HBO przedstawiło Jerry’ego Westa w nieco inny sposób. – Znam tego gościa od 38 lat i nigdy nie widziałem, żeby wybuchnął ze złości. Jeśli już, potrafił się podporządkować – mówił dla “The Athletic” Gary Vitti, wielokrotny trener przygotowania fizycznego w Lakers.
Twórcy musieli jednak widocznie zadbać, żeby ich dzieło dobrze się oglądało. Dlatego West ma jeszcze trudniejszy charakter niż w rzeczywistości, dlatego Jeanie Buss, córka Jerry’ego, rozpoczyna pracę w Lakers w 1979, a nie 1995 roku, a Kareem, znany ze swojej niechęci do interakcji z fanami, potrafi powiedzieć młodemu kibicowi, żeby “się odpierdolił”.
Zabawa na i poza parkietem
Ktoś mógłby powiedzieć, że ubarwianie historii nie było wcale potrzebnym zabiegiem. Bo poczynania Lakers w latach osiemdziesiątych faktycznie stanowiły idealny materiał pod film albo serial. Wystarczy wspomnieć życiorys Jerry’ego Bussa – wieloletniego właściciela klubu, który przejął Jeziorowców w 1979 roku, i rządził nimi do swojej śmierci w 2013 roku.
Amerykański biznesmen oraz milioner (wzbogacił się w branży nieruchomości) był prawdziwym wizjonerem. Kiedy zainteresował się koszykówką, czyli w latach siedemdziesiątych, NBA miało problemy finansowe oraz spadającą oglądalność. Nikt nie wyobrażał sobie, żeby za klub wchodzący w skład tej ligi zapłacić kilkadziesiąt milionów dolarów.
Buss jednak bez wahania wyłożył pieniądze na stół. Wymarzył sobie Lakers, którzy przyciągają nie tylko kibiców, ale i celebrytów. Lakers, którzy są modni, którzy kojarzą się z miastem Los Angeles, równie mocno co Hollywood czy Venice Beach. Coś obecnie będącego oczywistością wtedy znajdowało się tylko w głowie Bussa.
W krótkim czasie od zakupu Lakers Amerykanin wprowadził na mecze cheerleaderki (słynne Lakers Girls), podczas przerw w grze pojawiła się muzyka, a koszykarze zaczęli wchodzić na parkiet nie tylko przy aplauzie fanów, ale grającej orkiestrze. Na znaczeniu zyskały też bilety pozwalające zająć miejsce przy parkiecie – wcześniej były dostępne za grosze (około 15 dolarów), ale stały się towarem “premium”, niedostępnym dla zwykłego śmiertelnika (zaczęły kosztować… 1500 dolarów, a to był zaledwie początek).
W latach osiemdziesiątych – podczas meczów Lakers – można było na własne oczy zobaczyć nie tylko Magica Johnsona czy Kareem Abdula-Jabbara, ale dopingującego ich Jacka Nicholsona. Buss zresztą stworzył “Forum Club”, inicjatywę w ramach której “VIP-y” spotykały się przed samymi spotkaniami w Staples Center na drinka oraz pogawędkę.
– Klimat na meczach Lakers w latach 80. stanowił mieszankę gali rozdania Oscarów oraz nagród Grammy, z odrobiną rezydencji Playboya oraz Studia 54 [słynny klub w Nowym Jorku, uwielbiany przez celebrytów przyp.red.] – wspominał dziennikarz Vincent Bonsignore.
Co ciekawe – świat, który stworzył Buss, obrócił się swego czasu przeciwko niemu. Kiedy w 1997 roku chciał załatwić sobie oraz bliskiej rodzinie kilka miejsc przy parkiecie, okazało się, że nie jest to możliwe. Nie dlatego, że nie miał na stanie kilkudziesięciu tysięcy dolarów, ale wszelkie wejściówki zostały już zaklepane. Nie sposób było odebrać znanemu aktorowi czy piosenkarce najlepszej miejscówki w hali – dlatego Buss musiał obejść się smakiem. I zapewne doskonale to rozumiał.
HBO mogłoby stworzyć produkcję o samym Bussie. Ale przecież postaci w Lakers, które elektryzowały, było znacznie więcej.
Seks, narkotyki i… świętoszek
Jeśli chodzi o same wyniki sportowe – Lakers w latach 1980-1991 pięciokrotnie sięgali po mistrzostwo NBA oraz dziewięciokrotnie dochodzili do finałów. Nie tylko znakomicie grali w koszykówkę, ale byli przy tym szalenie widowiskowi. Stąd pojęcie “Showtime” – bo Jeziorowcy robili na parkiecie “show”, mieli bardzo szybki oraz ofensywny styl.
Wiele robiła też sama otoczka, łatka modnego klubu z Los Angeles, jak i również zawodnicy, którzy odgrywali pierwszoplanowe role. Magic Johnson, rozgrywający o wzroście środkowego, miał uśmiech oraz osobowość gwiazdy z Hollywood. Kareem Abdul-Jabbar był zjawiskiem – rzucał poza zasięgiem rywali, wyróżniał się nie tylko wzrostem, ale i łysiną oraz charakterystycznymi goglami.
Trzecią gwiazdę stanowił James Worthy. A po parkiecie biegali też znakomici zadaniowcy – wśród których wyróżnić należy: Norma Nixona, Kurta Rambisa, Michaela Coopera, Byrona Scotta, Jaamala Wilkesa, Spencera Haywooda, Boba McaAdoo, Mychala Thompsona czy A.C. Greena.
No ale właśnie – jeśli tworzymy głośną produkcję, nie interesuje nas, to jak dobrze w obronie grał Cooper, albo jak wszechstronnym strzelcem był Scott. Co innego pozaboiskowe ekscesy – których w Lakers było pełno.
Zacznijmy od Spencera Haywooda, który na jednej ze swoich pierwszych imprez w Los Angeles, odkrył nowy sposób na przyjmowanie kokainy. “Crack” stał się jego obsesją. Kilka miesięcy później zasnął podczas treningu, przez co został wyrzucony z drużyny przez Paula Westheada. To zezłościło go do tego stopnia, że… wynajął dwóch zbirów z Detroit, planując morderstwo swojego trenera. Na szczęście do niczego nie doszło, ale kariera koszykarza parę lat po przeprowadzce do Miasta Aniołów dobiegła końca.
Idąc dalej: James Worthy aż tak pokręcony nie był, ale został aresztowany po tym, jak wynajął dwie prostytutki i zaprosił je do hotelu w Houston. To okazało się gwoździem do trumny w jego małżeństwie – Byłam bardzo, bardzo naiwna. Im większą gwiazdą jesteś, tym w większym gronie kobiet się znajdujesz – wspominała była żona koszykarza.
Norm Nixon też cieszył się szczególnym zainteresowań płci przeciwnej. Ale nikt w Lakers nie mógł równać się z Magiciem – ten potrafił znaleźć się w łóżku… z szóstką kobiet jednocześnie. Było to podobno wynikiem bardziej ich fantazji niż jego.
– Zawsze kiedy podjeżdżaliśmy pod hotel w kolejnym mieście, czekały na niego dwie albo trzy kobiety. Brał je do siebie, a potem wyrzucał z pokoju. Następnie mieliśmy trening, po którym znowu umawiał się z dwójką czy trójką dziewczyn. Powtórka z rozgrywki. Wieczorem graliśmy mecz. Co było dalej? Kolejne dwie, trzy kobiety. To było niewiarygodne – wspominał Ron Carter, były gracz Lakers.
Dziewczyny stanowiły narkotyk Magica. Stronił od wszelkich tradycyjnych używek, w tym alkoholu. Ale jego styl życia w końcu się na nim odbił, bo w 1991 roku ogłosił światu, że choruje na HIV. To było cena, jaką zapłacił za lata przygodnego seksu, w którym miłowało się większość zawodników Lakers, czy nawet sam Jerry Buss. Właściciel Lakers nie tylko otaczał się młodszymi o kilkadziesiąt lat paniami, ale płacił im czesne na studiach, pomagał stawiać pierwsze kroki w Hollywood. Cóż, można powiedzieć, że wielu koszykarzy inspirowało się swoim szefem.
Ale nie A.C. Green. W gronie szalejących na mieście młodych chłopaków znalazło się bowiem miejsce dla sportowca, który czekał z seksem do ślubu. Koledzy z zespołu próbowali wpłynąć na jego wstrzemięźliwość, sprowadzając mu do hotelu przeróżne dziewczyny – jednak ten pozostał silny. Aż do… 2002 roku, bo dopiero wtedy, w wieku 39 lat, znalazł wybrankę swojego życia.
Oryginałów w szatni Lakers po prostu nie brakowało.
Nowy trend?
“Winning Time” bierze wszystko to, co napisało życie, ale dokonuje korekt, aby zainteresować nie tylko kibiców koszykówki, lecz także szerszą publiczność. To tak naprawdę nie jest produkcja o sporcie – tylko historia rozgrywana w sportowym środowisku. – Oczywiście koszykówką jest ważną częścią tej produkcji, ale jako osoba, która była na może pięciu meczach swoim życiu, mogę powiedzieć, że to po prostu ludzka historia – zaznaczał Casey Bloys, prezydent do spraw programowych w HBO.
Co ciekawe – w tworzeniu serialu nie pomagały niemal żadne osoby związane z Lakers. Wspomnieć można tylko Gary’ego Vittiego, który jednak szybko zrezygnował z pracy przy planie, a także DeVaugna Nixona, który gra…. swojego ojca, Normana. Poza tym – klub z Los Angeles nie miał absolutnie nic wspólnego z “Winning Time”. Jeff Pearlman, z którego książki czerpie produkcja HBO, mówił, że miał z Jeanie Buss (córka Jerry’ego, obecna właścicielka Lakers) świetny kontakt, podobnie jak z wieloma osobami pracującymi w klubie. Ale teraz może się to zmienić.
– Mamy dobre intencje, ale ci ludzie tego nie rozumieją. Są przyzwyczajeni do mediów, które ich zazwyczaj atakują. Gdybym mógł z nimi porozmawiać, powiedziałbym: nie, proszę, nie martwcie się, my przedstawimy prawdziwy obraz tamtych Lakers. Ale rozumiem, że mnie nie znają, tak samo jak scenarzysty Maxa Borensteina, więc mają prawo nie lubić naszej twórczości – tłumaczył nastawienie Lakers do jego osoby Adam McKay, reżyser “Winning Time”.
To chyba zasadnicza różnica między sportowymi dokumentami, a fabularnymi produkcjami o sporcie. Pierwsze oddają hołd oraz głos bohaterom danych wydarzeń – w “The Last Dance” najpierw widzimy biegającego po parkiecie Michaela Jordana, potem jego starszą wersję, opowiadającą o tym, co działo się w danym roku czy meczu. Drugie może i czerpią z prawdziwej historii to, co najlepsze, ale potem podlewają całość dodatkową dramaturgią oraz pikanterią. Generalnie – robią wiele rzeczy po swojemu (a także… nie płacą byłym sportowcom za gadanie przed kamerą).
Trudno zatem nie rozumieć niechęci Magica, Kareema czy samych Lakers do “Winning Time”. Ich nastawienie nie ma jednak żadnego wpływu na to, co doświadcza widz. Jeśli dziecko HBO odniesie sukces (pierwszy odcinek, który już ujrzał światło dzienne, zebrał niezłe recenzje), być może będziemy świadkami podobnych produkcji, które będą o sporcie, ale w których sport będzie tylko bazą, wyjściową do tworzenia historii.
“Winning Time” może udowodnić, że wszelkie dyscypliny, nie tylko koszykówka, mają znacznie większy kinowy potencjał, niż się przez lata wydawało.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl