Maradona powiedział o nim, że jest potężny jak Hulk, brakuje mu tylko zielonej facjaty. Lineker, van Basten i Batistuta wskazywali go jako najbardziej wymagającego obrońcę na świecie. Przez całe lata w swoich gwiazdozbiorach próbowali go ulokować prezydenci AC Milanu i Juventusu, ale on pozostał w skromniejszej Sampdorii, by sięgnąć z nią po pierwsze w dziejach klubu scudetto. Pietro Vierchowod, syn jeńca z Armii Czerwonej. Miał być pomocnikiem hydraulika w jednym z lombardzkich miasteczek, został gwiazdą świata calcio.
W 1992 roku Sampdoria, wówczas uchodząca jeszcze za jeden z najlepszych zespołów Starego Kontynentu, ściągnęła do siebie Desa Walkera. Etatowego reprezentanta Anglii, czołowego obrońcę First Division na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Takie to były czasy w świecie futbolu, że nawet znakomici brytyjscy piłkarze bardzo chętnie czmychali poza rodzimą ligę i szukali szczęścia, sławy i pieniędzy w Italii. Walker w Genui kompletnie się jednak nie sprawdził, wytrzymał na boiskach Serie A zaledwie jeden sezon. Już po siedmiu ligowych kolejkach było zresztą jasne, że transfer Anglika to pomyłka. Sampa przerżnęła 0:4 z Fiorentiną, a koncertowo na tle genueńczyków zaprezentował się niezapomniany Gabriel Batistuta. Dzielnie wspierał go też Francesco Baiano.
Obaj zdobyli po dwie bramki. Zupełnie rozbili Sampdorię.
ACF Fiorentina 4:0 UC Sampdoria (7. kolejka Serie A 1992/93).
Dla podopiecznych Svena-Gorana Erikssona taka klęska była naturalnie niedopuszczalna. Mówimy o ekipie, która w 1990 roku zatriumfowała w Pucharze Zdobywców Pucharów, rok później zgarnęła scudetto, a w kolejnym sezonie dotarła do finału Pucharu Europy. – Walker w Anglii radził sobie z napastnikami bazując przede wszystkim na swojej motoryce. We Włoszech to nie wystarczało – opowiadał po latach Eriksson. – Sądziłem, że będzie idealnym partnerem dla Pietro Vierchowoda, który również był dynamiczny, ale przy tym również bardzo twardy i świetnie czytał grę. Myliłem się.
Po bolesnym laniu w szatni Sampy zapanowała grobowa atmosfera. Przerwała ją po paru chwilach pełen furii wybuch jednego z piłkarzy. Eksplodował właśnie Vierchowod. – Za nami siedem kolejek sezonu, a ty wciąż nie obejrzałeś ani jednej żółtej kartki! – wykrzyczał w stronę przygnębionego Walkera. – To są Włochy. Nie grasz już w swojej cholernej Anglii.
Ta anegdotka obrazuje, jakim zawodnikiem był Vierchowod. Nie bez kozery największe gwiazdy Serie A wskazywały go jako najtrudniejszego i najbardziej upierdliwego defensora w całej lidze.
Rzymskie przesądy
Pietro Vierchowod do Sampdorii trafił w 1983 roku. Był już wówczas cenionym w Serie A stoperem. Miał za sobą udany epizod w Fiorentinie, natomiast w sezonie 1982/83 sięgnął po mistrzostwo Włoch w barwach AS Romy. Selekcjoner Enzo Bearzot zabrał go także w 1982 roku na mundial do Hiszpanii, podczas którego Squadra Azzurra zdobyła tytuł, po drodze eliminując między innymi reprezentację Polski. Sam Vierchowod szczególnie mocno na ten sukces nie zapracował, był tylko rezerwowym obrońcą. Nie mógł się jeszcze wówczas równać z tak znakomitymi zawodnikami jak Gaetano Scirea, Claudio Gentile czy Fulvio Collovati. Ale już sama możliwość towarzyszenia reprezentacji podczas dużego turnieju była dla niego niezastąpionym doświadczeniem.
W Rzymie na scudetto czekano bardzo długo. Swój ostatni i do tamtej pory jedyny tytuł mistrzowski Roma zdobyła jeszcze za za rządów Benito Mussoliniego, podczas II Wojny Światowej. Jednak na początku lat osiemdziesiątych w Wiecznym Mieście zebrała się naprawdę konkretna ekipa. Jak najbardziej zdolna, by przywrócić Giallorossich na tron. Może nie aż tak imponująca jak w Juventusie, lecz bez wątpienia było na kim oko zawiesić. Herbert Prohaska, Paulo Roberto Falcao, Roberto Pruzzo, Bruno Conti, Carlo Ancelotti, Agostino Di Bartolomei – to wszystko wielkie postaci dla świata calcio.
W naszym rankingu stu najlepszych drużyn powojennej Europy umieściliśmy tę Romę na 79. miejscu.
Choć w sezonie 1982/83 Roma przegrała w ligowej kampanii obie konfrontacje z broniącym tytułu Juventusem, to w pozostałych spotkaniach punktowała na tyle skutecznie, by końcowy triumf zaklepać sobie w przedostatniej kolejce rozgrywek. Remis na Stadio Luigi Ferraris w Genui zagwarantował rzymianom wytęsknione scudetto.
Po końcowym gwizdku spotkania kibice Romy wdarli się na murawę stadionu, a Rzym natychmiast oszalał z euforii. – Szczerze mówiąc, ani wcześniej, ani później nie zaznałem takiej radości ze strony kibiców – opowiadał Vierchowod. – Czuć było prawdziwą miłość do klubu. Miasto czekało na scudetto przez cztery dekady. Kiedy udało się je wreszcie zdobyć, Rzym na kilka dni zapomniał o problemach i oszalał. To było niesamowite doświadczenie, barwy Romy były wszędzie. Farbowano pomniki, nawet przejścia dla pieszych malowano na żółto-czerwono.
To rzymska Fontanna di Trevi, gdzie Federico Fellini nakręcił jedną z najsłynniejszych scen kultowego filmu „Słodkie życie”. Kibice Romy uczcili sukces swego klubu poprzez małą kąpiel. Więcej genialnych ujęć na portalu Forza27.
Szkoleniowcem Romy był Nils Liedholm, znany pod przydomkiem Il Barone. W latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia Szwed uchodził za jednego z najwybitniejszych piłkarzy Starego Kontynentu. Swoje najlepsze lata spędził w AC Milanie, z którym wielokrotnie zwyciężał w rozgrywkach Serie A. Jako trener „Baron” zasłynął natomiast na dwa sposoby. Po pierwsze, jako wielki miłośnik dynamicznej gry, szybkiego konstruowania ataków. Po drugie – z niekonwencjonalnych metod szkoleniowych. Był on bowiem człowiekiem przesądnym, korzystał z usług rozmaitych wróżów i szamanów, którzy podpowiadali mu taktyczne posunięcia, wyczytując je w gwiazdach albo w szklanej kuli.
Liedholm był święcie przekonany, że to właśnie wróżbom Roma zawdzięcza swój wielki sukces.
– Trener okazywał wielki, wewnętrzny spokój – opowiadał Carlo Ancelotti. – To było naprawdę imponujące. Myśl, że moglibyśmy go stracić, napawała nas przerażeniem. Największe ryzyko wiązało się z meczami wyjazdowymi w Mediolanie. Pociąg odjeżdżał z rzymskiego dworca Termini o północy. Dla niego to było za późno. W związku z tym, o dziesiątej wieczorem kazał się odwozić samochodem na stację Roma Tiburtina. Wsiadał do pustej kuszetki, mościł sobie wygodne gniazdko i szedł spać. O jedenastej trzydzieści wagon sypialny podłączano do składu, który wjeżdżał na dworzec główny. Tam czekaliśmy my wszyscy, gotowi ruszyć w podróż pełną nadziei. Nadziei na to, że Liedholm jednak z nami jedzie, że jego kuszetka nie została podpięta do innego pociągu, zdążającego na przykład do Amsterdamu. Za każdym razem była to loteria.
– Był liderem prawdziwej bandy, to znaczy naszym. Roma, capoccia der monno infame, co w rzymskim dialekcie oznacza: “Rzym, światowa stolica złoczyńców”. On był tam „Baronem”, jak go powszechnie nazywano, czyli naszym cesarzem i przewodnikiem – dodał Carletto. Z kolei sam Liedholm mówił: – Z Milanem wygrałem cztery mistrzostwa jako piłkarz i jako trener. Byłem pewien, że nic piękniejszego mnie już nie spotka. Ale ten tytuł z Romą… Wywalczenie go przyszło mi najtrudniej, a zatem wspomnienie tego sukcesu jest dla mnie najsłodsze.
Nils Liedholm.
„Banda”. To trafne określenie dla tamtej ekipy. Zgranej, ale i niebezpiecznej. Vierchowod doskonale się w tym towarzystwie odnalazł. Piłkarzom Romy dał się już zresztą we znaki wcześniej. Jeszcze jako gracz Fiorentiny znokautował Roberto Pruzzo, napastnika Giallorossich. Sędzia przegapił całe zajście, jego uwagę przykuł dopiero Pruzzo, który wygramolił się z murawy i rzucił na Vierchowoda. Zdezorientowany arbiter stanął po stronie obrońcy i ukarał piłkarza Romy czerwonym kartonikiem. – Początkowo nie potrafiłem zrozumieć podejścia zawodników Romy – powiedział obrońca. – Pamiętam moją pierwszą wizytę w ośrodku treningowym. Wszyscy piłkarze siedzieli akurat przy stole. Jedli pizzę i kiełbaski. Nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom. Pruzzo powiedział mi wtedy: „W Romie możesz żyć i prowadzić się jak chcesz. Ważne jest to, co pokazujesz w niedzielę na meczu. Jeśli dasz ciała, poniesiesz konsekwencje. Resztę zasad ustalasz sobie sam”.
– Liedholm rzeczywiście był przesądnym człowiekiem – przyznał Vierchowod. – W kieszeniach miał zawsze sporą porcję soli, nosił też przy sobie rozmaite amulety i wisiorki, które wykonywali dla niego jacyś podejrzani guślarze. Muszę przyznać, że zafascynował mnie tymi swoimi surrealistycznymi opowieściami. Pamiętam, jak przed jednym z meczów wziąłem swoją koszulkę ze stosu, który przyniesiono nam do szatni. „Baron” się wściekł, bo jego rytuał przedmeczowy wymagał, by to on każdemu zawodnikowi wręczył koszulkę osobiście. Spojrzał na mnie spode łba i powiedział: „Jeśli przegramy, będzie to twoja wina”.
Przed startem sezonu 1982/83 kibice Romy nie do końca wierzyli w scudetto. Klubowi nie udało się zatrudnić Zico, wówczas uważanego za jednego z dwóch-trzech najlepszych piłkarzy globu. Prohaska czy Vierchowod byli postrzegali jako istotne wzmocnienia, ale raczej nie na tyle duże, by odwojować ligę z łap Juventusu.
– Vierchowod był uważany za jednego z najlepszych włoskich obrońców, ale nie było jeszcze pewności, czy ma w sobie zwycięską mentalność – pisał Gianluca Palamidessi, włoski publicysta. – W Romie czekało go bardzo trudne zadanie. Jego partnerzy z formacji obronnej – Sebastiano Nela i Aldo Maldera – byli usposobieni niezwykle ofensywnie i często po prostu nie nadążali z powrotem na własną połowę, pozostawiając biednego Vierchowoda samego. On potrafił jednak wybrnąć nawet z największych tarapatów. Poradził sobie w Rzymie na wszystkich płaszczyznach. Sportowo, fizycznie i mentalnie.
Postrach gigantów
Wspomniany Roberto Pruzzo pisał natomiast w swojej autobiografii: – Ściągnięcie Vierchowoda było mistrzowskim posunięciem trenera i działaczy. W pojedynkę trzymał naszą defensywę w ryzach.
Po mistrzowskim sezonie w Romie do obrońcy na stałe przylgnął przydomek „Car”. Nadeszła więc pora, by wyjaśnić jak to się stało, że facet o nazwisku „Vierchowod” – niezbyt włosko brzmiącym, przyznajmy – aż 45 razy wybiegał na boisko w koszulce reprezentacji Italii i w ogóle przez lata występów w Serie A zapracował na status legendy calcio.
Pietro przyszedł na świat 6 kwietnia 1959 roku Calcinate, położonej w Lombardii, niedaleko Bergamo. Jego ojciec, Iwan Łukjanowycz Vierchowod, był Ukraińcem, który podczas II Wojny Światowej służył w Armii Czerwonej. Podczas jednego ze starć został wzięty do niewoli i w ten sposób trafił do Włoch. Więziono go kolejno w Bolzano, Pizie oraz Modenie. Wreszcie uciekł, dołączając do włoskiego, antyfaszystowskiego ruchu oporu. Po zakończeniu działań wojennych Vierchowod senior nie zechciał jednak wracać do Związku Sowieckiego. Włochy także zostały boleśnie doświadczone przez kilka lat straszliwej wojny, ale w porównaniu do państwa rządzonego przez Józefa Stalina, jawiły się Ukraińcowi jako całkiem przyjemne miejsce do ułożenia sobie życia. Droga powrotna do ZSRR zamknęła się przed nim bezpowrotnie. Zdezerterował i ukrył się w Lombardii. Tam poznał matkę swojego syna, czyli właśnie Pietro Vierchowoda.
Pogrążona w ubóstwie rodzina nie mogła sobie pozwolić na zapewnienie chłopcu odpowiedniego wykształcenia. Pietro już jako nastolatek musiał zrezygnować ze szkoły i zająć się pracą. Jako czternastolatek został pomocnikiem hydraulika. Równolegle rozwijał jednak swoją piłkarską pasję i wkrótce okazało się, że to futbol będzie jego sposobem na życie, a nie uszczelnianie rur.
Pietro Vierchowod.
Od najmłodszych lat Vierchowod imponował przede wszystkim niesamowitym przyspieszeniem. Co trochę paradoksalne, jeśli się spojrzy na jego niezgrabną sylwetkę. Niektórzy z jego trenerów prorokowali mu nawet karierę lekkoatlety, ponieważ na sprinterskich dystansach spokojnie mógł konkurować z nastolatkami trenującymi wyłącznie biegi. Ale sam Pietro nie chciał nawet słuchać takich sugestii. Koncentrował się wyłącznie na futbolu. Od samego początku występował jako środkowy obrońca. Niesamowite połączenie fizycznej siły i szybkości natychmiast zwróciło na Vierchowoda uwagę skautów. – W młodości biegałem setkę poniżej jedenastu sekund. Byłem dynamiczny jak pocisk – wspominał Pietro.
Już w wieku szesnastu lat obrońca trafił na testy do Milanu, ale te nie wypadły pomyślnie. Wtedy defensor związał się z inną drużyną z Lombardii. Como. Tam grał od 1976 do 1981 roku. Udało mu się przejść z niedocenianym zespołem drogę od trzeciej ligi aż do włoskiej ekstraklasy. Wówczas swój łakomy wzrok zwrócił na Vierchowoda właściciel Sampdorii, Paolo Mantovani.
Mantovani kupił klub w końcówce lat siedemdziesiątych, ale wtedy nikt nie mógł jeszcze przypuszczać, że Włoch uczyni z Sampy jedną z największych potęg europejskiej piłki. W sezonie 1981/82 Blucerchiati dopiero walczyli o awans do Serie A, zatem grali nawet piętro niżej niż Como. A jednak Vierchowod postanowił związać się z Mantovanim. W 1981 roku podpisał z nim kontrakt, ale na konkretnych warunkach – nie miał zamiaru występować w Sampdorii, dopóki właściciel nie zbuduje tam zespołu zdolnego, by walczyć o najwyższe cele. Dlatego Vierchowod najpierw na zasadzie quasi-wypożyczenia spędził sezon we Fiorentinie, a potem w Romie. Z tym pierwszym klubem wywalczył wicemistrzostwo Włoch, a z tym drugim – jako się rzekło – zgarnął już scudetto.
Niewiele zresztą brakowało, a Vierchowod zostałby mistrzem Włoch dwa razy z rzędu. W 1982 roku Viola przegrała walkę o tytuł z Juventusem zaledwie jednym punktem. W ostatniej kolejce ekipa z Florencji bezbramkowo zremisowała z Cagliari i straciła pozycję lidera. Sędzia nie uznał w tamtym spotkaniu prawidłowo zdobytej bramki dla Fiorentiny, natomiast równolegle „Stara Dama” zwyciężyła swoje spotkanie po trafieniu z wątpliwego rzutu karnego.
Najważniejsze wydarzenia ostatniej kolejki Serie A 1981/82.
– Po tamtym sezonie prosiłem Mantovaniego, żeby posłał mnie do klubu, gdzie pozwolą mi wygrać mistrzostwo – wspominał Vierchowod. – Powiedział, żebym był spokojny, bo ma już dla mnie nowy kierunek. Tak trafiłem do Romy.
Dopiero w sezonie 1983/94 Vierchowod zaczął występować w barwach Sampy. Trzeba jednak oddać Mantovaniemu, że nie rzucał słów na wiatr obiecując, że zbuduje w Genui zespół wielkiego formatu. Już w 1985 roku Blucerchiati zatriumfowali w Pucharze Włoch, co było pierwszym sukcesem takiego kalibru w całych dziejach klubu. Obok Vierchowoda w Sampdorii grali wówczas Roberto Mancini, Gianluca Vialli czy Graeme Souness. Zwłaszcza zatrudnienie tego ostatniego musiało robić wrażenie, bowiem Souness trafił do Genui mając już w dorobku trzy zwycięstwa w Pucharze Europy. Był właściwie żywą legendą brytyjskiej piłki. – Nie zdążyłem choć raz kopnąć piłki we Włoszech, a już zapłacili mi tam więcej niż przez siedem lat w Liverpoolu – napisał Szkot w swojej autobiografii.
– Sampdoria nie była jeszcze wówczas u szczytu potęgi, który nastąpił kilka lat później, ale grało się tam świetnie – dodał Souness. – Pamiętam mój pierwszy dzień w mieście. Prosto z lotniska zawieziono mnie samochodem do biura prezydenta klubu. Ledwo rozpocząłem negocjacje z Paolo Mantovanim, a przed budynkiem już zebrała się grupa paru tysięcy kibiców, którzy kompletnie sparaliżowali centrum Genoi. Mantovani musiał wyjść na balkon i krzyknąć, żeby się rozeszli, bo dopiero zaczynamy rozmowy. Ale prędko doszliśmy do porozumienia, bo on się po prostu zgodził na moje warunki.
Z takim podejściem Mantovani naturalnie nie miał problemów, by ściągać na Stadio Luigi Ferraris kolejne gwiazdy. W końcu udało mu się skonstruować w Sampdorii naprawdę wspaniałą ekipę, przez którą przewinęli się nie tylko Vialli i Mancini, ale również Srecko Katanec, Attilio Lombardo, Enrico Chiesa, Gianluca Pagliuca, Toninho Cerezo, Victor Munoz czy Amadeo Carboni.
W 1990 roku genueńczycy zdobyli Puchar Zdobywców Pucharów. To był naprawdę wyraźny sygnał, że cała piłkarska Europa musi się z tym zespołem poważnie liczyć. Zresztą już rok wcześniej dotarli do finału tych rozgrywek.
UC Sampdoria 2:0 RSC Anderlecht (finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1989/90).
Fundamentem tej ekipy był Pietro Vierchowod, który wyrósł na prawdziwą zmorę dla ofensywnych gwiazdorów Serie A. Nie dało się go przedryblować, bo był zbyt czujny. Nie sposób było go wyprzedzić, ponieważ był piekielnie szybki. Napastnicy lubujący się w siłowych zmaganiach z obrońcami też nie mieli z nim łatwego życia, bo mocno trzymał się na nogach. Sam Diego Maradona przyznał, że podczas swojej przygody z Napoli nie zdarzyło mu się rywalizować z trudniejszy od Vierchowoda obrońcą.
– Problem z Vierchowodem był taki, że to południowiec z duszą Rosjanina – stwierdził Diego w jednym z wywiadów. – Fizycznie był zwierzęciem. Nawet brwi miał umięśnione. Niby łatwo było go minąć, ale kiedy już to zrobiłeś i podniosłeś głowę, on znowu był przed tobą. W każdym meczu próbowałem na nim swoich sztuczek, ale zwykle musiałem dać sobie spokój. Byłem zmęczony na sam jego widok.
Vierchowod również zapamiętał sobie potyczki z Argentyńczykiem: – Kiedyś pilnowałem go, przykleiłem się do niego jak plaster. Zamknąłem go przy linii bocznej i już myślałem, że jest po akcji. Ale zrobił piruet, posłał mi piłkę między nogami i urwał się spod krycia. Wtedy znowu go dogoniłem i tym razem zmusiłem do straty. Najpierw się zdenerwował, a potem zaczął się śmiać i stwierdził, że jestem silniejszy niż Hulk. „Trzeba cię tylko pomalować na zielono” – krzyknął.
Klasę obrońcy komplementowali także inni zawodnicy. Między innymi Ruud Gullit w swojej książce „Jak oglądać piłkę nożną?”. – Pietro Vierchowod to jeden z najlepszych obrońców, jakich w życiu widziałem. Sam za siebie mówi fakt, że Marco van Basten strzelił tylko jednego gola w meczach, w których przyszło mu rywalizować z Vierchowodem. Dodajmy, że było to w czasach, gdy van Bastena trzykrotnie obwoływano najlepszym piłkarzem Europy. Przeciwko Vierchowodowi napastnikom nie zdarzały się dobre dni. Biorąc pod uwagę jego ociężałą, niemal toporną sylwetkę, zaskakiwał przeciwników szybkim startem do piłki. I nieoczekiwaną ruchliwością. Nie uważano go za najprzyjemniejszego, ale był twardy jak skała. No o robił wszystko, by nie stracić formy. Profesjonalista w każdym calu.
Sam van Basten również wymieniał Vierchowoda w gronie najtrudniejszych defensorów do ogrania. Podobną opinię wygłosili także Gabriel Batistuta oraz Gary Lineker. – Był brutalny i szybki jak błyskawica – mówił Anglik.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:
- Uczeń Maradony, bohater Stamford Bridge. Historia Gianfranco Zoli
- Mistrzowski gambit Fabio Capello. Historia niezwyciężonego Milanu
- Ostatnia podróż „Boskiego Kucyka”, czyli Roberto Baggio w Brescii
- Fabio Cannavaro – ulicznik z Neapolu, mistrz świata z Berlina
- Mnóstwo bramek, lecz „zero tituli”. Niespełniony Giuseppe Signori
Nic zatem dziwnego, że tak znakomitego obrońcę do swojego gwiazdozbioru zechciał dołączyć Silvio Berlusconi. Właściciel Milanu namawiał „Cara” na przeprowadzkę na San Siro w 1989 roku. Arrigo Sacchi był bowiem przekonany, że Vierchowod doskonale sprawdzi się w jego nowatorskiej taktyce krycia strefowego. Pietro był już właściwie zdecydowany, że chce dołączyć do Rossonerich i stworzyć defensywne zestawienie marzeń z Franco Baresim i Paolo Maldinim. Jego ostatni występem w barwach Sampy miał być finał Pucharu Włoch w 1989 roku. Wtedy jednak do akcji wkroczyli koledzy z drużyny.
– Milan zaoferował mi dwa razy większe pieniądze niż Sampdoria – opowiadał Vierchowod. – Poszedłem do Mantovaniego i powiedziałem, jaka jest sytuacja. Odrzekł wprost: „Nie mogę ci zapłacić takich pieniędzy. Przemyśl to jeszcze. Jeżeli zechcesz odejść, nie będę cię zatrzymywał”. Byłem zdecydowany. Został nam już tylko rewanżowy mecz w finale Pucharu Włoch z Napoli. Niestety, Roberto Mancini i Gianluca Vialli dowiedzieli się o wszystkim nie dawali mi spokoju. Dosiadali się podczas posiłków i namawiali na zmianę decyzji. Potrafili zapukać do mojego pokoju w środku nocy, by mnie przekonać do pozostania w Genui. „Najpierw musimy wygrać scudetto” – powtarzali. Zaczęli nazywać mnie zdrajcą, albo błagać o pozostanie. Na zmianę. No i w końcu zmieniłem zdanie. W finale pokonaliśmy Napoli 4:0, zdobyłem jedną z bramek. Mantovani wszedł na boisko i zadecydował, że to ja wzniosę puchar. Miałem odejść w takiej chwili? Przedłużyłem kontrakt o trzy kolejne lata.
Vierchowod należał do pupilków prezydenta klubu. – Mancini, Mannini, Vialli i Vierchowod. Ci czterej mieli zawsze wstęp do gabinetu Mantovaniego. Nawet gdyby rozmawiał akurat z Jezusem Chrystusem, wyprosiłby go na moment, żeby wysłuchać jednego z tych zawodników – pisał włoski dziennikarz, Luca Caioli.
UC Sampdoria 4:0 SSC Napoli (finał Pucharu Włoch 1988/89).
Jak się okazało – cierpliwość popłaciła. W 1991 roku Sampdoria sięgnęła po mistrzowski tytuł.
W drużynie roiło się od mocnych charakterów, co często prowadziło do spięć: – Byliśmy sobie bliscy, więc często nie przebieraliśmy w słowach – opowiadał Vierchowod. – Z Roberto Mancinim miałem wiele kłótni. Byliśmy w gorącej wodzie kąpani, pragnęliśmy sukcesów. No i w końcu udało nam się zdobyć scudetto. Jednak kiedy ktoś nie dał z siebie stu procent, albo na boisku zachował się samolubnie, po meczu zawsze musiał wysłuchać reprymendy. Czasami dochodziło do rękoczynów. Ale na koniec i tak lądowaliśmy wspólnie na kolacji. Być może właśnie to podejście było naszą największą siłą.
Rok później ekipa z Genui dotarła natomiast do finału Pucharu Europy. Nie udało jej się jednak spuentować złej ery triumfem w najbardziej prestiżowych rozgrywkach Starego Kontynentu. W finale lepszy okazał się kataloński Dream Team po dowództwem Johana Cruyffa. FC Barcelona pokonała Sampdorię 1:0. Gola na wagę pucharu zdobył w finale Ronald Koeman.
Gianluca Vialli przyznał później, że finał na Wembley był najwspanialszym, a jednocześnie najbardziej bolesnym doświadczeniem w całej jego piłkarskiej karierze. – Po porażce z Barceloną płakałem przez tydzień – mówił Włoch. Vierchowod opowiadał natomiast: – Mecz nam się nie ułożył. Zmarnowaliśmy chyba ze cztery dogodne sytuacje, a bramkę straciliśmy w dogrywce po bombie Koemana z czterdziestu metrów. Może tak miało być? Nie mam jednak wątpliwości, że byliśmy mocniejsi od Barcelony. Dzisiaj sądzę, że trochę za bardzo się spięliśmy przed tym spotkaniem. Atmosfera finału nas przytłoczyła.
FC Barcelona 1:0 UC Sampdoria (finał Pucharu Europy 1991/92).
Ostatecznie Vierchowod opuścił Genuę dopiero w 1995 roku, w wieku 36 lat. Zdobył z Sampdorią scudetto, Puchar Zdobywców Pucharów, no i czterokrotnie zatriumfował w Coppa Italia. Przede wszystkim jednak – zapracował sobie na reputację największego twardziela w Serie A. Przez te wszystkie lata chyba tylko Wojciech Kowalczyk nie okazał mu najmniejszego respektu.
Ponad ćwierć wieku w branży
Porażka w finale Pucharu Europy nie jest jednak największym rozczarowaniem w karierze Włocha. W dorobku najmocniej brakuje mu sukcesów w narodowych barwach. Oczywiście mistrzostwo świata z 1982 roku formalnie się Vierchowodowi przypisuje, ale piłkarz tej klasy niewątpliwie wolałby na podobny sukces zapracować na boisku, a nie na widowni albo ławce rezerwowych.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych „Car” nie był jednak faworytem selekcjonera Squadra Azzurra. Azeglio Vicini, który objął włoską kadrę w 1986 roku, z premedytacją pomijał defensora Sampdorii. Nie wysłał mu ani jednego powołania do kadry przez prawie cztery lata. Niespodziewanie zmienił jednak kurs tuż przed mistrzostwami świata w 1990 roku, które odbywały się właśnie w Italii. Tuż przed turniejem Vicini zaprosił Vierchowoda na zgrupowanie i wystawił go w dwóch ostatnich meczach testowych. – Selekcjoner powiedział mi wprost: „Jeżeli chcesz pojechać na mistrzostwa świata, zabiorę cię na turniej. Ale będę z ciebie korzystał tylko w wyjątkowych sytuacjach. Kiedy będziemy musieli wyłączyć z gry jakąś naprawdę wielką gwiazdę. Jak Maradona, van Basten albo Careca”. Pasowało mi to. W lidze udowodniłem, że potrafię sobie radzić z takimi zawodnikami.
Vicini nie wywiązał się jednak ze swych słów. Dał obrońcy pograć w starciach z Czechosłowacją i Urugwajem, wpuścił go jednak tylko na ostatnie minuty tych spotkań. Poza tym, wystawił go od pierwszych minut wyłącznie w meczu o trzecią lokatę. W półfinale przeciwko Argentyńczykom „Car” nie pojawił się na murawie, a Włosi polegli w karnych.
Ku rozpaczy większości włoskich kibiców, nienawidzących Maradony.
Włochy 1:1 (k) Argentyna (Mistrzostwa Świata 1990).
– Uważam, że zmarnowaliśmy wtedy w Neapolu wielką szansę w starciu z Argentyną – twierdził Vierchowod. – Wielu zawodników będących w świetnej formie nie wychodziło w pierwszym składzie. Dlatego mecz skończył się tak fatalnym dla nas wynikiem. Trener nie dokonywał zmian, które dla każdego wydawały się oczywiste. Dlaczego nie zagrał Carlo Ancelotti, który wzmocniłby drugą linię? Dlaczego nie zagrałem ja, żeby wyłączyć Maradonę? Z jakiego powodu pomijany był Mancini?
Sam Mancini nie ma wątpliwości: – Problem piłkarzy Sampdorii podczas tego mundialu był taki, że… byliśmy piłkarzami Sampdorii. W kadrze pierwszeństwo mieli przedstawiciele bardziej wpływowych politycznie zespołów.
Na kolejnym mundialu Vierchowod już nie wystąpił, choć w eliminacjach do mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych grał całkiem regularnie. No i klubowa kariera „Cara” również nie zwolniła. W 1995 roku przeniósł się wreszcie do Juventusu. Gianni Agnelli zabiegał o zatrudnienie Pietro przez całe lata i wreszcie udało mu się dopiąć celu. – Do Turynu zasadniczo przeniosłem się po to, by wygrać wreszcie Ligę Mistrzów – przyznał Vierchowod. – Poza tym Juve to fascynują drużyna. Wolałem więc podpisać na rok kontrakt ze „Starą Damą” niż dwuletnią umowę z Romą. Na pierwszy trening przyszedłem jak miałem w zwyczaju, dwie godziny wcześniej niż reszta drużyny. Gianni Agnelli już na mnie czekał w ośrodku. W ogóle nie pytał o piłkę. Jako były kawalerzysta chciał się wszystkiego dowiedzieć o moim ojcu. Pytał o jego przeszłość partyzancką, o uwięzienie, o Ukrainę.
– Potem zaczął opowiadać mi o Juve, o strukturze klubu. Spędziłem tam fantastyczny sezon. Juventus to zespół, gdzie piłkarz nie ma zmartwień. Działacze załatwiali za mnie wszystko. Zajmowali się nawet opłacaniem czynszu za wynajem domu i załatwiali pediatrę dla moich dzieci – wspominał „Car”.
W barwach Juve nie udało mu się wprawdzie sięgnąć po trzeci mistrzowski tytuł w karierze, ale swój podstawowy cel w Turynie zrealizował. „Stara Dama” 22 maja 1996 roku w Rzymie pokonała po serii rzutów karnych broniący tytułu Ajax Amsterdam i tym samym sięgnęła po Puchar Mistrzów. Kapitanem Juve w finałowym spotkaniu był zresztą stary druh Vierchowoda z Sampdorii, czyli Gianluca Vialli. – Żałowałem tylko, że nie przyszło nam się w finale zmierzyć z Barceloną. Chciałem się zemścić za dwie porażki w finałach.
Pietro Vierchowod i Fabrizio Ravanelli z Pucharem Mistrzów.
W sezonie 1996/97 zbliżający się już pomału do czterdziestki obrońca trafił do kolejnego z wielkich włoskich klubów, tym razem wylądował bowiem w Milanie. Trafił jednak wyjątkowo kiepsko, ponieważ Rossoneri po latach triumfów popadli w kryzys formy, z którym nie poradził sobie nawet uwielbiany na San Siro trener, Arrigo Sacchi. Vierchowod w Mediolanie był zresztą tylko rezerwowym – miejsca w podstawowym składzie nie oddali mu Alessandro Costacurta i Franco Baresi.
Czy nieudany epizod w Milanie skłonił defensora do zakończenia kariery? Otóż nie. Vierchowod podpisał jeszcze kontrakt z Piacenzą Calcio, gdzie występował z powodzeniem aż do 2000 roku. Na boiskach Serie A spędził zatem niemalże dwie dekady, a w seniorskim futbolu funkcjonował przez ćwierć wieku. Swoją niesłychaną długowieczność Vierchowod zawdzięcza nie tylko mocnym genom, ale i rzetelnemu, bardzo profesjonalnemu podejściu do futbolu. Obrońca słynął jak wzór, jeżeli chodzi o podejście do treningów siłowych. Nawet w wieku 41 lat wykręcał najlepsze wyniki podczas testów motorycznych w zespole Piacenzy.
W sezonie 1997/98 będący u szczytu formy Ronaldo wpakował w Serie A 25 bramek, w sumie notując trafienia przeciwko szesnastu ligowym ekipom. Tylko dwie oparły się Brazylijczykowi – Juventus i… właśnie Piacenza.
– Piacenza to było dla mnie odrodzenie, bo w Milanie trafiłem na bardzo zły czas – mówił „Car”. – Na grę do czterdziestki pozwolił mi brak poważnych urazów w trakcie kariery. Zero kłopotów z więzadłami, problemów mięśniowych. Mój jedyny poważniejszy problem zdrowotny to… odma opłucnowa. Pamiętam to jak dziś, byłem jeszcze w Sampdorii. Mecz z Juventusem w Turynie. W przerwie mówię trenerowi: „Boli mnie klatka piersiowa, nie mogę oddychać”. On na to: „Nie przejmuj się, zaraz minie”. Po dziesięciu minutach drugiej połowy proszę o zmianę. Nie mogę oddychać. Trener pokazuje na zegar i krzyczy, ze zostało jeszcze tylko pięć minut do końca. Dopiero potem zauważyłem, że mnie okłamał. Na szczęście niedługo po meczu obejrzał mnie pulmonolog i odkrył tę dziurę. Poza tym? Bez problemu dotrwałem na boisku do czterdziestki.
***
Na liście najstarszych zawodników, którzy pojawili się na boisku w meczu Serie A „Car” zajmuje obecnie ósmą lokatę. jeżeli chodzi o największą liczbę występów we włoskiej lidze, jest siódmy.
– Pietro był dla włoskiej piłki kimś więcej, niż tylko zawodnikiem – dowodzi publicysta Paolo Vigo. W charakterystycznym dla Włochów, podniosłym tonie. – Był łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. Był przeszkodą, z którą musiało się mierzyć kilka pokoleń gwiazd Serie A. Od Maradony, przez van Bastena i Batistutę, po Inzaghiego, Crespo i Ronaldo. Demonstrował wartości, które są w świecie futbolu nie do przecenienia. Przywiązanie do barw klubowych, hart ducha i pełne poświęcenie dla sportu. Choć mentalnie zatrzymał się w poprzedniej epoce, jego gra stała się bardzo nowoczesna. Dla nas to był „Car”. Z królestwa, które już nie istnieje.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl