Reklama

Mistrzowski gambit Fabio Capello. Historia niezwyciężonego Milanu

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

29 stycznia 2020, 09:45 • 24 min czytania 0 komentarzy

19 maja 1991 roku. Naszpikowany gwiazdami światowego futbolu AC Milan pod wodzą słynnego Arrigo Sacchiego przyjeżdża na Stadio San Nicola, by zmierzyć się tam z miejscowym Bari w ramach przedostatniej kolejki Serie A. Teoretycznie mediolańska ekipa, która rok i dwa lata wcześniej zgarniała przecież Puchar Europy, wciąż ma jeszcze szansę na sięgnięcie po mistrzostwo kraju. Trzeba wygrać swój mecz i dodatkowo liczyć na potknięcie przewodzącej w tabeli Sampdorii. Jeżeli sprawy ułożą się pomyślnie, losy tytułu zostaną rozstrzygnięte dopiero w finałowej serii spotkań. Optymistycznego scenariusza nie udaje się jednak wcielić w życie. Sampa bez zająknięcia robi bowiem swoje, a Milan – na domiar złego – traci punkty. Sérgio Luís Donizetti, znany częściej jako João Paulo, pakuje Rossonerim dwie sztuki, przesądzając o niespodziewanym triumfie Bari. Średniaka, snującego się okolicach strefy spadkowej. Marzenia przyjezdnych o scudetto można w tej sytuacji definitywnie odłożyć na następny sezon.

Mistrzowski gambit Fabio Capello. Historia niezwyciężonego Milanu

Milan zakończył zmagania w Serie A na drugiej lokacie. Zważywszy na potencjał kadrowy klubu, było to spore rozczarowanie. Nawet biorąc pod uwagę bardzo wysoki poziom prezentowany w tamtym czasie przez ligową konkurencję. Lecz datę porażki z Bari warto sobie, mimo wszystko, odnotować. Dlaczego? Cóż, na kolejną ligową wtopę mediolańczyków trzeba było zaczekać aż 672 dni.

W ostatniej kolejce sezonu 1990/91 Rossoneri bezbramkowo zremisowali u siebie z Parmą. Któż mógł się wtedy spodziewać, że właśnie ten niepozorny mecz rozpocznie serię 58 ligowych spotkań Milanu bez porażki? To po dziś dzień najlepsza tego rodzaju passa w historii europejskiego futbolu, jeżeli wziąć pod uwagę wyłącznie ligi zaliczane tradycyjnie do najmocniejszych na kontynencie.

Starcie z Parmą stanowiło przede wszystkim pożegnanie wspomnianego Arrigo Sacchiego z posadą szkoleniowca klubu. Włoch podjął się nowego wyzwania – objął kadrę narodową, która fatalnie radziła sobie w eliminacjach do Euro 1992 i na gwałt potrzebowała rewolucji. Ostatecznie zresztą Italia w ogóle na ten turniej nie pojechała. Sacchi uwinął się z przebudową dopiero na mundial w Stanach Zjednoczonych, gdzie Squadra Azzurra zawędrowała aż do finału. Nietrudno się jednak domyślić, że utrata fachowca tego kalibru to był bardzo potężny cios dla Milanu. Gdy Silvio Berlusconi w 1987 mianował Sacchiego trenerem Rossonerich, włoska opinia publiczna uznała to za jeszcze jeden przejaw wariactwa ze strony kontrowersyjnego właściciela klubu. Cztery lata później narracja była dokładnie odwrotna – odejście Sacchiego przedstawiano jako wstrząs, który potencjalnie może nie tylko zachwiać, ale kompletnie zburzyć mocarstwowe ambicje mediolańskiej drużyny. Taką markę wypracował sobie ten trener w przeciągu paru lat pracy na San Siro. Kibice pożegnali go jak bohatera.

Jasne, wiosna 1991 roku się Milanowi całkowicie nie udała. Drugie miejsce w lidze, porażka w półfinale Coppa Italia, odpadnięcie z Pucharu Europy już na etapie ćwierćfinału. Klapa na wszystkich frontach, żadnego trofeum. Ale przecież nikt Sacchiemu nie zapomniał jego poprzednich sukcesów. Włoch powiódł swój zespół do zwycięstwa we włoskiej ekstraklasie (1988), w Pucharze Włoch (1990), no i przede wszystkim do dwóch triumfów w Pucharze Europy (1989, 1990). Milan pod jego wodzą uchodził po prostu za najlepszy zespół Starego Kontynentu. Ostatni raz taką reputacją Rossoneri cieszyć się mogli w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Reklama

Było oczywiste, że zastąpić Sacchiego zdoła tylko trener z najwyższej półki.

Tym bardziej, że Arrigo nie wygrywał w stereotypowo włoskim stylu. Nie interesowało go żadne catenaccio. Być może dlatego, że sam nigdy nie był profesjonalnym zawodnikiem i w efekcie nie przesiąkł do szpiku kości wariantami taktycznymi, z których przez lata słynęli szkoleniowcy pochodzący z Italii. O futbolu myślał po swojemu i obejmując Milan zaproponował nową jakość. Jego podopiecznym zdarzało się atakować naprawdę efektownie, z wielkim rozmachem, a jednocześnie Rossoneri zasłynęli przecież w Europie doskonałą organizacją gry defensywnej, do perfekcji doprowadzając krycie strefą i zakładanie pułapki ofsajdowej. Wcale nie biegali intensywniej od rywali, lecz wzorowo kontrolowali boiskową przestrzeń, a dzięki temu bez ustanku wywierali na przeciwniku presję. Pełen pakiet. Nie bez powodu ta ekipa dorobiła się przecież przydomka Gli Immortali. „Nieśmiertelni”.

[etoto league=”ita”]

– Byłem po prostu facetem, który miał pomysły i chciał nauczać – opowiadał o sobie skromnie Sacchi. – Chciałem zapewniać kibicom dziewięćdziesiąt minuty radości. Radości płynącej przede wszystkim ze zwycięstw, ale również z samego piłkarskiego widowiska. Fani mieli od nas otrzymać coś wyjątkowego podczas każdego meczu. Najważniejsza była dla mnie pasja, a nie zdobycie Pucharu Europy.

No i jak tu znaleźć godnego następcę dla takiego gościa?

Silvio Berlusconi doszedł do wniosku, że nie ma sensu szukać daleko. Był oczywiście rozczarowany, że w 1991 roku błyskotliwa filozofia Sacchiego nie zaowocowała żadnym trofeum. A zwłaszcza zawiodło go to, iż znowu nie udało się zdobyć upragnionego scudetto. Niemniej, właściciel Milanu doszedł do jedynego słusznego wniosku – zespół znajduje się na właściwej drodze, więc potrzebuje kontynuacji, a nie radykalnych zmian. Wówczas na scenie pojawił się Fabio Capello.

Reklama

CAPELLO CHWYTA ZA STER

Tak, 45-letni Capello przewidziany był najzwyczajniej w świecie do roli wiernego kontynuatora zamysłów swojego poprzednika. I trudno się dziwić. Dla Włocha była to przecież premierowa okazja do samodzielnej pracy w roli trenera pierwszego zespołu. Wcześniej Fabio znajdował się przez całe lata w sztabie szkoleniowym Milanu, gdzie przede wszystkim szkolił młodzieżowców i generalnie nabierał doświadczenia, pilnie studiując wszelkie posunięcia Sacchiego. Przytrafił mu się nawet epizodzik w roli szkoleniowca Rossonerich, ale to była tylko krótka, tymczasowa misja. Objęcie mediolańskiego gwiazdozbioru na stałe stanowiło dla debiutanta skok na naprawdę głęboką wodę.

Ktoś może postawić w tym momencie celne pytanie: dlaczego taki mocarz jak Berlusconi nie postawił na kogoś z większym dorobkiem? Bo przecież nie z powodu oszczędności. Włoski polityk i magnat w połowie lat osiemdziesiątych uczynił z Milanu potęgę europejskiego formatu w ciągu kilku okienek transferowych, nie szczędząc grosza na wzmocnienia. O co zatem chodziło?

Sprawa właściwie do dzisiaj nie jest w stu procentach jasna.

Prawda jest taka, że współpraca z Sacchim była nieprawdopodobnie eksploatująca. Zwłaszcza mentalnie. Włoch twardo, wręcz bezlitośnie obchodził się ze swoimi zawodnikami i wymagał od nich stuprocentowego poświęcenia dla dobra zespołu. Żadnego luzu, żadnej pracy na pół gwizdka. Co nie wszystkim się podobało. Im dłużej Arrigo pracował na San Siro, tym częściej włoskie media plotkowały o tym, że tercet holenderskich gwiazd Milanu – Frank Rijkaard, Ruud Gullit i Marco van Basten – nie potrafi się do końca dogadać z trenerem. W gazetach regularnie pojawiały się pogłoski o niesnaskach, a nawet otwartym konflikcie, zwłaszcza na linii Sacchi – van Basten. W którymś momencie napastnik miał ponoć wparować do gabinetu Berlusconiego i postawić ultimatum: „Jeżeli Sacchi zostaje w klubie, to ja odchodzę”. Może jest w tej plotce trochę przesady, ale tkwi w niej z pewnością ziarno prawdy.

Sacchi nie do końca potrafił sobie radzić z zawodnikami o wybujałym ego. To było jego problemem przez całą trenerską karierę. Często reagował zbyt gwałtownie, bywał zbyt nieprzejednany. – Pamiętam, że w jednym z meczów Pucharu Europy dostałem żółtą kartkę za dyskusję z sędzią. Sacchi wlepił mi 40 tysięcy dolarów kary – powiedział Carlo Ancelotti, jeden z… ulubieńców trenera.

– Szukałem ludzi, którzy byli na tyle inteligentni, by mnie zrozumieć i na tyle czujący ducha dyscypliny, by swoją inteligencję przełożyć na korzyści dla drużyny. Mówiąc w skrócie, szukałem ludzi, którzy wiedzieli, co to znaczy grać w piłkę nożną – tłumaczył szkoleniowiec w jednym z wywiadów. – W futbolu w pojedynkę nie osiągniesz niczego, a nawet jeśli to zrobisz, to nie potrwa długo. Raz prowokująco powiedziałem, że Angelo Colombo w trzy lata zdobył z Milanem więcej, niż Diego Maradona z Napoli przez sześć lat. Chciałem pokazać, że kolektyw jest najważniejszy. 

Berlusconi też był już zmęczony wysłuchiwaniem kolejnych roszczeń trenera. Starał się spełniać różne zachcianki Sacchiego, bardzo go doceniał, ostatecznie sam go wymyślił w roli trenera Milanu, ale ten notorycznie pojawiał się w jego gabinecie z kolejnymi pomysłami. Sam natomiast nie chciał słuchać żadnych, nawet zawoalowanych, delikatnych sugestii. Kiedy wyczerpani piłkarze zaczęli sygnalizować swoje niezadowolenie, Silvio zadecydował o konieczności rozstania.

Nie mógł jednak bezceremonialnie wywalić z San Siro takiego gościa jak Sacchi. Kibice chyba by go zjedli.

Stąd zapewne biorą się liczne podejrzenia, że Berlusconi osobiście załatwił trenerowi angaż w reprezentacji kraju, gdzie Sacchi otrzymał niespodziewanie korzystny finansowo kontrakt. Ot, klasyczny kopniak w górę. Pozbycie się uciążliwego współpracownika przez – jeśli można to tak określić – awansowanie go. Udało się otworzyć nowy etap w dziejach klubu w miarę bezboleśnie, bez wizerunkowych strat.

– Do triumfu nie prowadzi tylko wysiłek fizyczny, dla niego trzeba poświęcić coś ze wszystkich sfer życia – tłumaczył po latach Sacchi na łamach „Gazety Wyborczej”. – Być profesjonalistą aż do przesady, każdego dnia dawać z siebie więcej niż zwykły człowiek lub inny sportowiec walczący o mniejsze cele, czasem kosztem rodziny. Człowiek żyjący w takim trybie musi się wreszcie rozładować, a potem ponownie naładować, inaczej nie wytrzymałby psychicznie. A czasu nie ma, po sezonie zaraz zaczyna się nowy.

Od Fabio Capello oczekiwano poluzowania śruby. Miał być Sacchim w wersji soft. Skoncentrowanym na zwycięstwach, przywiązanym do efektownego stylu. Ale bez tej całej szajby na punkcie perfekcyjnej gry w każdym spotkaniu. To na dłuższą metę wykańczało gwiazdorów mediolańskiej ekipy, którzy nie byli w stanie grać na najwyższych obrotach na tak wielu frontach, a doliczyć trzeba do tego jeszcze występy w reprezentacjach. Stąd Milan w latach 1989-90 zdobył dwukrotnie Puchar Europy, ale ani razu nie dołożył do tego sukcesu pierwszego miejsca w lidze. Niektórzy dowodzili jednak, że Capello będzie po prostu pacynką. Trenerem-potakiwczem, spełniającym wszystkie zachcianki Berlusconiego i van Bastena, na co nie zgadzał się charyzmatyczny Sacchi. – Media były zdecydowanie po stronie Sacchiego. Dziennikarze twierdzili, że Berlusconi boi się dalej pracować w klubie z kimś, kto potrafi mocno i szczerze z nim rozmawiać – pisał Gabriele Marcotti. Podczas pożegnalnego meczu Sacchiego na trybunach pojawił się transparent z napisem: „Van Basten do przedszkola”.

Szybko się jednak okazało, że te nieprzychylne dla Capello spekulacje mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Fabio Capello (Milan), APRIL 17, 1994 - Football / Soccer : AC Milan head coach Fabio Capello is interviewed after winning their 14th Serie A league title "Scudetto" after the Italian "Serie A" match between AC Milan 2-2 Udinese at Stadio Giuseppe Meazza in Milan, Italy. (Photo by Maurizio Borsari/AFLO) [0855] LIGA WLOSKA SERIE A PILKA NOZNA ARCHIWALNE FOT AFLO/NEWSPIX.PL POLAND ONLY !!! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Fabio Capello w rozmowie z dziennikarzami.

Fabio na starcie swojej przygody z Milanem musiał się jednakowoż zmierzyć z gigantycznym sceptycyzmem wobec swojej osoby. Co paradoksalne – podobnie jak Sacchi przed laty, choć z zupełnie innych powodów. Kiedy Arrigo objął Milan w 1987 roku, nadano mu dość okrutny w swojej wymowie pseudonim „Pan Nikt”, z racji na całkowity brak piłkarskiego dorobku i dość kiepski start u steru Rossonerich. – Berlusconi miał wspaniałą cechę: cierpliwość – opowiadał Sacchi w rozmowie z Rafałem Stecem. – Zaczęliśmy współpracę źle, odpadliśmy z Pucharu UEFA. W grudniu, jeśli dobrze pamiętam, zajmowaliśmy dziewiętnaste miejsce w lidze i odpadliśmy z Pucharu Włoch. Ale potem się podnieśliśmy. Dlaczego? Mieliśmy wielkie wsparcie władz, które nie kwestionowały naszego autorytetu. Mieliśmy projekt, jego podstawy i szukaliśmy odpowiednich piłkarzy. Dużo pracowaliśmy, wierzyliśmy w to, co robiliśmy. Zawsze wierzyłem, że w piłkę gra się głową, a nie stopami, dlatego najpierw patrzyłem na to, jaką kto jest osobą

Brak doświadczenia wyniesionego z murawy nie był rzecz jasna najmniejszym problemem w przypadku Capello, który miał na koncie piękną karierę w Serie A i reprezentacji narodowej, uświetnioną czterema mistrzowskimi tytułami. Nie był może nigdy mega-gwiazdą europejskiej piłki, ale swoje na boisku udowodnił.

Co innego w roli trenera. Tutaj miał do udowodnienia wszystko, przede wszystkim własną niezależność. – Capello był wielkim graczem, ale w pewnym momencie zniknął kibicom z widoku. Trochę o nim zapomniano – wspominał Silvano Ramaccioni, wieloletni dyrektor sportowy Milanu. – Robił kursy trenerskie, pracował z młodzieżą w Mediolanie, ale nie było o nim głośno, jego nazwisko przepadło. Niektórzy się zastanawiali, czy on w ogóle ma zamiar kiedykolwiek zostać managerem. Karierę zakończył w 1980 roku, przez dekadę nie objął posady w żadnym klubie. Tutaj tkwiła podstawowa wątpliwość – czy Fabio ma w sobie szczere pragnienie, by poprowadzić zespół?

To łagodna wersja. Capello spotykał się też z brutalnymi głosami krytyki. Twierdzono, że w głębi duszy nie jest żadnym trenerem, tylko wylansowanym na to stanowisko urzędasem. – Każdego dnia gdy patrzę w lustro, myślę sobie, że Fabio Capello w Milanie to największa na świecie obraza dla trenerskiej profesji. Wstyd mi, że taki człowiek został managerem w Serie A i, co za tym idzie, moim kolegą po fachu – stwierdził Franco Scoglio, szkoleniowiec Udinese.

Ostro, prawda?

NIEPOKONANI

Na domiar złego, Capello nie mógł liczyć na transferowe wsparcie ze strony Berlusconiego. Silvio nie miał ochoty na wysłuchiwanie apeli o wzmocnienia – nie po to pozbył się z Mediolanu Sacchiego, żeby teraz użerać się z kolejnym roszczeniowym marudą. Właściciel Rossonerich wierzył, że skład jest wystarczająco mocny, by walczyć o najwyższe cele. I – patrząc po prostu na nazwiska – trzeba mu przyznać rację. Bo Milan na starcie sezonu 1991/92 to nie tylko legendarny, holenderski tercet. Słynne postaci można wyliczać znacznie dłużej. Wybuchowy Sebastiano Rossi między słupkami. Dostojny Franco Baresi z opaską kapitańską na ramieniu. Dalej: Alessandro Costacurta, Paolo Maldini i Mauro Tassotti w defensywie. Carlo Ancelotti i Roberto Donadoni w drugiej linii. Daniele Massaro, Marco Simone i Aldo Serena w ataku. Plejada gwiazd.

A jednak Capello miał powody do niepokoju. Jego pozycja była niepewna, a trafił do szatni pełnej – co tu dużo mówić – sytych kocurów. Najważniejsi zawodnicy Rossonerich powygrywali już w czerwono-czarnym pasiaku wszystko, co tylko jest do wygrania. Na dodatek kluczowych piłkarzy coraz częściej zaczęły dręczyć urazy. Nie było już w tym zespole dawnego ognia. Nowy szkoleniowiec chciał zaprowadzić w szatni własne porządki, lecz nie bardzo miał jak tego dokonać.

Próbował rozpalić ogień na nowo, lecz nie dostał do dyspozycji pochodni i kanistra z benzyną, a najwyżej dwie wystrzępione zapałki.

Gabriele Marcotti dowodzi: – Arsene Wenger powiedział mi kiedyś: „Zbyt wielu weteranów w szatni to niekiedy tykająca bomba dla trenera. Zwłaszcza wówczas, gdy ci weterani odnieśli wcześniej wielki sukces pod wodzą innego szkoleniowca”. Dokładnie w takiej sytuacji znalazł się w 1991 roku Capello. Największe gwiazdy Milanu rozkwitły u Sacchiego. Nie zawsze potrafili się z nim dogadać, ale przecież piłkarze mieli świadomość, że uczestniczyli w czymś wyjątkowym. A tu nagle do szatni wchodzi „człowiek Berlusconiego”, a jednocześnie reprezentant starego Milanu, tego sprzed rewolucji przeprowadzonej przez Sacchiego. Trudno było o wzajemne zaufanie w takich okolicznościach.

Pierwszym ruchem Fabio było wprowadzenie do zespołu świeżej krwi. Trener miał okazję pracować z Maldinim i Costacurtą, gdy ci grali jeszcze w młodzieżówkach Milanu, liczył więc na ich wsparcie. Na tym samym poziomie Capello zetknął się również Demetrio Albertini. Włoch postanowił uczynić z dwudziestolatka zawodnika wyjściowego składu kosztem wiekowego Carlo Ancelottiego, którego trapiły kontuzje. Nie była to roszada kadrowa, od której zatrzęsłyby się mury San Siro, ale cóż – zawsze jakiś sygnał, że trener ma własne przemyślenia.

Kogoś trzeba było poświęcić, żeby pokazać cojones.

W tym swoistym, trenerskim gambicie przepadł Carletto, kluczowa postać w taktycznej układance Sacchiego.

– W życiu czasami spotyka się kogoś, kogo się po prostu nie lubi. Fabio Capello i mnie dzieliła, i dzieli, różnica osobowości – wspominał Ancelotti. – Problem polega na tym, że bardzo trudno oddzielić stosunki zawodowe od ludzkich. Nie można oczekiwać od zawodnika, który wylądował na ławce, że będzie pałał wielką sympatią do swojego trenera. Taka relacja nie ma prawa się rozwinąć, to nieuniknione. Nam się właśnie coś takiego przydarzyło. W drużynie pojawił się młody piłkarz, z którym wiązano wielkie nadzieje. Demetrio Albertini zyskał znacznie szersze możliwości niż ja. Miałem wrażenie, jak gdybym grał w Monopol: idziesz z boiska na trybuny, nie przechodzisz przez „start”. Bez zatrzymywania się na ławce.

Delikatne zamieszanie wzbudziła także obsada bramki, ponieważ Capello wyżej sobie cenił Sebastiano Rossiego niż Francesco Antoniolego. Tego pierwszego golkipera, nie bez powodów zresztą, uważano zaś powszechnie za lekko świrniętego. Niepokorny Rossi uwielbiał wydzierać się na swoich obrońców, dyrygować nimi z wielką ekspresją. Słynął z podejmowania ryzykownych decyzji – zarówno na linii, jak i na przedpolu. Zazwyczaj owocowało to spektakularnymi interwencjami, ale niekiedy kończyło się też koszmarnymi pomyłkami.

Poza tym, Milan przystąpił do rozgrywek ligowych w składzie preferowanym przez Sacchiego i w ustawieniu, które zazwyczaj stosował Włoch. Klasyczne, elastyczne, kompaktowe 4-4-2. Żadnych cudów, żadnych gwałtownych ruchów. Bez rewolucji.

Rijkaard,_van_Basten,_Gullit_-_Milan_AC_1988-89

Frank Rijkaard, Marco van Basten, Ruud Gullit.

Sezon 1991/92 zaczął się dla Rossonerich nad wyraz niemrawo.

Wyglądało, że Capello szybko dostanie mata. Albo od rywali, albo od zarządu.

Pierwsza kolejka? Zwycięstwo 1:0 z Ascoli dzięki bramce samobójczej. Drugie starcie? Znowu 1:0 do przodu, tym razem z jedenastu metrów nie pomylił się van Basten. Kolejne spotkanie? 1:1 w szlagierze z Juventusem. Znów wynik ratuje samobój. Czwarta seria spotkań – 1:1 z Fiorentiną. Karny van Bastena w końcówce pozwolił podzielić się z rywalem punktami. Piąty mecz – 1:1 z Genoą. Gol van Bastena. Z rzutu karnego, a jakże. Po 450 minutach sezonu żaden z piłkarzy Milanu nie miał na swoim koncie bramki strzelonej z gry.

– Capello był trenerem, który poważnie podchodził do swojej pracy. Oczekiwał dyscypliny i intuicyjnie wyczuwał, jak ustawić zespół, aby pokrzyżować szyki przeciwnikowi – opisywał Ancelotti. – Jest mistrzem czytania gry, to jego największy atut. Jeśli o to chodzi, muszę uchylić przed nim kapelusza. Jednak jako człowiek… Cóż, to już zupełnie inna historia. Był gburem. Nie umiał rozmawiać z zawodnikami, a przede wszystkim – nie lubił omawiać z nami kwestii taktycznych. Wymiana poglądów na temat strategii wydawała mu się czymś obcym, w związku z czym nigdy nie miała miejsca. Być może właśnie dlatego między nim a piłkarzami dochodziło do tak wielu słownych utarczek. Być może właśnie dlatego pewnego dnia Gullit powiesił go na ścianie szatni w Milanello. Jak już wspominałem, chylę przed Capello kapelusza, przy okazji zaś zaznaczam, że po włosku kapelusz to „cappello”. A Capello zawisł właśnie na wieszaku na kapelusze. Stopy dyndały mu kilkanaście centymetrów nad ziemią.

Oczywiście nie wszyscy zawodnicy Milanu zapamiętali współpracę z Capello aż tak źle, jak odsunięty od wyjściowej jedenastki Ancelotti. Niemniej – wiele wskazywało na to, że nowy szkoleniowiec Rossonerich nie tylko nie pobudził drużyny do lepszej gry niż w poprzednich rozgrywkach, ale wręcz ją uśpił. Pięć meczów bez porażki na starcie ligi nikomu nie zaimponowało.

Sytuację przedstawiano raczej jako serię pięciu meczów bez ani jednego przekonującego zwycięstwa.

Już na pierwszym spotkaniu z zespołem Capello próbował pobudzić morale drużyny. Powiedział wtedy: – Wiem, co o was mówią. Że jesteście już skończeni. Że Milan potrzebuje przebudowy. Ja czuję, że to nieprawda. Wiem, że to nieprawda. Przed wami jeszcze co najmniej pięć lat gry o najwyższe cele. Chcę, żebyście udowodnili niedowiarkom, że się co do was mylą.

I niby podziałało. Capello sprytnie potwierdził piłkarzom to, o czym mówiło się w klubie po cichu – że Sacchi musiał odejść, ponieważ marzyła mu się gruntowna rewolucja kadrowa w zespole i suszył z tego powodu głowę Berlusconiemu, który nie chciał zbyt wiele zmieniać. Jednak wyniki i styl gry nie potwierdzały bynajmniej, że drużyna zaufała początkującemu szkoleniowcowi i zapomniała o jego poprzedniku. W szatni zaiskrzyło, lecz nie w pozytywnym sensie. – Capello twierdził, że po korytarzach w Milanello przechadza się duch, zwłaszcza po zmierzchu. Nigdy nie potrafiłem zdecydować, kto zasługuje na miano większego wariata: Don Fabio czy ten duch, skoro postanowił prześladować właśnie Capello – kpił Ancelotti. – To musiał być spory problem. Już widzę, jak Capello chodzi ze ściągniętymi ramionami i wypiętą klatką piersiową, trochę jak Antonio Cassano: „Przepadnij! Spieprzaj, zły duchu! To nie jest drużyna umarlaków”.

Na zwycięską ścieżkę udało się Milanowi powrócić w szóstej kolejce ligowych zmagań. I wtedy – trochę znienacka – drużyna zaczęła działać. Rossoneri wygrali siedem spotkań z rzędu. W tym 4:1 z Romą i – co najważniejsze 2:0 z Sampdorią.

Sampdoria 0:2 Milan (Serie A 1991/92).

Capello miał pierwsze realne powody do zadowolenia. No i nie musiał się martwić występami w europejskich pucharach, z których Milan został karnie wykluczony za występki z poprzedniej kampanii. Podopieczni Don Fabio dostali na murawie znacznie więcej luzu niż za kadencji Sacchiego. Jeżeli chodzi o grę w defensywie, dyscyplina oczywiście wciąż była żelazna. Ale w ataku Capello pozwalał swoim gwiazdom na improwizację. Dopuszczał spontaniczne rozwiązania, których nie życzył sobie Arrigo. W efekcie Ruud Gullit i Marco van Basten zauważalnie odżyli. Poluzowanie treningowego reżimu również pomogło im odzyskać zatraconą świeżość.

– Fabio był sprytny. Wiedział, jak korzystać z dorobku poprzednika – mówił Silvano Ramaccioni. – Pozwolił piłkarzom na więcej ekspresji. Myślę, że starał się trochę zmienić klimat panujący w drużynie. Zdjął z niektórych zawodników nieco presji.

Jak zauważa Gabriele Marcotti, Capello zrewolucjonizował też system odpraw taktycznych. Przeprowadzał ich mnóstwo, chcąc mieć absolutną pewność, że piłkarze odpowiednio zrozumieli obmyślone przez niego wytyczne. Z zawodnikami wyjściowej jedenastki rozmawiał wieczorem, dzień przed meczem. Rankiem następnego dnia organizował jednak dodatkowe zebranie dla całej drużyny, gdzie… powtarzał wszystkim przekazane poprzednio informacje, na dodatek wypisując je również na ścieralnej tablicy. Chodziło o to, by piłkarze przewidziani do pierwszego składu przemielili w pamięci jego przemowę co najmniej trzykrotnie – dwa razy jej wysłuchując i raz odczytując gryzmoły z tablicy. Czasami komuś zdarzało się przysnąć albo ostentacyjnie ziewnąć. Trener rugał takiego delikwenta, ale się nie obrażał. Nigdy nie chował urazy. – Capello natychmiast zapominał o konfliktowych sytuacjach. Jak gdyby nigdy nic się nie stało – dowodził Ancelotti. – Zaczynał wszystko od zera. Dla dobra zespołu – i własnego dobra – udawał, że niczego nie pamięta.

– Treningi były zwariowane – opowiadał Paolo Maldini. – Pracowaliśmy ciężko i na boisku, i umysłowo. Fabio kazał nam wszystko powtarzać po tysiąc razy. Zwłaszcza uwziął się na obrońców. Robiliśmy to samo dzień w dzień. Można było oszaleć. Ale kiedy dzisiaj spotykam Baresiego, Costacurtę czy Tassottiego, to wciąż pamiętamy te treningi i taktyczne polecenia trenera. Utkwiły nam w mózgu na stałe.

W drugiej połowie rozgrywek ligowych odpowiednio przygotowani Rossoneri rozbujali się już na dobre.

Zaczęli regularnie gromić rywali, a wisienką na torcie był ich triumf 5:1 w rewanżowym starciu z Sampą. Do tego doszło też prestiżowe zwycięstwo w Derby della Madonnina po niezapomnianym trafieniu autorstwa Daniele Massaro. Czerwono-czarna część Mediolanu oszalała z euforii. Strzałem w dziesiątkę okazało się też postawienie na Rossiego, który – zgodnie z przewidywaniami – od czasu do czasu notował jakąś straszliwą wpadkę, ale generalnie spisywał się między słupkami fenomenalnie i na pewno więcej meczów Milanowi wybronił niż zawalił.

Milan 1:0 Inter (Serie A 1991/92).

W przedostatniej kolejce Rossoneri zmiażdżyli u siebie Hellas Verona 4:0. Z kolei w finałowej serii spotkań kompletnie zdemolowali Foggię. 8:2 na wyjeździe, deklasacja. Szach-mat. Trudno sobie wyobrazić bardziej spektakularną kropkę nad i w tak kapitalnym sezonie. Milan zakończył rozgrywki bez ani jednej porażki, zgarniając scudetto ze znaczną przewagą nad pościgiem. Podopieczni Capello zdobyli w lidze oszałamiającą liczbę 74 trafień. Może z dzisiejszej perspektywy to aż tak nie imponuje, ale wystarczy spojrzeć na wyczyny konkurencji, by zrozumieć, jak kapitalną, ofensywną piłkę grał wtedy Milan. Wicemistrzowie Italii – Juventus – skończyli rozgrywki z 45 golami na koncie. Trzecie w tabeli Torino zdobyło 42 gole. Po prostu przepaść, różnica poziomów.

Juve to jednakowoż jedyna ekipa, która w sezonie 1991/92 potrafiła nasypać piachu w tryby machinie Capello.

„Stara Dama” nie przegrała z Milanem w lidze i wyeliminowała mediolańczyków z Pucharu Włoch. Rossoneri właśnie w Coppa Italia ponieśli zatem swoją jedyną porażkę w całym sezonie. Van Basten odwdzięczył się Berlusconiemu za zmianę na stanowisku trenera – został królem strzelców Serie A, zdobywając w lidze 25 trafień. Aż trudno uwierzyć, że ten sam Milan, z tym samym Capello u steru – choć już bez van Bastena na szpicy – w przyszłości miał zgarnąć scudetto zdobywając w Serie A tylko 36 goli.

OD POTKNIĘCIA DO PUCHARU MISTRZÓW

Przed sezonem 1992/93 szkoleniowiec Rossonerich, którego pozycja w klubie gwałtownie urosła, zdołał wreszcie namówić Berlusconiego na porządne zakupy. Serie A otworzyła nieco szerzej furtkę dla zawodników spoza Italii, z czego wypadało mediolańczykom skorzystać. Zarówno z powodów sportowych, jak i marketingowych. Do drużyny dołączyły zatem wielkie gwiazdy europejskiego futbolu – Zvonimir Boban, Dejan Savićević i Jean-Pierre Papin, a na dokładkę między innymi Gianluigi Lentini, największa gwiazda wspomnianego Torino. Ta transferowa ofensywa to była wręcz manifestacja siły Milanu. Berlusconi pobił światowy rekord transferowy dwa razy w trakcie jednego okna transferowego – najpierw wykładając dziesięć milionów funtów za Papina, potem trzynaście za Lentiniego.

Obaj nie do końca się na San Siro sprawdzili, zresztą z różnych powodów, ale już same kwoty mogą imponować.

Sygnał ze strony właściciela był oczywisty: wróciliśmy na szczyt we Włoszech, czas znów usiąść na europejskim tronie.

Capello firmując te głośne transfery również własnym nazwiskiem wziął na barki olbrzymią odpowiedzialność. Po pierwsze – oczekiwano od niego gigantycznych sukcesów, każde potknięcie zostałoby potraktowane jako sromotna klęska trenera, który zmarnował potencjał wielkich gwiazd. Po drugie – jakoś trzeba było znaleźć minuty dla tych wszystkich futbolowych gigantów, z których każdy czuł się zawodnikiem na miarę wyjściowej jedenastki Milanu.

Na początku lat dziewięćdziesiątych rotacja w składzie nie była jeszcze normą. Wielu trenerów trzymało się żelaznego zestawienia nazwisk. Fabio był inny. Zwracał uwagę na głębię kadry, nie tylko jej frontmanów. – Jego drużyna była budowana na bazie konkretnego momentu, formy w danym okresie. Nie przywiązywał się do nazwisk. Każdy mógł wylądować na ławce – zauważa Marcotti.

Efekt? Zdumiewająco pozytywy. Zażarta rywalizacja o miejsce w składzie początkowo naprawdę napędziła mediolańską drużynę. Włoska prasa po prostu oszalała na punkcie Milanu, który w spektakularnym stylu kontynuował swoją serię meczów bez porażki. 5:4 z Pescarą w drugiej kolejce. 7:3 z Fiorentiną dwa tygodnie później. 5:3 z Lazio, potem 5:1 z Napoli. Totalne szaleństwo. Berlusconi mógł kraśnieć z zadowolenia, obserwując popisy swojej drużyny. I chyba tylko jedna osoba w obozie Rossonerich kręciła na to wszystko nosem. Tym człowiekiem był… Capello, doprowadzany do furii nonszalancją Milanu w grze obronnej. Zespół atakował wspaniale, lecz w obronie w niczym nie przypominał perfekcyjnie zorganizowanej ekipy Sacchiego. Mediolańczycy szli po prostu na żywioł.

Jak tu powiedzieć, że coś jest nie tak, kiedy po dwudziestu trzech kolejkach klub ma na koncie 40 z 46 możliwych do zgarnięcia punktów?

Fiorentina 3:7 Milan (Serie A 1992/93).

Mimo wszystko – Capello kombinował, knuł. Szukał nowych rozwiązań. W grudniu 1992 roku bardzo poważnej kontuzji kostki nabawił się bowiem Marco van Basten, co – trochę paradoksalnie – otworzyło trenerowi nieco więcej taktycznych możliwości. Okrutny uraz w konsekwencji zakończył zresztą przepiękną karierę napastnika, choć Holender wrócił jeszcze do gry w końcówce sezonu. Dla Milanu nie był to aż tak wielki problem, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Jeśli masz do dyspozycji Papina i Massaro, to nawet utrata jednego z najlepszych zawodników świata wydaje się do przełknięcia, choć i tak boli niczym drzazga w palcu.

Odmieniona drużyna wreszcie się jednak zacięła. Kolejne zwycięstwa stawały się coraz skromniejsze, coraz bardziej wymęczone.

10 marca 1993 roku Milan przegrał pierwszy raz w sezonie – przez Romę w Pucharze Włoch. Jedenaście dni później Rossoneri polegli natomiast w lidze. Pokonała ich Parma – ta sama, od której wiosną 1991 roku zaczęła się ta spektakularna passa meczów bez porażki. Faustino Asprilla zdobył jedyną bramkę w tamtym spotkaniu, kończąc serię niepokonanego Milanu na 58 spotkaniach. Niebotyczna liczba. Nawet londyńscy The Invincibles nie mogą się z tym osiągnięciem równać. Przed Liverpoolem też daleka, oj daleka droga, by doścignąć tamten Milan.

Do końca sezonu ligowego ekipa z San Siro wygrała jednak już tylko… jeden, jedyny mecz. Przegrała również raz, z Juventusem. Aż ośmiokrotnie podzieliła się zaś z oponentem punktami. Pierwsza część rozgrywek była w wykonaniu podopiecznych Capello na tyle znakomita, że nikomu nie udało się już ich doścignąć, aczkolwiek niewiele brakowało. Zrobiło się naprawdę gorąco. Na domiar złego, nie udało się również mediolańskiej drużynie zatriumfować w pierwszej edycji Ligi Mistrzów. Milan – wielki faworyt rozgrywek – zawędrował do finału Champions League, ale tam sensacyjnie uległ Olympique’owi Marsylia. – Byliśmy tamtego dnia lepsi. Pamiętam, że po zejściu na przerwę nikt nie mógł w szatni uwierzyć, że przegrywamy – opowiadał bramkarz Rossi.

To była surowa lekcja pokory dla początkującego wciąż trenera, który nie do końca zapanował w tamtym sezonie nad rozzuchwaloną szatnią. W efekcie Milan rozklekotał się w decydującej fazie sezonu i niewiele brakowało, a z kretesem przegrałby na wszystkich frontach.

tumblr_lmxr8rzSmW1qfxktpo1_1280

Milan przed przegranym finałem Ligi Mistrzów w 1993 roku.

Prawdopodobnie właśnie wtedy Capello przepoczwarzył się w zimnego, futbolowego pragmatyka. Tego, którego w przyszłości dwukrotnie zwolniono z Realu Madryt za zdobycie mistrzostwa Hiszpanii w zbyt nieciekawym stylu. W sezonie 1993/94 Milan wywalczył trzecie scudetto z rzędu, ale w sposób naprawdę daleki od widowiskowego. Jako się rzekło – Rossoneri zdobyli w lidze zaledwie 36 goli. Trafiali do siatki z taką samą częstotliwością jak niektórzy spadkowicze. Jean-Pierre Papin zasłynął wówczas stwierdzeniem: – Mówicie, że nudno się nas ogląda? Co ja mam powiedzieć? Pomyślcie, jak nudno musi się w tym zespole grać.

Nie on jeden cierpiał w odmienionym Milanie.

Wielu zawodników uskarżało się, że ich boiskowa swoboda została gwałtownie i bez uzasadnienia obcięta przed trenera, a Capello nie wykorzystuje nawet ułamka ich ofensywnego potencjału. Ale nieprzejednany szkoleniowiec pozostawał głuchy na tego rodzaju głosy. Był szefem. O taktycznych decyzjach zwykł informować, a nie poddawać je pod jakąkolwiek dyskusję. Zależało mu tylko na kolejnych zwycięstwach, a zachowawcza strategia – czy się to komuś podobało, czy nie – doskonale się sprawdzała na boisku. – Myślę, że Capello miał spięcie z każdym zawodnikiem Milanu – wspominał Stefano Eranio, jeden z piłkarzy regularnie pomijanych przy ustalaniu składu. – Kiedy masz z nim konflikt, trudno właściwie zrozumieć, czy on się akurat na ciebie złości, czy stara się sprowokować reakcję, na jakiej mu zależy.

– Jednego dnia się kłócicie, następnego obejmuje cię jak przyjaciela. Capello to prowokator. Lubi pracować w atmosferze napięcia – dodał Boban. Z kolei Marcel Desailly, który w sezonie 1993/94 pełnił newralgiczną rolę w defensywnej układance trenera, stwierdził: – Na treningu cały czas czułem na plecach jego wzrok. Stał przy linii i bez przerwy nas obserwował. Nieustannie utrzymywał nas pod presją.

Summa summarum – metody Capello okazały się jednak zabójczo skuteczne.

W 1994 roku Rossoneri nie tylko obronili tytuł w lidze, ale zwyciężyli również w Champions League. W finałowym starciu miażdżąc Barcelonę aż 4:0, choć kataloński Dream Team stworzony przez Johana Cruyffa jawił się jako zdecydowany faworyt finałowej konfrontacji. Ekipa słynąca z niesamowitej ofensywy poległa zatem sromotnie w starciu ze specjalistami od murowania dostępu do własnej bramki. Jedną z bramek zdobył wspomniany Desailly, ściągnięty do ryglowania środka pola. Kolejną dorzucił niemalże już skreślony przez trenera Savićević. A dwie sztuki wpakował Massaro, który pewnie w ogóle by w tym meczu nie zagrał, gdyby nie straszliwy uraz van Bastena. Futbol naprawdę bywa przewrotny.

Czy Fabio Capello ze szczególnym rozrzewnieniem wspomina fenomenalną passę 58 meczów bez porażki w Serie A? Trzeba chyba niczego o nim nie wiedzieć, by tak przypuszczać. – Fajnie jest przeżywać historyczne chwile, to miłe. Ale rekordy mają to do siebie, że ktoś je w końcu zawsze pobije. Liczą się tylko trofea. Gdy ich brakuje, cała reszta nie ma najmniejszego znaczenia.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice

To miał być zwyczajny mecz. 81 punktów Kobego Bryanta

Cztery minuty mistrzostwa, czyli historia przedwczesnej radości

Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?

Ostatnia podróż „Boskiego Kucyka”, czyli Roberto Baggio w Brescii

***

etoto

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...