Reklama

100 najlepszych drużyn powojennej Europy

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

26 marca 2020, 07:55 • 170 min czytania 2 komentarze

Co tu dużo mówić – za nami kawał przygody. Nostalgicznej podróży przez historię europejskiej piłki, podczas której udało się skolekcjonować i opowiedzieć dziesiątki historii, które wpływały na to, jaki futbol oglądamy dziś. Piłkarskie rewolucje Herrery, Michelsa czy ta bardziej współczesna Guardioli. Ery dominacji klubów z poszczególnych krajów, triumfy jednych stylów nad innymi. Lata, które uformowały wartości wyznawane przez kibiców i pracowników największych klubów świata takimi, jakie znamy je obecnie.

100 najlepszych drużyn powojennej Europy

Przez ostatnie dni ujawnialiśmy wam po ćwiartce, tutaj znajdziecie zaś cały ranking. 100 pozycji, ćwierć miliona znaków, zapraszamy:

***

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (100.-76.)

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (75.-51.)

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (50.-26.)

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (25.-1.)

***

Reklama

100. GALATASARAY SK (1996 – 2000)

Na szpicy Hakan Şükür, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii tureckiego futbolu. Dziś wyklęty nad Bosforem z przyczyn politycznych, przed laty wręcz tam ubóstwiany, ładujący gola za golem. Za jego plecami Gheorghe Hagi, który z kolei zapracował sobie na status najwspanialszego rumuńskiego piłkarza w dziejach. W latach dziewięćdziesiątych dla każdego sympatyka futbolu postać w zasadzie kultowa. Niezapomniany, niezwykle efektownie grający playmaker, specjalista od potężnych bomb z dystansu. Między słupkami natomiast Cláudio Taffarel – czołowy bramkarz swojej generacji, posiadający smykałkę do niesłychanie spektakularnych interwencji. No i na dokładkę paru graczy, których sława miała zasięg raczej lokalny – Okan Buruk, Bülent Korkmaz, Ümit Davala, Hakan Ünsal, Emre Belözoğlu, Hasan Şaş… Listę uznanych nazwisk można ciągnąć.

U klubowego steru prezes Faruk Süren, z rozmachem poruszający się po transferowym rynku. Wreszcie – na ławce trenerskiej charyzmatyczny, błyskotliwy, no i nieco narwany Fatih Terim, zwany „Cesarzem”. Takiego pseudonimu naprawdę nie otrzymuje się przez przypadek.

Galatasaray w drugiej połowie ostatniej dekady XX wieku wskoczyło na najwyższy poziom. Po mistrzostwach Europy w 1996 roku klubem zawładnął Terim, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Kadra oparta na najlepszych krajowych zawodnikach i paru wybitnych weteranach również doskonale się sprawdziła. – Prowadzenie doświadczonych, wybitnych zawodników, takich jak na przykład Hagi, dla trenera jest najłatwiejsze. Nie mogę jednak dopuścić, by którykolwiek z członków grupy łamał dyscyplinę w szatni. Nie mam kompleksów, reguły są jasne dla wszystkich. Nikt nie narzeka. Ani Hagi, ani ktokolwiek inny – zastrzegał się Terim.

Ekipa „Lwów” cztery razy z rzędu sięgnęła po mistrzostwo kraju, dokładając do kolekcji również dwa Puchary Turcji.

Wisienką na torcie okazał się natomiast triumf w Pucharze UEFA w 2000 roku. Podopieczni Terima swoją przygodę w tych rozgrywkach zaczęli po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i nie wyglądali na mocnych kandydatów do końcowego sukcesu, a jednak uporali się z naprawdę poważnymi rywalami i koniec końców mogli świętować europejski triumf jako pierwszy turecki klub w historii. W finałowej konfrontacji Galatasaray okazało się lepsze od naprawdę mocarnego w tamtym czasie Arsenalu, pokonując „Kanonierów” po serii rzutów karnych. Wspaniałego sukcesu „Lwów” nie przyćmiły nawet olbrzymie kontrowersje wokół zachowania tureckich kibiców.


Finał Pucharu UEFA 2000

Samo dotrwanie do konkursów jedenastek w finale było sporym wyczynem Galatasaray, ponieważ na początku dogrywki z boiska wyleciał znany z krewkiego charakteru Hagi. Ale tamtego wieczora Turcy byli w stanie przetrwać wszystko.

Reklama

Przed meczem byłem bardzo zdenerwowany, ale kiedy tylko wszedłem na boisko, wszystkie emocje ze mnie uleciały – opowiada Bülent Korkmaz, kapitan tamtej ekipy. – Rozegrałem w swojej karierze wiele ważnych meczów na stadionie w Stambule, lecz atmosfera, jaka tamtego dnia unosiła się nad obiektem Parken w Kopenhadze była wyjątkowa. Występ w finale europejskiego pucharu to uczucie, którego nie można zestawić z niczym. Nasi kibice śpiewali patriotyczne pieśni, czułem gęsią skórkę na plecach. Czułem dumę, że jestem Turkiem. Myślę, że wygraliśmy ten finał dlatego, że pragnęliśmy tego o wiele bardziej niż zawodnicy Arsenalu.

W sierpniu 2000 roku Galatasaray – już z Mirceą Lucescu w roli trenera – zgarnęło jeszcze Superpuchar Europy.

W starciu z Realem Madryt błysnął Mario Jardel, nowa gwiazda klubu. Brazylijski super-snajper miał poprowadzić turecką drużynę do sukcesu w Champions League, lecz tego ostatecznie dokonać się nie udało. Niemniej – tamta ekipa i tak została zapamiętana nad Bosforem jako Avrupa Fatihi. „Zdobywcy Europy”.

99. REAL SARAGOSSA (1963-1966)

Los Magnificos. „Wspaniali”. Na taki przydomek zapracowali sobie piłkarze Realu Saragossa – Canario, Santos, Marcelino, Villa i Lapetra – w latach 60. Nie udało się im co prawda w tym okresie zostać mistrzami Hiszpanii, ale regularnie znajdowali się w najlepszej piątce ligi. No i odbili to sobie w pucharach – dwa razy wygrali Copa del Rey, a w sezonie 1963/64 zwyciężyli w Pucharze Miast Targowych.

Wspomniana piątka stała się jednym z najbardziej przerażających ataków w historii hiszpańskiego futbolu. Canario był waleczny i temperamentny, Santos potrafił się poświęcić dla zespołu, Willi imponował dryblingiem i techniką, Lapetra miał wizję gry i potrafił dyktować tempo, Marcelino zaś miał w sobie coś z artysty – to on dawał największe show z tej piątki. Udało się ich zebrać w jednym miejscu dzięki sprzedaży stadionu „El Torrero” i przeniesieniu na La Romaredę.

Niestety, kiedy Brazylijczyk Canario odszedł do Mallorki w 1968 roku, pojawiła się w zespole luka, której już nie udało się wypełnić. Real Saragossa nigdy później nie był tak mocny jak w czasie, kiedy siedmiokrotny reprezentant Canarinhos przywdziewał barwy klubu.

98. HELLAS WERONA (1983 – 1987)

Każda liga ma swoich sensacyjnych mistrzów, o których pamięta się latami. Najświeższy przykład takiej gigantycznej niespodzianki to oczywiście triumf Leicester City w Premier League, więc niech “Lisy” stanowią tutaj punkt odniesienia, ponieważ scudetto zdobyte przez Hellas Werona w 1985 roku było wydarzeniem podobnego kalibru co mistrzowski sezon podopiecznych Claudio Ranierego w angielskiej ekstraklasie. Hellas sięgający po Scudetto pokazał mi, że każdy może osiągnąć wszystko, co sobie wymarzy, jeśli tylko da z siebie wszystko i mocno w to uwierzy stwierdził Maurizio Setti, obecny prezydent klubu.

Pierwszym architektem sukcesów Hellasu na początku lat osiemdziesiątych był trener, Osvaldo Bagnoli. Drugim – dyrektor sportowy, Emilliano Mascetti. Obu panów łączyła skłonność do ryzyka. Bagnoli bardzo odważnie stawiał na zawodników z różnych powodów niespełnionych, którzy pod jego wodzą rozkwitali i grali swoją życiówkę. Dzięki temu Hellas w 1982 roku powrócił do Serie A i sprawił wielką sensację jako beniaminek, finiszując w rozgrywkach ligowych na znakomitym, czwartym miejscu w tabeli.

Gialloblu dotarli też do finału Pucharu Włoch, minimalnie ulegając tam Juventusowi. Wspomniany Mascetti uznał jednak, że to za mało.

Latem 1984 roku do Werony trafiło dwóch zawodników o olbrzymim potencjale i nieco kontrowersyjnej, żeby nie powiedzieć szemranej reputacji. Z Belgii przechwycony został Preben Elkjær Larsen, znany jako “Wariat z Lokeren”, z kolei z Niemiec wyciągnięto Hansa-Petera Briegla, nazywanego “Walcem”. Ksywa wzięła się od walca drogowego, nie od pięknego tańca.

Jak tu najkrócej wyjaśnić, czemu akurat takie pseudonimy?

Wystarczą chyba dwie ciekawostki. Duńczyk na treningi Hellasu przyjeżdżał konno. Niemiec, będący jednym z najtwardziej grających zawodników w Europie, na boisku meldował się bez ochraniaczy. Zawadzały mu w walce o piłkę.

Już pierwszym mecz sezonu 1984/85 zwiastował, że Bagnoli i Mascetti zmontowali w Weronie naprawdę konkretną ekipę. Gialloblu przed własną publicznością gładko pokonali Napoli, a debiutujący w roli środkowego pomocnika Briegel nakrył czapką Diego Maradonę, debiutującego w Italii. Już do końca sezonu Hellas nie zwolnił tempa – werończycy przegrali tylko dwa mecze w lidze i sięgnęli po mistrzowski tytuł kosztem Juventusu i Romy, które były w tamtym czasie naszpikowane gwiazdami europejskiego futbolu po sam korek. Potężny sukces, niesamowity wyczyn. Preben Elkjær uplasował się na drugim miejscu w wyścigu po Złotą Piłkę, a Briegel został wybrany piłkarzem roku w Niemczech.

Hellas sukcesu z 1985 roku już nie powtórzył, ale jeszcze przez jakiś czas trzymał się w czołówce Serie A. – Osvaldo Bagnoli był dla Werony tym, kim Bill Shankly był dla Liverpoolu. Uczynił ludzi szczęśliwymi skwitował Matteo Fontana, dziennikarz z Werony.

Wszyscy pamiętają o Scudetto, ale kiedy wygrywaliśmy Serie B graliśmy jeszcze lepiej. Byliśmy perfekcyjnie zsynchronizowaną drużyną, w której każdy wiedział, co ma robić. Tytuł? Wywalczyliśmy go, bo każdy z piłkarzy był głodny sukcesów i chciał udowodnić byłemu klubowi, że zbyt łatwo z niego zrezygnował. Byliśmy silni jako grupa, ale nie było u nas przybyszów z innej planety, którzy ciągnęli drużynę do zwycięstw – twierdzi sam Bagnoli. – W szatni zwykle siadałem w kącie i przeglądałem gazetę. Odprawy? A co ja miałem im mówić? Przez cały tydzień ćwiczyliśmy schematy, więc w dzień meczu musieli już je pamiętać. Moje słowa nic by tam nie wniosły.

97. WERDER BREMA (1981 – 1989)

W latach siedemdziesiątych Werder Brema był synonimem ligowej szarzyzny, przeciętności. Co gorsza, Die Werderaner przez długie lata pozostawali wtedy w cieniu swoich największych rywali z regionu, Hamburgera SV. Szczytem wszystkiego okazał się sezon 1979/80. W marcu HSV, zaliczane w tamtym czasie do ścisłej europejskiej czołówki, wygrało Derby Północy aż 5:0, a Werder z donośnym łoskotem zwalił się do 2. Bundesligi. Straszliwa klęska, nawet biorąc pod uwagę, że bremeńczykom wystarczył jeden sezon, by wygrzebać się z zaplecza niemieckiej ekstraklasy i powrócić do elity.

Wówczas do akcji wkroczył on. Otto Rehhagel.

Dzisiaj wszyscy już doskonale wiedzą, jak znakomity był to szkoleniowiec. Mistrzostwo Europy zdobyte z Grecją w 2004 roku to bez wątpienia najbardziej spektakularny przejaw geniuszu Niemca. Wygranie Bundesligi z niepozorną ekipą Kaiserslautern, której skład z pamięci wyrecytował swego czasu Tomasz Hajto, również dość dobitnie świadczy o tym, z jakiego kalibru trenerem mamy do czynienia. Po prostu wybitna postać. Jednak na początku lat osiemdziesiątych Rehhagel bywał jeszcze dość złośliwie przyzwany Torhagel. Czyli: „Grad goli”. To dlatego, że w 1978 roku prowadzona przez niego Borussia Dortmund przegrała mecz ligowy aż 0:12 ze swoją imienniczką z Mönchengladbach. Po takiej kompromitacji naprawdę trudno jest odbudować zszarganą reputację. Zwłaszcza, jeśli chce się uchodzić za specjalistę od defensywy.

Rehhagelowi w Bremie udało się tego jednak dokonać. Niemalże natychmiastowo uczynił z Werderu czołową drużynę Bundesligi. Jego podopieczni aż trzy razy na przestrzeni sześciu kolejnych sezonów zakończyli rozgrywki ligowe na drugim miejscu w tabeli. Przerośli nawet swoich odwiecznych oponentów z Hamburga. Wyróżniali się bardzo charakterystycznym stylem gry, doskonale się broniąc i z dużym rozmachem kontratakując.

Brakowało właściwie tylko mistrzowskiej kropki nad i, stąd zmiana pseudonimu trenera, przechrzczonego przez media na “Wiceadmirała” albo „Ottona II”.

Niemoc udało się wreszcie przełamać w sezonie 1987/88, kiedy to Werder zdetronizował Bayern Monachium i wygrał Bundesligę, tracąc w ligowych rozgrywkach tylko 22 gole, co w tamtym czasie było rekordem rozgrywek. Później Rehhagel poprowadził zresztą bremeńczyków do jeszcze jednego triumfu w lidze, dwóch sukcesów w Pucharze Niemiec i jednego zwycięstwa w Pucharze Zdobywców Pucharów. Za jego kadencji w Werderze rozwinęło się mnóstwo gwiazd niemieckiego, a nawet europejskiego futbolu. Przede wszystkim Rudi Völler, a oprócz niego choćby Karl-Heinz Riedle, Marco Bode, Mario Basler, Wynton Rufer czy też Frank Neubarth i Dieter Eilts.

Wielu z wymienionych spędziło w Werderze naprawdę długie lata, co też stanowiło dodatkową wartość tamtej drużyny. Miała swój charakter i swoich bohaterów, mocno zżytych z miejscową widownią.

Dla mnie wynik jednego meczu nie jest żadnym wyznacznikiem jakości mojej pracy – mówił Rehhagel w rozmowie z gazetą Die Kreiszeitung przed finałem PZP w 1992 roku. Karl-Heinz Riedle i Rudi Völler są dzisiaj wspaniałymi ambasadorami niemieckiego futbolu w Europie. Uważam to za taką samą część swojego dorobku jak trofea. Stworzyłem tę drużynę od zera, z moich początków pozostali w niej już tylko Jonny Otten i Thomas Schaaf. Pokazałem graczom, jak należy się zachowywać będąc zawodowym sportowcem. Żadnego alkoholu, żadnych papierosów. Zawsze jestem doskonale przygotowany do meczu. Całkowicie oddany klubowy.

Piłkarze to akceptują – dodał. – Wiedzą, że nawet kiedy jestem dla nich ostry, to zawsze chodzi mi tylko o kwestie piłkarskie. Kocham ich wszystkich jako ludzi. Dbam o to, by nie zranić ich duszy. Trzeba znać umiar. Polecam każdemu, by odwiedził Dolinę Królów w Egipcie. Kiedy znajdziesz się w tym miejscu, to szybko zrozumiesz, że czterdzieści lat twojego zawodowego życia to tylko mrugnięcie oka w wymiarze historycznym. Życie jest za krótkie na złośliwość i gniew.

96. IFK GÖTEBORG (1981-1982)

Nim Sven-Göran Eriksson stał się szkoleniowcem znanym na cały świat, dokonał wielkich rzeczy w ojczyźnie. Już jego pierwsza podjęta posada sugerowała, że ten gość sroce spod ogona zdecydowanie nie wypadł. Z Degerfors błyskawicznie awansował do pierwszej ligi, co nie uszło uwadze mających spore ambicje władz IFK Göteborg.

Gdyby jednak w momencie zatrudnienia Svena ktoś powiedział im, że za trzy lata Szwed poprowadzi IFK do zmiażdżenia w finale Pucharu UEFA potężnego HSV Ernsta Happela, pewnie nie byliby w stanie dać takim prognozom wiary.

Zespół Erikssona rozjeżdżał jednak kolejnych przeciwników i o ile eliminacja fińskiej Haki czy Dinamo Bukareszt była jeszcze możliwa do wyobrażenia, o tyle zwycięstwa z Valencią i Kaiserslautern, to już były sporego kalibru sensacje. IFK powtórzyło jednak dwukrotnie ten sam schemat – wyszarpany remis na wyjeździe i destrukcja przeciwnika u siebie.

HSV jednak zespół z Göteborga nie pozostawił złudzeń. Najpierw wygrał u siebie 1:0, by w Hamburgu rozjechać Niemców walcem atomowym. 3:0 w obecności 57 tysięcy kibiców było prawdziwym szokiem dla gospodarzy. Doniosłości to osiągnięcie nabrało jeszcze rok później, gdy HSV wygrało kolejną edycję Pucharu Europy, pokonując w finale Juventus z Platinim, Bońkiem, Zoffem, Scireą, Tardellim, Gentile czy Rossim. Jeśli podliczyć współczynnik UEFA, liga szwedzka w 1982 roku dysponowała podobną liczbą punktów do włoska Serie A. Właśnie ze względu na kapitalne pucharowe szarże Göteborga.

95. PARIS SAINT-GERMAIN (2012 – 2016)

Zlatan Ibrahimović dobijający do granicy 50 bramek w sezonie, do tego sekundujący mu Edinson Cavani, również tłukący gola za golem. Pełen kreatywności środek pola. Ángel Di María dokazujący na skrzydle, brazylijskie gwiazdy w defensywie. Najpierw Carlo Ancelotti, potem Laurent Blanc na ławce trenerskiej. Co tu dużo mówiąc – Paris Saint-Germain z katarską kroplówką finansową od początku było klubem skazanym na sukces. I ten sukces udało się osiągnąć, jasne, lecz wyłącznie na krajowym podwórku.

Zaczęło się niemrawo – od przegrania walki o triumf w Ligue 1 z Montpellier. Ale pierwsze śliwki robaczywki, później PSG pozamiatało już konkurencję we Francji. Cztery mistrzowskie tytuły z rzędu mówią same za siebie, a to przecież nie koniec sukcesów paryżan.

W 2015 i 2016 roku PSG wygrało w kraju po prostu wszystko, co jest do wygrania. Mistrzostwo. Puchar Francji. Superpuchar Francji. Puchar Ligi Francuskiej. Nawet największym ekipom w dziejach takie wyczyny rzadko kiedy się udawały. Osiągnięcie sukcesu na każdym froncie jest w świecie futbolu wyczynem, który graniczy z cudem. Paryż nie jest zresztą żadnym chwalebnym wyjątkiem od reguły. Ekipa z Parku Książąt pozostaje bowiem niespełniona na europejskiej arenie.

Ćwierćfinał, ćwierćfinał, ćwierćfinał, ćwierćfinał.

Cztery sezony rozczarowań w Lidze Mistrzów.

To nie oznacza, że trzeba na PSG spuścić kurtynę milczenia. To wielka drużyna. W sezonie 2015/16 prezentowała się wręcz fenomenalnie. Pewnie Laurent Blanc do dziś zadaje sobie pytanie, jakim cudem udało mu się przegrać ćwierćfinałowy dwumecz w Champions League z Manchesterem City, który w tamtym czasie był naprawdę pod formą. Przy całym szacunku dla czterech lat absolutnej hegemonii PSG na krajowym podwórku i dla wszystkich ustanowionych przez nią rekordów, nie jesteśmy jednak w stanie sklasyfikować tej drużyny wyżej. Bo po prostu stać ją było na więcej. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że hegemonia PSG w Ligue 1 została jednak przełamana przez AC Monaco.

Zobaczymy, jak daleko zawędruje paryska ekipa z duetem Mbappe&Neymar na czele.

94. OLYMPIQUE LYON (2001 – 2008)

Siedem mistrzowskich tytułów z rzędu. Można patrzeć na ligę francuską z pewnym powątpiewaniem, mając w pamięci choćby ekipę sklasyfikowaną poważej. Można wypominać brak sukcesów na europejskiej arenie. Można pamiętać, że – niezależnie od poziomu dominacji na krajowym podwórku – najlepsi zawodnicy i tak czmychali z klubu. To wszystko prawda. Niemniej, Olympique Lyon w pierwszej dekadzie XXI wieku napisał naprawdę piękną opowieść, którą mimo wszystko trzeba doceniać i o której należy pamiętać.

W 2002 roku Les Gones pierwszy raz w całej swojej historii znaleźli się na szczycie Division 1. Pewnie nawet sam Jean-Michel Aulas, krnąbrny właściciel klubu, nie spodziewał się wówczas, że jego drużyna aż do tego stopnia zdominuje francuskie rozgrywki.

Trzeba powiedzieć, że to właśnie postać właściciela stanowi klamrę, która spina te wszystkie mistrzowskie tytuły. Aulas uczynił z Lyonu nie tylko doskonale prosperujący biznes, ale i bardzo atrakcyjny produkt bez względem czysto sportowym. Choć w drużynie w czasach hegemonii zmieniało się sporo. Pierwsze mistrzostwo dla Les Gones zdobył Jacques Santini. Kolejne trzy wywalczył Paul Le Guen. Następne dwa – doświadczony Gérard Houllier. No i wreszcie siódmy, ostatni tytuł mistrzowski został wywalczony za kadencji Alaina Perrina. Wszystkich Aulas pozbywał się w gruncie rzeczy z tego samego powodu. Ponieważ nie potrafili doprowadzić Olympique’u do triumfu w Champions League.

Swój najlepszy wynik w Lidze Mistrzów zawodnicy Lyonu osiągnęli… w 2010 roku. Gdy ich krajowa dominacja przeszła już do historii. W latach 2002 – 2008 nie udało im się ani razu przebrnąć choćby przez ćwierćfinał. Toczyli wspaniałe dwumecze, straszliwie gnębili Real Madryt. Ale jak przychodziło co do czego, wymiękali.

Jeżeli chodzi o zawodników, rotacja też była spora. Mahamadou Diarra z Francji trafił do Realu Madryt, podobnie jak Karim Benzema. Florent Malouda i Michael Essien przenieśli się do londyńskiej Chelsea, Eric Abidal do Barcelony. Summa summarum – tylko trzech piłkarzy zapisało na swoim koncie wszystkie siedem mistrzowskich tytułów w barwach Lyonu. Przede wszystkim bramkarz, Grégory Coupet, który rozegrał w barwach Olympique’u aż 518 spotkań, choć wcale nie jest wychowankiem klubu. Do tego Sidney Govou, no i rzecz jasna niezapomniany Juninho Pernambucano, jeden z najwybitniejszych wykonawców stałych fragmentów gry w historii futbolu.

Brazylijczyk aż 75 razy trafił do siatki ze stojącej piłki. To oficjalny rekord wszech czasów. I to trochę podsumowanie tamtego Lyonu – pozostały po nim trudne do pobicia rekordy, ale tego najważniejszego trofeum zabrakło. Nawet nie było blisko.

93. IPSWICH TOWN (1973 – 1982)

Nie od razu Ipswich zbudowano – gdyby sir Bobby Robson znał polskie powiedzonko na temat Krakowa, to na pewno w ten sposób by je sparafrazował, żeby krótko podsumować swoje początki w roli szkoleniowca Ipswich Town. Co tu dużo mówić – na starcie Anglikowi wiodło się na ławce trenerskiej ekipy „Traktorzystów” dość przeciętnie. Klub wegetował sobie po prostu w środku tabeli, bez wielkich nadziei na nagły progres. Dziś jednak przed stadionem Ipswich Town stoi dumnie statua Robsona – można się zatem domyślać, że nagły i niespodziewany progres jednak się wydarzył, a zespół wskoczył do czołówki brytyjskiego futbolu.

Punktem przełomowym dla ekipy z Suffolk okazał się sezon 1972/73. Wówczas podopieczni Robsona osiągnęli kapitalne, czwarte miejsce w angielskiej ekstraklasie, dokładając do tego na dodatek Texaco Cup. Rozgrywkach niezbyt może prestiżowych, ale jednak mających jakieś tam znaczenie.

Potem zresztą wiodło się „Traktorzystom” już tylko lepiej. W 1978 roku klub zwyciężył w Pucharze Anglii, niespodziewanie pokonując Arsenal na wypełnionym po brzegi stadionie Wembley. Mało tego – w latach 1981-82 Ipswich dwukrotni skończyło ligę na drugim miejscu, przegrywając wyścig po mistrzowski tytuł z Aston Villą i Liverpoolem. Obie te ekipy święciły w tamtym okresie triumfy w Pucharze Europy. Ale i ekipa Robsona nie odpuszczała w międzynarodowych rozgrywkach. W 1981 roku udało się Anglikom zwyciężyć w Pucharze UEFA. Doskonale pamiętają to na pewno starsi sympatycy Widzewa Łódź, ponieważ piłkarze Ipswich na drodze do tytułu napotkali łodzian i okrutnie złoili im skórę. U siebie Widzew zwyciężył 1:0, ale na wyjeździe przyjął pięć sztuk

Wiodącą rolę w sukcesach Ipswich w tamtym okresie odgrywał rzecz jasna charyzmatyczny manager. Robson miał do dyspozycji kilku ciekawych zawodników, takich jak Arnold Mühren, Mick Mills, Terry Butcher, Eric Gates, Paul Mariner czy Alan Brazil. Sroce spod ogona żaden z nich nie wypadł, mieli swoją markę nie tylko na Wyspach. No ale umówmy się – znalazłoby się co najmniej kilka klubów w angielskiej ekstraklasie o większym potencjale kadrowym niż ten, którym dysponował Robson. Przez trzynaście lat pracy z klubem trener ściągnął do Ipswich zaledwie czternastu zawodników. Koncentrował się na kreowaniu gwiazd, nie zaś polowaniu na takowe.

Wyszło mu to znakomicie, nawet jeśli summa summarum nie udało się spuentować tego mistrzostwem kraju.

– To, że nie wygraliśmy ligi pozostaje największym rozczarowaniem mojej zawodowej kariery, przynajmniej jeżeli chodzi o jej klubową część – wyznał Robson w swojej autobiografii. – W 1981 roku dziennikarze z całej Europy wybrali nas najlepszym zespołem kontynentu. Kiedy mój czas na Portman Road dobiegał końca, jeden z dyrektorów uścisnął mi dłoń i powiedział: „Wiem, że przyszedł już na ciebie czas i robisz to, co musisz. Ale jest mi przykro, że odchodzisz. Chcę ci podziękować za dekadę futbolu, jakiego już w Ipswich nigdy nie zobaczymy”. Nigdy nie zapomniałem tych słów.

Takie pożegnanie dziwić nie może. Robson w Ipswich to nie tylko nowatorskie metody taktyczne, nie tylko wielka charyzma, ale – być może nawet przede wszystkim – dobry duch klubu. Anglik był przyjacielem wszystkich. Kibice nie obrazili się na niego nawet wtedy, gdy – chyba obrażony zbyt cichym dopingiem – Robson nazwał ich „bandą zombie”.

Na następny mecz fani przyszli z plakietkami „Armia Zombie Robsona”. I dopingowali bardziej żywiołowo.

92. RANGERS FC (1955 – 1967)

Gdybyśmy brali pod uwagę również przedwojenne zespoły, pewnie w rankingu zagościłaby ekipa Rangersów, którą zbudował legendarny Bill Struth, osiemnastokrotny mistrz Szkocji. No ale większość jego sukcesów przypada jednak na lata dwudzieste i trzydzieste, więc nie pozostaje nam nic innego, jak docenić sukcesy jego spadkobiercy. Scot Symon, bo o nim mowa, przejął stery okrętu z Ibrox Park w 1954 roku. Wcześniej był zresztą zawodnikiem The Gers, więc na temat metod swojego zacnego poprzednika wiedział wszystko.

I szybko udowodnił, że nauki Strutha nie poszły w las. Rangers już w drugim sezonie pracy Symona sięgnęli po mistrzostwo kraju. Łącznie Szkot w latach 1955 – 1967 zdobył siedem tytułów mistrzowskich, dokładając do tego cztery wicemistrzostwa, pięć Pucharów Szkocji i cztery Puchary Ligi Szkockiej. Zabrakło tylko wisienki na torcie, jaką byłby sukces na europejskiej arenie, choć było blisko. Rangers raz zawędrowali do półfinału, a raz do ćwierćfinału Pucharu Europy. Dwukrotnie przegrali też finał Pucharu Zdobywców Pucharów.

Całkiem niezłe wyniki. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że Symon nie był managerem idącym z duchem czasu. Twardo trzymał się przedwojennych metod swojego poprzednika, które nawet w latach sześćdziesiątych sprawdzały się zupełnie nieźle.

W futbolu często przesadzamy z nazywaniem czegoś “magią”, ale Scot Symon miał w sobie coś naprawdę magicznego – stwierdził Alex Ferguson, który miał okazję, by krótko grać dla Symona. – Kiedy wchodził do szatni, wszyscy cichli, a nawet przestawali czyścić buty. Czekaliśmy w milczeniu, aż dostaniemy pozwolenie, by się odezwać. Wiele w swoim piłkarskim życiu widziałem, ale takiej atmosfery, jaka panowała wtedy na Ibrox, już nigdy nie doświadczyłem. Trener nie pozwalał nam nawet na trzymanie rąk w kieszeniach w jego obecności. Nigdy nie krytykował nas jednak publicznie. W szatni było różnie, lecz w rozmowach z dziennikarzami bronił nas choćby nie wiem co. Myślę, że w momencie, gdy Rangers zwolnili Symona… stracili swoją wielkość. To najgorsza decyzja w historii klubu.

91. DERBY COUNTY (1971-1975)

Nim Brian Clough zawładnął piłkarską Europą z Nottingham Forest, udało mu się podbić Anglię z ekipą Derby County. Nie był łatwym człowiekiem do współpracy, stąd w 1973 roku, mimo doprowadzenia Derby do mistrzostwa w 1972, został zastąpiony przez Dave’a Mackaya. Ale położył podwaliny pod sukces, który najpiękniejsze lata w historii klubu spiął klamrą. Drugiego – i ostatniego po dziś dzień – tytułu najlepszej drużyny w Anglii.

Jednym z ojców sukcesu na boisku był Archie Gemmill, który – gdyby nie determinacja Clougha – pewnie nigdy by dla Baranów nie zagrał. Menedżer wybrał się do domu Gemmilla i zagroził mu, że tak długo, jak długo zawodnik nie podpisze umowy z jego klubem, on nie ruszy się samochodem z jego podjazdu. Jeśli będzie trzeba, może w nim nawet spać.

Ostatecznie Clough dopiął swego, a Gemmill był kluczową postacią w obu mistrzowskich sezonach Derby, łącznie występując w 261 spotkaniach tego klubu.

Już początek lat 70. był dla zespołu Derby zwiastunem, jak piękny czas może czekać klub z East Midlands. Wywalczył sobie bowiem w sezonie 69/70 nie tylko trzecią pozycję w lidze, ale także  udział w Watney Cup – towarzyskim spotkaniu dwóch zespołów z największą liczbą goli w Football League, która jednocześnie nie wywalczyła awansu lub europejskich pucharów. Sponsorem był browar, którego właściciel uważał, że bramki na meczach podnoszą sprzedaż jego piwa. Przeciwnikiem w finale, do którego udało się drużynie Clougha dojść, był Manchester United.

To właśnie tego dnia Brian Clough zasmakował po raz pierwszy, jak smakuje zwycięstwo w finale. Można mówić, że to tylko turniej towarzyski, ale obecność 32 tysięcy osób na trybunach, wśród których był prezydent FIFA Stanley Rous zdecydowanie nadawała okolicznościom prestiżu. Bobby Charlton, George Best, Dennis Law – zdobywcy Złotej Piłki – musieli po spotkaniu spuścić głowy i pogratulować Baranom wysokiego, przekonującego triumfu 4:1.

Dwa lata później Derby było już mistrzem Anglii, kolejne trzy lata później ten wyczyn powtórzyło. Po drodze, niedługo po awansie aż do półfinału Pucharu Europy, zamieniono Clougha na Dave’a Mackaya (co nie do końca spodobało się drużynie), bowiem tarcia między menedżerem a zarządem zrobiły się z czasem nie do zniesienia. Mackay miał zespół piekielnie mocny w obronie, dosypał szczyptę szaleństwa w ofensywie i tak oto narodziła się najwybitniejsza ekipa, jaką kibice Derby oglądali – Bruce Rioch zaopatrywał świetnymi dograniami trio Kevin Hector, Francis Lee, Roger Davies.

Złote lata dobiegły jednak końca bardzo szybko. Następny sezon to jeszcze 4. miejsce, kolejne – trzy razy dolna połówka tabeli, za czwartym spadek do Division Two.

90. DINAMO ZAGRZEB (1966-1967)

W 1967 roku Dinamo stało się pierwszym zespołem z Jugosławii, który zwyciężył w rozgrywkach europejskich pucharów. Wygrało Puchar Miast Targowych, po drodze rozprawiając się w wielkim stylu z rywalami naprawdę wysokiej klasy. Ich comeback przeciwko Eintrachtowi Frankfurt w półfinale należy do najlepszych w historii europejskich rozgrywek.

Gdy we Frankfurcie padł wynik 3:0 dla gospodarzy, wydawało się, że jest pozamiatane. Że piękna przygoda, której składową była wygrana 5:2 w dwumeczu z Juventusem Heriberto Herrery, dobiega końca. Nic bardziej mylnego.

Dinamo błyskawicznie, już w pierwszym kwadransie, odrobiło dwie bramki deficytu, a kiedy mecz chylił się ku końcowi, potężną przewagę osiągniętą w całym spotkaniu zmaterializował trzecim trafieniem Josip Gucmirtl. Jak czytamy na stronie eintracht-archiv.de, karny w 102. minucie był kontrowersyjny, ale nie zmienia to faktu, że został podyktowany a następnie bezlitośnie wykorzystany przez Belina.

W finale wcale nie czekał łatwiejszy przeciwnik, a jednak i z Leeds udało się w dwumeczu wygrać, ba – nie stracić choćby jednego gola przeciwko rywalowi z Anglii.

89. REAL SOCIEDAD (1979-1983)

Złote lata Realu Sociedad, które nie doczekały się już później choćby swobodnego nawiązania. Już w 1980 roku Baskowie byli o krok od mistrzostwa kraju, ale wypuścili tak doskonałą okazję w ostatniej serii gier, nie dając rady grającej w dziewiątkę Sevilli. Ale w ich przypadku nie była to okazja, która miała nie powrócić. W Sociedad udało się bowiem zebrać nieustraszoną grupę, która przypuściła kolejny – tym razem już w pełni udany – szturm na krajową dominację klubów z Madrytu – na sześć poprzednich tytułów, pięć padło łupem Realu, jeden – Atletico.

Wszystkiemu dowodził świętej pamięci Alberto Ormaetxea, koronując dzieło swoich trzech poprzedników – Rafaela Iriondo, Andoniego Elizondo i José Antonio Irulegui. Jego zespół stworzył bardzo mocną więź z kibicami, był niesamowicie trudny do złamania w defensywie, charakterny. I choć w sezonie 82/83 nie potrafił już trzeci raz z rzędu wygrać ligi, dotarł aż do półfinału Pucharu Europy, gdzie odpadł z niesamowicie wtedy mocnym HSV. Zresztą zwycięzcą całej edycji.

88. DEPORTIVO LA CORUÑA (1999-2004)

Ból ściska serce, gdy patrzy się na dzisiejszy upadek Deportivo, które przecież nie dalej, jak dwie dekady temu, było „SuperDepor”. Zespołem regularnie grającym w europejskich pucharach, mistrzem Hiszpanii, drużyną zdolną odwrócenia losów dwumeczu w Lidze Mistrzów nawet wtedy, kiedy wracała z San Siro po bolesnym 1:4. Aż do dwumeczu Barcelony z PSG, kiedy to Barcy udało się dzięki 6:1 na Camp Nou odrobić 0:4 z Paryża, nikt nie potrafił pobić wyczynu drużyny Javiera Irurety.

Deportivo było mistrzem w tego typu zwycięstwach. W psuciu święta, na które rywale byli już w pełni przyszykowani. Do historii przeszedł bowiem także wygrany finał Copa del Rey z Realem Madryt, kiedy to Królewscy chcieli triumfem uczcić stulecie istnienia klubu.

Galaktyczni Królewscy zostali tego dnia stłamszeni przez rewelacyjne trio Valeron-Sergio-Diego Tristan.

Niestety, sezon 2003/04, ten ze słynnym 4:0 z Milanem, był w zasadzie ostatnim wielkiego Deportivo. Irureta i Mauro Silva odeszli w 2005, klub zaczął się staczać finansowo aż do spadku z ligi. Dziś jest już tylko niewyraźnym cieniem tamtej niesamowitej ekipy.

87. ATLETICO MADRYT  (1972-1974)

Jeśli szukać w historii Atletico zespołu najbardziej przypominającego ten dzisiejszy Diego Simeone, najsłuszniejszym tropem byłby zdecydowanie ten z początku lat 70. ubiegłego stulecia.

To był czas Juana Carlosa Lorenzo, który stawiał na ścisłą dyscyplinę i sprawienie, by przeciwnik miał dość rywalizacji z tak twardo, nieustępliwie, bezwzględnie grającym zespołem ze stolicy Hiszpanii. Wyjazdowe starcie z Celtikiem w półfinale Pucharu Europy nazywano wtedy jednym z najbardziej wypełnionych cynicznymi faulami meczów, jakie widziały te rozgrywki. Cel uświęcił jednak podjęte środki, choć nie obyło się bez ofiar. Tymi byli Ayala, Diaz i Quique, którzy zostali zawieszeni po dwumeczu ze Szkotami.

Mimo ich braku w finale, Atletico niemal udało się sięgnąć po Puchar Europy. Zabrakło dosłownie kilku minut, by dowieźć prowadzenie w starciu z Bayernem. Niestety, gol Schwarzenbecka doprowadził do powtórki, którą Niemcy wygrali już wysoko, 4:0.

86. CAGLIARI (1969-1970)

Jedyne scudetto w historii Sardynii, to właśnie dzieło ekipy Cagliari z końcówki lat 60./początku lat 70. To był zespół, na który nikt nie stawiał, co stało się poniekąd jego największym atutem. Angelo Domenghini, który zasilił go odchodząc z Interu powiedział później: – Odetchnąłem. Nie było już telewizji, dziennikarzy, sponsorów. Ponownie odkryłem piękną, autentyczną piłkę i radość z gry. Wychodziłem na boisko z czystą głową, byłem silniejszy, czułem się jakbym oddychał pełnymi płucami i czułem głód zwycięstwa.

Drużyna prowadzona przez Manlio Scopigno była prawdziwą jednością. – Klimat zrobiło to, że mieszkaliśmy razem. Tuzin chłopaków w jednym mieszkaniu. Każdy miał swoją sypialnię, ale reszta była wspólna. Nasz pensjonat wkrótce stał się miejscem spotkań całej drużyny, rozmawialiśmy i wycinaliśmy sobie numery. Pamiętam, jak kiedyś z mojego pokoju zniknęło łóżko. Chłopaki wyrzucili je przez okno do ogrodu… – wspominał po latach Giulio Zignoli.

Nic więc dziwnego, że na boisku Sardyńczycy tak imponowali zgraniem, zrozumieniem, że jak już wspięli się na fotel lidera po wygranej z ówczesnym mistrzem, Fiorentiną, to już nie chcieli z niego zejść. Aż do chwili, kiedy można było wznieść upragnione trofeum. Scapigno wypowiedział wtedy pamiętne słowa: „jeden tytuł z Cagliari jest wart więcej niż dziesięć wygranych gdzie indziej”.

85. VALENCIA CF (2001 – 2004)

Kiedy Rafael Benítez w 2001 roku obejmował posadę szkoleniowca Valencii, stał przed trudnym zadaniem. Drużyna przez dwa lata z rzędu występowała w finale Ligi Mistrzów, więc oczekiwania wobec nowego szkoleniowca były naturalnie bardzo wygórowane. A okoliczności trochę się jednak zmieniły, niekoniecznie na lepsze. Drużynę opuścił Gaizka Mendieta – środkowy pomocnik, wokół którego dotychczas kręciła się cała gra Los Ches. Niedoświadczony w prowadzeniu zespołów z najwyższej półki Benítez musiał zatem natychmiast popisać się nie lada umiejętnościami i skutecznie przedefiniować styl gry Valencii.

Szczególnym autorytetem w szatni błysnąć nie mógł. Nie było bowiem żadną tajemnicą, że działacze klubu próbowali wcześniej zatrudnić paru innych szkoleniowców, ale negocjacje spełzły na niczym. Benítez nie był nawet opcją numer dwa, ale cztery albo nawet pięć.

Jak z tego wybrnął?

Popisowo. Sięgnął z Valencią po dwa mistrzowskie tytuły, na dokładkę wygrał również Puchar UEFA. Ekipa z Estadio Mestalla tak wielkich sukcesów nie odniosła przez kilkadziesiąt poprzednich lat.

Zespół Beníteza został zapamiętany jako ekipa super-defensywna, specjaliści w dziedzinie blokowania dostępu do własnej bramki. To trochę skrzywiona reputacja. Fakt – pierwszy triumf w hiszpańskiej ekstraklasie został przez Los Ches zdobyty przede wszystkim dzięki doskonałej organizacji gry w obronie. Valencia w sezonie 2001/02 zdobyła zaledwie 51 goli w lidze. Prawie o dwadzieścia mniej od galaktycznego Realu Madryt. Najlepszym strzelcem zespołu był Ruben Baraja – autor, bagatela, siedmiu bramek. Ale już w sezonie 2003/04 na Valencię można było z przyjemnością popatrzeć.

Santiago Cañizares wciąż fenomenalnie bronił. Roberto Ayala i Carlos Marchena wciąż odwalali kawał dobrej roboty w destrukcji. Rubén Baraja i David Albelda wciąż czyścili środek pola. Jednak do głosy doszli też ofensywni zawodnicy. Przede wszystkim magik Pablo César Aimar i dynamiczny Vicente Rodríguez.

Myślę, że nasze sukcesy nie są już możliwe do powtórzenia – powiedział Benitez w rozmowie z FourFourTwo. – Real i Barcelona mają zbyt dużą przewagę nad resztą stawki.

84. PARTIZAN BELGRAD 1965-1966

Gdyby tylko finał Pucharu Europy był w 1966 roku rozgrywany w Belgradzie, a nie na Heysel…

W sezonie 1965/66 nie było straty, jakiej Partizan nie potrafiłby odrobić u siebie, nie było zespołu w Pucharze Europy zdolnego strzelić choćby jedną bramkę drużynie Adbulaha Gegicia, gdy ten występował na własnym terenie. Belgradczycy nie wygrali ani jednego spotkania na wyjeździe, przegrali 0:1 z Manchesterem United i Werderem Brema, 1:4 ze Spartą Praga, zremisowali 2:2 z Nantes. A jednak w domu nie stracili ani jednej bramki, wygrali każde spotkanie, stratę ze stolicy Czech odrobili z konkretną nawiązką, na 1:4 odpowiedzieli pogromem 5:0.

Dopiero Real Madryt w finale okazał się po prostu za mocny.

Choć Królewscy musieli gonić, odrabiać gola Velibora Vasovicia z 55. minuty. Vasović, doświadczony stoper, dał się poznać z tak dobrej strony, że gdy Rinus Michels kompletował w Amsterdamie zespół marzeń, postanowił ściągnąć go do siebie i uczynić centralną postacią defensywy. Jemu udało się więc zdobyć Puchar Mistrzów, dla jego kolegów utracona w 1966 roku szansa była jednocześnie ostatnią taką w karierze.

83. SSC NAPOLI (1986 – 1990)

Diego Armando Maradona. Właściwie na tym można by było zakończyć opowieść.

Pisaliśmy na Weszło: „Kiedy Argentyńczyk przybył do Neapolu w 1984 roku po niezbyt szczęśliwym pobycie w FC Barcelonie, z miejsca stał się najcenniejszym skarbem dla miasta. Miasta straszliwie biednego, targanego rozmaitymi konfliktami, zdominowanego przez mafijne układy spod szyldu słynnej kamorry, trzymającej w garści najważniejsze dziedziny życia Neapolu. Przygoda Diego z ekipą Azzurrich też miała rzecz jasna swoje ostre zakręty, ale już po trzech latach niemożliwie utalentowany Argentyńczyk zdołał wprowadzić przeciętną wcześniej drużynę na szczyt świata calcio i sięgnąć z nią po mistrzostwo Włoch.

Zdobycie scudetto w 1987 roku bez wątpienia może uchodzić za jeden z najważniejszych momentów w całych dziejach miasta, którego symboliczne początki historycy datują na IX wiek przed Chrystusem. Maradona zastał Neapol zrujnowanym i w sumie to takim też go zostawił, ale po drodze uczynił dumnym. (…)

Najgłośniejsze, najtłoczniejsze i najbardziej chaotyczne miasto Europy się wyludniło – pisał włoski naukowiec, Amalia Signorelli, w swoich badaniach na temat fenomenu popularności Maradony. 10 maja 1987 roku, w przedostatniej kolejce Serie A, Napoli zremisowało na Stadio San Paolo z Fiorentiną 1:1 i zapewniło sobie upragnione, pierwsze mistrzostwo. Najpierw miasto w istocie się wyludniło, gdy wszyscy zamarli w pełnym napięcia oczekiwaniu przed telewizorami, obserwując kluczowy mecz. A potem eksplodowało ze szczęścia. Dzisiaj trudno już nawet wiarygodnie stwierdzić, jak długo Neapol fetował ten historyczny sukces. Jedni twierdzą, że całą noc i cały następny dzień. Inni dowodzą, że impreza przetaczała się przez miasto calutki tydzień, albo i jeszcze dłużej. Słynne stało się graffiti, które ktoś wysmarował na miejscowym cmentarzu. Ścianę kapliczki pokrył wymowny napis: „Nie wiecie, co straciliście”.

Maradonie też dedykowano kapliczki, stawiano pomniki, pisano dla niego poematy. Dziewczyny oddawały mu swoją cnotę, mężczyźni nazywali swoich synów jego imieniem. Otoczono go kultem”.

Oczywiście sprowadzenie sukcesów Napoli w drugiej połowie lat osiemdziesiątych tylko do postaci Maradony byłoby uproszczeniem. Dwa tytuły mistrzowskie w Italii, zwycięstwo w Pucharze Włoch i triumf w Pucharze UEFA to również zasługa innych znakomitych zawodników, takich jak choćby Careca, Alemão, Fernando de Napoli, Ciro Ferrara, Andrea Carnevale, Giovanni Francini, Luca Fusi… Diego miał z kim pokopać.

Niemniej – ani przed, ani po Maradonie neapolitańczycy ani razu nie mieli okazji do świętowania zdobycia scudetto. I pewnie rychło się taka szansa nie nadarzy.

82. LAZIO (1997-2001)

Sezon 1999/2000 był jednym z najbardziej pamiętnych w dziejach Serie A. Losy mistrzostwa decydowały się bowiem do ostatniej kolejki, a kluczową rolę odegrał w niej ślepy los. Czy raczej rywal zdecydowanie bardziej nieubłagany niż jakikolwiek boiskowy, z którym Juventus mógłby się w decydującej serii gier zmierzyć. Rzęsista ulewa.

Juventus mając 2 punkty przewagi nad Lazio potrzebował wygranej z Peruggią, by przyklepać scudetto. Remis, przy jednoczesnej wygranej Lazio, oznaczałby rozegranie pomiędzy turyńczykami a rzymianami dodatkowego dwumeczu pomiędzy dwoma liderami. Lazio jednak wygrało, a Juventus przegrał 0:1 na boisku przypominającym bardziej mokradła niż plac do gry w piłkę.

To było szczęśliwe, acz piękne ukoronowanie świetnego okresu Lazio. Lazio grającego niezwykle efektownie. Na koniec sezonu rzymianie mieli na koncie 64 gole, o 18 więcej niż Juve imponujące zaś defensywą twardszą niż stal. To był czas, kiedy w Rzymie nie liczyli się z kasą i spełniali właściwie każdą zachciankę Svena Gorana Erikssona. Juan Sebastian Veron? Proszę bardzo. Nestor Sensini? Żaden problem. Diego Simeone? Jasne, gdzie podpisać? Simone Inzaghi? Kennet Andersson? Jasne!

Zresztą we wszystkich letnich okienkach Szwed mógł liczyć na konkretne wsparcie władz. Christian Vieri, Macelo Salas, Sinisa Mihajlović, Dejan Stanković, Vladimir Jugović, Roberto Mancini, a tuż po scudetto – Hernan Crespo, Claudio Lopez czy Angelo Peruzzi.

I tę ekipę oglądało się znakomicie. Ogromny potencjał w ofensywie z Salasem i obdarowanym pełną swobodą w ofensywie Roberto Mancinim. Pavel Nedved na skrzydle, argentyńskie serce drugiej linii – Veron, Sensini, Simeone. Alessandro Nesta i Sinisa Mihajlović na stoperze, trzej wymieniający się na bokach defensywy zawodnicy wielkiej klasy – Negro, Pancaro i Favalli.

— Wielu zawodników było wśród najlepszych na świecie na swoich pozycjach. Wszyscy byli urodzonymi zwycięzcami. Chcieli wygrywać każdy mecz — opowiadał Eriksson w „Tactical Masterclass: Lazio 1999-2000” na kanale „The Coaches’ Voice”.

81. PSV EINDHOVEN (1974 – 1978)

Aż do lat siedemdziesiątych PSV Eindhoven było liczącą się siłą piłkarską w Holandii, miało swoje sukcesy na koncie, ale mimo wszystko pozostawało w cieniu Ajaksu Amsterdam i Feyenoordu Rotterdam. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy drużynę objął Kees Rijvers, który dla ekipy z Eindhoven był mniej więcej tym, kim Rinus Michels dla Ajaksu.

W 1975 roku Rijvers poprowadził PSV do mistrzostwa Holandii – pierwszego od dwunastu lat, piątego w erze Eredivisie. Rok później „Rolnicy” obronili tytuł, dokładając do tego jeszcze krajowy puchar, drugi za kadencji Holendra. W 1978 roku podopieczni Rijversa sięgnęli zaś po mistrzostwo numer trzy, a ten sukces uświetnili dodatkowo triumfem odniesionym na europejskiej arenie. Udało im się zwyciężyć w rozgrywkach Pucharu UEFA. W finale PSV okazało się zdecydowanie mocniejsze od francuskiej Bastii. Tak naprawdę jednak największym osiągnięciem w tamtej kampanii było dla PSV pokonanie w dwumeczu FC Barcelony, w której występowali Johan Cruyff i Johan Neeskens.

Po takim sukcesie nie wypadało się już wyłożyć na jakiejś tam Bastii.

W holenderskiej drużynie aż roiło się od gwiazd europejskiego futbolu, które nie miały powodów do kompleksów względem wspomnianego duetu z Barcelony. Bracia Willy i René van de Kerkhof byli zawodnikami absolutnie topowymi, podobnie jak napastnik Willy van der Kuijlen. Klasę trzymali też Jan Poortvliet, Huub Stevens, Jan van Beveren i Adrie van Kraay. Właściwie można tak wymienić całą jedenastkę “Rolników”.

Wygraliśmy wtedy prawie wszystko, co tylko możliwe. Mistrzostwo kraju. Puchar Holandii. Puchar UEFA. Mieliśmy w składzie pięciu czy sześciu chłopaków, którzy na mistrzostwach świata w Argentynie doszli do finału. Piękny czas. Wspaniała drużyna, zbudowana przez trenera Keesa Rijversa – opowiadał Willy van de Kerkhof. – Znaliśmy się świetnie, bo długo ze sobą graliśmy. Ja i mój brat trafiliśmy do klubu z Twente w 1973 roku. Już rok później zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo w Eindhoven. Drużyna się wtedy jeszcze umocniła. Zwłaszcza, że jej trzon stanowili miejscowi chłopcy. Doskonale się rozumieliśmy.

80. REAL MADRYT (2010-2013)

Jose Mourinho nazwał w rozmowie z portugalską telewizją Canal 11 tę posadę najważniejszą w karierze pod względem zdobytego doświadczenia. I mówiąc o zespołach, które w XXI wieku najmocniej zapadły w pamięć, doprawdy nie sposób nie wspomnieć o Realu, który sztukę błyskawicznego kontrataku doprowadził do perfekcji. Rywale mając rzut rożny w ataku zamiast myśleć o zagrożeniu bramce Królewskich musieli się już zastanawiać, czy za kilkanaście sekund nie będą wyciągać piłki z siatki.

Real Mourinho był bezwzględny, był piekielnie skuteczny, bo też Portugalczyk trafił na najbardziej owocne lata Cristiano Ronaldo w charakterystycznej białej koszulce. Potrafił w 2012 roku przełamać ligową dominację Barcelony, która triumfowała w trzech kolejnych latach. I choć środki użyte do obrzydzenia Barcy meczów z Królewskimi bywały brutalne, El Clasico z wielkiego piłkarskiego święta stawało się czasami zażartą bitką, to trudno odmówić Mourinho, że wraz z Guardiolą wznieśli rywalizację Barcelona-Real na poziom emocji, jakiego pomiędzy tymi zespołami dawno nie było. Może nawet nigdy nie było.

Mourinho zabrakło jednak kropki nad „i”.

Decimy. Dziesiątego triumfu Realu w Champions League. Trzy razy padał na przedostatniej przeszkodzie, w półfinale. Nie potrafił sobie poradzić z Barceloną, jego zawodnicy fatalnie strzelali karne przeciwko Bayernowi, wreszcie w ostatnim podejściu cel numer jeden zmazał czterema zdecydowanymi pociągnięciami gąbki Robert Lewandowski.

79. AS ROMA (1979 – 1984)

W 1979 roku w Romie wiele się zmieniło. Przede wszystkim – pieczę nad zespołem objął prezes, Dino Violi, który swoją kadencję rozpoczął od uporządkowania sytuacji w klubie i mianowania nowego trenera. Wybór padł na przedstawiciela szwedzko-włoskiej myśli szkoleniowej, Nilsa Liedholma. Legendarny zawodnik Milanu, w Italii zwany często Il Barone, jako szkoleniowiec dość długo szukał sobie bezpiecznej przystani. Wiodło mu się w roli trenera raczej przeciętnie. Parę lat wcześniej pracował już w Romie, bez wielkich sukcesów.

Ceniono go, ponieważ dawał zawodnikom na boisku swobodę. Sam był wybitnym zawodnikiem, więc jako trener także czuł futbol. Wiedział, czego potrzebuje utalentowany piłkarz, by błysnąć na murawie umiejętnościami. Ale co innego pozwolić na rozkwit poszczególnym zawodnikom, a co innego stworzyć sprawnie funkcjonującą drużynę.

Przełomem okazał się sezon 1978/79, gdy Szwed zdobył scudetto jako szkoleniowiec Milanu. Wtedy nadarzyła się druga szansa na pracę w stolicy.

Już w pierwszym sezonie Liedholm powiódł Romę do triumfu w Pucharze Włoch. Rok później udało się powtórzyć ten sukces, a rzymianie zajęli drugie miejsce w lidze. Największym sukcesem zakończyły się jednak rozgrywki 1982/93 – Giallorossi sięgnęli wówczas po pierwsze w powojennych dziejach scudetto. Rok później zawędrowali natomiast do finału Pucharu Europy, ale tam ulegli Liverpoolowi po serii rzutów karnych.

Drużyna grała naprawdę efektownie i była pełna gwiazd światowej piłki. Środkiem pola rządził fenomenalny Falcão, u jego boku grali zaś między innymi Toninho, Agostino Di Bartolomei, Herbert Prohaska, Pietro Vierchowod, Roberto Pruzzo i rzecz jasna kultowa postać dla sympatyków rzymskiego klubu – Bruno Conti.

Carlo Ancelotti, inny z piłkarzy tamtej ekipy, bardzo ciepło wspomina pracę z Liedholmem.

Był wyjątkowym człowiekiem. Z jednej strony potrafił nas rozbawić, z drugiej natomiast okazywał wielki wewnętrzny spokój i równowagę. To było naprawdę imponujące. Myśl, że moglibyśmy go stracić, napawała nas przerażeniem. Największe ryzyko wiązało się z meczami wyjazdowymi w Mediolanie. Pociąg odjeżdżał z rzymskiego dworca Termini o północy. Dla niego to było za późno. W związku z tym o dziesiątej wieczorem kazał się odwozić samochodem na stację Roma Tiburtina, gdzie wsiadał do pustej kuszetki, mościł sobie wygodne gniazdko i szedł spać. O jedenastej trzydzieści wagon sypialny podłączano do składu, który wjeżdżał na dworzec główny, gdzie czekaliśmy my wszyscy, gotowi ruszyć w podróż pełną nadziei – nadziei na to, że Liedholm jednak z nami jedzie, że jego kuszetka nie została podpięta do innego pociągu, zdążającego na przykład do Amsterdamu albo Reggio di Calabria. Za każdym razem była to loteria – opowiadał dowcipnie Carletto.

Był prawdziwym liderem prawdziwej bandy, to znaczy nas. Roma, capoccia der monno infame, co w rzymskim dialekcie oznacza: “Rzym, światowa stolica złoczyńców”. On był tam Il Barone, jak go powszechnie nazywano, czyli naszym cesarzem i przewodnikiemdodał.

78. FERENCVÁROS (1962 – 1968)

Na lata sześćdziesiąte przypada złota dekada ekipy zwanej z węgierska Zöld Sasok, czyli “Zielonych Orłów”. W 1963 roku Ferencváros po raz pierwszy od niespełna piętnastu lat sięgnął po mistrzostwo Węgier, a to okazało się być tylko preludium do dalszych sukcesów. W sumie budapesztańska ekipa w ciągu siedmiu sezonów ani razu nie spadła z ligowego podium, aż czterokrotnie plasując się na najwyższym jego stopniu. Co nie było takie oczywiste, ponieważ węgierska ekstraklasa w tamtych latach zaliczana była do piątki, a w porywach nawet dwójki najlepszych lig Starego Kontynentu. Do tego doszły też istotne sukcesy Ferencvárosu na polu europejskim. Osiągnięty w wielkim stylu triumf w Pucharze Miast Targowych kosztem Juventusu, a także minimalna porażka w finale tych rozgrywek po dwumeczu z Leeds United.

Na największą gwiazdę klubu wyrósł Flórián Albert, laureat Złotej Piłki w 1967 roku. Napastnik całą swoją karierę spędził w barwach Ferencvárosu, czym zapracował sobie na status najwybitniejszej postaci w dziejach klubu. Albert bywa zresztą również wskazywano jako najbardziej utalentowany zawodnik swojego pokolenia. Piłkarski elegancik obdarzony bajeczną techniką.

Na mistrzostwach świata w 1966 roku Węgrzy pokonali 3:1 Brazylię, a Albert za swój występ przeciwko ekipie Canarinhos zebrał od angielskiej publiczności gromką owację. Ponoć nikt nie żałował, że na boisku nie może pojawić się Pele.

Ktoś tam na górze postanowił, że Ferencváros będzie całym moim życiem – powiedział Węgier. – Niczego więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Ten stadion był moim domem, a klub – moją futbolową ojczyzną.

77. RSC ANDERLECHT (1975 – 1979)

Jeżeli chodzi o występy na krajowym podwórku, końcówka lat siedemdziesiątych to paradoksalnie jeden z najbardziej frustrujących okresów dla sympatyków Anderlechtu. Klub nie potrafił nawiązać do sukcesów sprzed lat i aż cztery razy z rzędu zakończył rozgrywki ligowe na rozczarowującej, drugiej lokacie. Mistrzowskie tytuły kolekcjonował wówczas Club Brugge, dowodzony przez legendarnego Ernsta Happela.

Zapytacie: co taka ekipa wiecznych przegrywów robi w tym rankingu?

Cóż. Przegrać ligę z Clubem Brugge w tamtym czasie to żaden wstyd. Zwłaszcza, że Anderlecht swoją klasę regularnie udowadniał na europejskiej arenie. Les Mauves et Blancs w latach 1976 – 78 aż trzy razy z rzędu zawędrowali do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, odnosząc dwa zwycięstwa w tych prestiżowych rozgrywkach.

W 1976 roku drużynę do triumfu poprowadził holenderski trener, Hans Croon. Na murawie też błyszczeli przede wszystkim jego rodacy – Rob Rensenbrink oraz Arie Haan, choć nie odstawali od nich klasą sportową także niektórzy Belgowie, choćby François Van der Elst, Gilbert Van Binst, Ludo Coeck czy też Jean Thissen. Aż trudno uwierzyć, że taka paka nie zdołała sięgnąć po mistrzostwo Belgii. Anderlecht w starciu o Superpuchar Europy wręcz zdeklasował Bayern Monachium. Triumfatorzy Pucharu Zdobywców Pucharów – już pod wodzą Raymonda Goethalsa – pokonali Bawarczyków przed własną publicznością aż 4:1.

Nawet Fanz Beckenbauer nie miał wtedy szans z szalejącym Rensenbrinkiem.

Ba, mało tego. W finale PZP z 1978 roku Anderlecht zdemolował Austrię Wiedeń i znowu Belgowie dołożyli do kolejki również kontynentalny Superpuchar. Tym razem ogrywając w finale Liverpool, czyli – co tu dużo mówić – najlepszą klubową ekipę tamtych czasów. Między innymi dlatego Goethals doczekał się przydomka Raymond la Science. Jego śmiałe koncepcje taktyczne – przede wszystkim zastosowanie agresywnego pressingu na połowie przeciwnika – były potem inspirujące dla kolejnych pokoleń trenerów. Podopiecznym Belga nie przeszkadzało zatem nawet to, że szkoleniowiec notorycznie przekręca ich imiona, a podczas przedmeczowych odpraw zdarza mu się niekiedy ględzić zupełnie nie na temat.

76. SPORTING CP (1947-1955)

Na długo nim na świat przyszedł Cristiano Ronaldo, Sporting mógł się pochwalić innym zawodnikiem, którego powszechnie uważano za najwybitniejszego w portugalskiej piłce. Fernando Peyroteo. Piłkarza, którego stosunek bramek do rozegranych meczów jest lepszy niż jakiegokolwiek piłkarza w historii. Lepszy od Pelégo, Eusébio, Müllera, Ronaldo…

Peyroteo był jednym z pięciu skrzypków („Cinco Violinos”) – artystów, którzy swoimi niesamowitymi umiejętnościami zabawiali publikę na meczach Sportingu przez kilka najpiękniejszych lat w historii klubu. Pomiędzy 1947 a 1954 siedmiokrotnie zostawali mistrzami Portugalii, tylko raz zadowalając się drugą pozycją.

Od 2012 roku Sporting honoruje „Pięciu Skrzypków” corocznym meczem o Troféu Cinco Violinos rozgrywanym tydzień-dwa przed rozpoczęciem rozgrywek ligowych.

75. ATLETICO MADRYT (1959-1963)

Złota Era Atletico, rozpoczęta w czasach Helenio Herrery (1949-51), rozciągnęła się dzięki José Villalondze Llorente jeszcze na końcówkę lat 50. i początek lat 60. Choć na kilka lat Los Colchoneros zsunęli się za plecy Realu Madryt i Barcelony, w tamtym czasie znów stali się bardzo mocni. Villalonga doprowadził ich do zwycięstwa w Pucharze Zdobywców Pucharów. Rok później jego następca, Tinte, na fundamencie wylanym przez swojego poprzednika niemal zbudował identyczny sukces – poległ jednak w finałowym starciu z Tottenhamem.

Dodatkowej rangi temu trofeum nadał fakt, że to jedyny ważny europejski puchar, którego nie ma w swojej kolekcji największy rywal, a więc Królewscy. Tych zaś udało się w tym okresie dwukrotnie pokonać w finale Copa del Rey, tym boleśniej dla Realu, że dokonało się to na Santiago Bernabeu, w obu przypadkach na oczach ponad stu tysięcy widzów. Specjaliści od finałów – to w tym okresie Real wygrał pięć Pucharów Europy z rzędu – musieli uznać wyższość Atleti.

74. ATHLETIC BILBAO (1981-1986)

Cóż, jak to ująć najdelikatniej? Athletic Bilbao w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych nie był najpiękniej grającą drużyną w Hiszpanii. Właściwie to Baskowie prezentowali futbol po prostu okrutnie brzydki, nie ma sensu owijać tego w bawełnę. Oparty na nieustannej agresji, zakrawającej wręcz o brutalność. Oczywiście nie jest też tak, że byli w tym zupełnie odosobnieni. Obecnie pewnie trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu twarda, ostra gra była wręcz typowa dla klubów z hiszpańskiej ekstraklasy.

Dzisiejsze Getafe w 1982 roku byłoby drużyną dla La Ligi typową, a nie wyjątkową. Jednak boiskowa postawa ekipy z Bilbao wyróżniała się nawet w tamtych realiach.

W 1981 roku drużynę objął Javier Clemente. Wówczas młodziutki, początkujący trener, którego obiecującą piłkarską karierę przerwała przedwcześnie bardzo ciężka kontuzja. Podczas meczu rozgrywanego na wyjątkowo bagnistym boisku, Clemente padł ofiarą bezpardonowego wślizgu. Stopa ugrzęzła mu w błocie, więc nie zdołał poluzować usztywnionej nogi, która przyjęła pełen impet dynamicznego wejścia obrońcy. Efekt? Złamana kość piszczelowa i strzałkowa. Nie udało mu się wrócić do pełnej sprawności. I ktoś mógłby w tym momencie pomyśleć, że tak przykre doświadczenie uczyni z Baska trenera, który uczula swoich podopiecznych na kwestię szacunku dla zdrowia oponentów.

Było wręcz przeciwnie.

Clemente na fotelu trenera pierwszej drużyny „Lwów” zasiadł w 1981 roku, z konkretnym pomysłem na przemodelowanie zespołu. Inspirację czerpał przede wszystkim z Anglii – podobał mu się szczególnie styl gry Ipswich Town, gdzie świetne wyniki wykręcał Bobby Robson. Nowy szkoleniowiec Athleticu sądził, że przeniesienie nowatorskich pomysłów Brytyjczyka na hiszpański grunt – przede wszystkim chodziło o zastosowanie strefowego krycia i kontrataki wyprowadzane środkiem pola – może pozwolić Baskom na odzyskanie mistrzostwa Hiszpanii po dekadach niepowodzeń.

Nie pomylił się. Super-defensywnie usposobiony Athletic już w 1982 roku zajął czwarte miejsce w lidze, najlepsze od paru ładnych lat. W kolejnym sezonie „Lwy” sięgnęły natomiast po wytęskniony mistrzowski tytuł, który udało im się później obronić i dołożyć też do kolekcji Puchar Króla. W sumie przez pięć kolejnych lat Baskowie nie wypadli poza ligowe TOP4.

Okres sukcesów zakończył się wraz z odejściem Clemente, który w trakcie sezonu 1985/86 popadł w konflikt z Manuelem Sarabią, największą gwiazdą zespołu.

Kiedy w 1983 roku Athletic wspiął się na szczyt hiszpańskiej ekstraklasy, postrzegano ich jako przypadkowych mistrzów. Dublet wywalczony rok później pozwolił Baskom definitywnie zerwać z siebie tę łatkę. Ich sportowa klasa była niepodważalna. Ale cena tych sukcesów była straszliwa. Podopieczni Clemente na boisku wcielali w życie makiaweliczną zasadę dążenia po trupach do celu. Zaowocowało to przede wszystkim zajadłą rywalizacją z FC Barceloną, gdzie swoją europejską karierę rozkręcał Diego Maradona.

I niewiele brakowało, a by jej nie rozkręcił, po tym jak w 1983 roku nadział się na „Rzeźnika z Bilbao”, jak był nazywany Andoni Goikoetxea. Baskijski obrońca zdemolował lewą nogę Argentyńczyka, przede wszystkim kostkę. Inną z jego ofiar był choćby Bernd Schuster. Buty, w których Bask prawie zakończył karierę Maradony zostały zresztą ponoć wyeksponowane w jego mieszkaniu jak najcenniejsze trofeum. Cóż – nie bez kozery Goikoetxea został zapamiętany jako najbardziej emblematyczna postać dla tamtej drużyny.

Choć jej charakter najlepiej oddają chyba słowa Clemente po wygranym 6:3 meczu z UD Salamanca. – Z całego serca przepraszam wszystkich kibiców. Obiecuję, że już nigdy nie dopuszczę do tego, by nasza drużyna straciła trzy gole na San Mamés.

Dotrzymał słowa.

73. AS SAINT-ÉTIENNE (1973 – 1976)

Najpiękniejszy okres w historii AS Saint-Étienne można w istocie podzielić na cztery etapy. Etap pierwszy – powrót do francuskiej ekstraklasy w sezonie 1963/64, połączony ze… zdobyciem mistrzostwa kraju. Cóż, jak już wracać, to razem z drzwiami i futryną. Etap drugi obejmuje lata 1967 – 1970, gdy Les Verts cztery razy z rzędu zwyciężyli w lidze francuskiej, niekiedy wręcz deklasując pretendentów do tronu. Etap czwarty? Lata 1979 – 1982, gdy swoją spektakularną karierę rozkręcał w klubie Michel Platini. Francuz ostatecznie zapewnił ekipie ASSE jeden tytuł mistrzowski.

No i wreszcie etap trzeci.

Może nie najdłuższy, ale z pewnością najbardziej spektakularny.

AS Saint-Étienne w 1976 roku zgarnęło trzeci mistrzowski tytuł z rzędu. Drużyna sprawiała wrażenie absolutnie gotowej, by krajową dominację wreszcie przekuć w jakiś sukces europejskiego kalibru. W zespole zdecydowanie nie brakowało wielkich postaci – dostępu do bramki Les Verts strzegł nieco zwariowany Ivan Ćurković, defensywę twardą w garści trzymał Osvaldo Piazza. W środku pola królowali Jean-Michel Larqué, Dominique Bathenay i Patrick Revelli. W sercu ofensywy znajdował się natomiast brat ostatniego z wymienionych zawodników, Hervé Revelli. Do tego jeszcze wszędobylski Jacques Santini. Naprawdę konkretna paka. Może nie są to nazwiska, na dźwięk których rywalom drżą kolana, ale trzeba przyznać, że ASSE stanowiło ekipę zaprawioną w bojach. Większość z wymienionych graczy spędziła w Saint-Étienne niemal całość swych sportowych karier.

W 1976 roku wszystko wskazywało na to, że Francuzi wreszcie udowodnią swoją wartość również na arenie międzynarodowej. Les Verts awansowali bowiem do finału Pucharu Europy. I to awansowali z rozmachem, grając piękny futbol.

Finałowa konfrontacja z Bayernem Monachium też zaczęła się raczej po ich myśli. Już przed przerwą Saint-Étienne miało na Hampden Park kilka niezwykle dogodnych sytuacji, by wyjść na prowadzenie. Wszystkie spaliły jednak na panewce. Przede wszystkim dlatego, że zawodnicy francuskiej drużyn z uporem maniaka obijali swoimi strzałami aluminium. A to poprzeczka, a to słupek, a to niefortunny rykoszet. Les poteaux carrés, pisała po spotkaniu francuska prasa. „Kwadratowe słupki” zatrzymały ofensywę Saint-Étienne skuteczniej, nż obrońcy i bramkarz Bayernu.

Bawarczycy nie mogli przepuścić rywalom takiej nieskuteczności. W 57 minucie Bayern skonstruował jedną z nielicznych porządnych akcji pod bramką przeciwnika i od razu futbolówka znalazła drogę do siatki. Z Francuzów z donośnym sykiem zeszło wtedy powietrze.

Losów meczu nie udało się odwrócić.

Ostatecznie zatem ekipa Saint-Étienne z lat siedemdziesiątych pozostaje jedną z licznych drużyn, które nie zdołały lokalnej hegemonii potwierdzić jakimś nieco bardziej globalnym sukcesem. Co nie zmienia faktu, że warto o tym zespole pamiętać. Choćby dlatego, że tak bliziutko sukcesu na europejskiej arenie nie był ani opisywany już Olympique Lyon, ani tym bardziej wspomniane Paris Saint-Germain.

72. BORUSSIA DORTMUND (2010-2014)

Dzieło życia Jürgena Kloppa to Liverpool, co do tego nie ma już wątpliwości. Pozostaje współczuć Niemcowi, że mistrzowski – tak to trzeba chyba ująć- sezon The Reds został zakłócony przez pandemię. Ale nie należy przecież zapominać o tym, gdzie narodził się fenomen gegenpressingu. W maju 2008 roku niemiecki szkoleniowiec objął posadę pierwszego trenera Borussii Dortmund i to właśnie tam objawił piłkarskiej Europie swoje niebywałe możliwości.

Trochę potrwało, zanim zawodnicy BVB zdołali w pełni przyswoić założenia taktyczne nowego trenera, ale kiedy już maszyna ruszyła, to rozwalcowała całą konkurencję w Bundeslidze, z Bayernem Monachium włącznie.

Dwa lata (2011 i 2012) z rzędu dortmundczycy kończyli ligowe zmagania na pierwszym miejscu, regularnie tłukąc Bawarczyków po głowie. Manifestacją siły był przede wszystkim finał Pucharu Niemiec z 12 maja 2012 roku, gdy BVB na oczach zdumionej kanclerz Merkel zmiażdżyło Bayern 5:2, a hat-tricka na swoim koncie zapisał Robert Lewandowski. Później jednak karta się odwróciła. Jupp Heynckes naoliwił bawarską maszynę, a ta boleśnie zrewanżowała się Borussii za klęski z poprzednich lat. W 2013 roku Bayern odebrał Dortmundowi pierwsze miejsce w lidze i pokonał również krajowych oponentów w finale Champions League.

Klopp już Borussii na szczyt nie przywrócił. Co wcale nie oznacza, że cała historia powinna mieć ponurą puentę, ponieważ w swoim czasie ekipa z Signal Iduna Park grała być może najbardziej efektowną piłkę w całej Europie, łącząc to z dużymi sukcesami. Zdemolowanie Realu Madryt 4:1 w półfinale Champions League po czterech trafieniach Roberta Lewandowskiego – to jest ta Borussią, którą warto pamiętać.

– Gdybyśmy wygrali jeszcze wtedy Ligę Mistrzów… Nie, to byłaby już przesada. Nie chciałbym obejrzeć takiego filmu, to byłby scenariusz jakiejś nierealistycznej bajeczki – kokietował Klopp.

71. ATLETICO MADRYT (1949-1951)

14 stycznia 1947 roku Atlético Aviación de Madrid zmieniło nazwę na tę, pod którą znamy ten klub do dziś: Club Atlético de Madrid. Hiszpańskie siły powietrzne wycofały się z finansowania zespołu, który na początku lat czterdziestych dwa razy sięgał po mistrzostwo kraju. Wydawać się mogło, że ten wstrząs wpędzi ekipę ze stolicy w kłopoty, może nawet jakiś poważny kryzys, ale nic bardziej mylnego. Atletico pod nowym kierownictwem jak na ironię rozwinęło skrzydła i powróciło na szczyt.

Zwiastunem nadchodzących triumfów był już sezon 1947/48, kiedy Los Colchoneros aż 5:0 pokonali swoich lokalnych oponentów z Madrytu, czyli rzecz jasna Real. Ale to był po prostu efektowny wyskok, za którym nie poszły żadne trofea.

Te zapewnił klubowi dopiero Helenio Herrera.

W końcówce lat czterdziestych nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, że Herrera to jeden z najbardziej błyskotliwych taktyków w całej historii futbolu. Że to człowiek, który kilka lat później zupełnie zrewolucjonizuje piłkę nożną swoimi bezprecedensowymi pomysłami. Niemniej, już w Madrycie argentyński szkoleniowiec sygnalizował, że jest fachowcem najwyższej klasy. Stery w Atletico przejął w 1949 roku i dwa razy z rzędu powiódł Los Colchoneros do mistrzostwa Hiszpanii.

Na największą gwiazdę hiszpańskiej ekstraklasy wyrósł wówczas ofensywny pomocnik Atletico, Haj Abdelkader Larbi Ben M’barek, znany częściej pod krótszym mianem: Larbi Benbarek (Larbi Ben Barek). Niesłusznie zapomniany Marokańczyk to prawdopodobnie pierwszy piłkarz, którego europejskie media okrzyknęły pseudonimem „Czarna Perła” i w ogóle pierwszy aż tak słynny zawodnik rodem z Afryki. – Jeśli ja jestem królem futbolu, to on jest jego Bogiem – powiedział o reprezentancie Francji nie kto inny, tylko legendarny Pelé. Słowa Brazylijczyka to nie jest wyłącznie kurtuazja – Benbarek do Hiszpanii trafił już jako weteran, będąc grubo po trzydziestce. Ale i tak na boisku rozstawiał wszystkich po kątach.

Kiedy Atletico ściągało piekielnie dynamicznego i kreatywnego pomocnika z ligi francuskiej, tamtejsze media pisały: – Sprzedajcie wieżę Eiffla, ale zostawcie Benbarka. Nic dodać, nic ująć.

70. ASTON VILLA (1980 – 1982)

Mistrzostwa Anglii w wykonaniu Aston Villi nikt się w 1981 roku nie spodziewał, tak jak hiszpańskiej inkwizycji w kultowym skeczu. Większa część zawartości klubowej gabloty z trofeami z pewnością musi być poddawana ostrożnej konserwacji, ponieważ pochodzi jeszcze z czasów piłkarskiej prehistorii. Mowa tu choćby o mistrzowskich tytułach z XIX wieku, których klub założony jeszcze w 1874 roku nazbierał wówczas aż pięć. Epoka wiktoriańska dobiegła jednak końca, a The Villans wkrótce poznali smak degradacji.

Po latach kłopotów, zespół przejął charyzmatyczny Ron Saunders. Wyprowadził go z niższych lig, żeby w 1981 roku przywrócić mistrzostwo dla klubu z Birmingham po 71 latach posuchy. Big Ron o swoich metodach opowiadał tak: – Nazywają mnie Pan 110%, bo właśnie tego wymagam od swoich zawodników i zachęcam kibiców, żeby okazywali nam taki poziom wsparcia.

Nie był to jednak człowiek łatwy we współpracy – w połowie kolejnego sezonu zrezygnował, ponieważ nie mógł się dogadać z zarządem w kwestii nowego kontraktu. Drużynę zostawił w ćwierćfinale Pucharu Europy. Asystent Saundersa, Tony Barton, przejął zespół i zwieńczył dzieło dotychczasowego szefa. Poprowadził The Villans do triumfu w europejskich rozgrywkach. Okoliczności zwycięstwa były zresztą niezwykłe. Już w dziewiątej minucie finału, kontuzji nabawił się podstawowy bramkarz drużyny, Jimmy Rimmer. Zastąpił go Nigel Spink, który do tej pory w pierwszym zespole rozegrał… jeden mecz. Tak się jednak rodzą bohaterowie. Karl-Heinz Rummenigge i Dieter Hoeneß czuli się, jakby grali w ping-ponga ze ścianą, a Aston Villa pokonała Bayern Monachium 1:0, stawiając pieczęć dominacji angielskich klubów na kontynencie.

Na szczycie utrzymać się jednak ekipie z Birmingham nie udało.

Przede wszystkim dlatego, że Saunders wycisnął zespół jak cytrynę. Korzystał niemal wyłącznie z piłkarzy wyjściowej jedenastki, rotowania składem unikał jak ognia. Miał swoich faworytów i ich się trzymał, nieustannie klepiąc w mediach, że to najlepsi piłkarze świata. Czy nie żal mu było jednak, że to nie on wniósł nad głową Puchar Europy? – Każdy mecz to bitwa i do każdego podchodzę tak samo, zwłaszcza gdy gram w najlepszych rozgrywkach na świecie. To znaczy – w angielskiej ekstraklasie – zarzekał się złotousty szkoleniowiec.

69. SL BENFICA (1986-1990)

Dwa finały Pucharu Europy, oba minimalnie przegrane. Benfica Lizbona w drugiej połowie lat osiemdziesiątych była ekipą, której nikt na Starym Kontynencie nie miał prawa lekceważyć, bo mógł się w efekcie naprawdę srogo przeliczyć.

W sezonie 1986/87 “Orły” zgarnęły dublet na krajowym podwórku, w finale Taça de Portugal pokonując Sporting. Dwa gole lokalnym rywalom zaaplikował Diamantino, jeden z największych gwiazdorów tamtej ekipy. Ale dużych postaci Benfica miała w swoich szeregach więcej. Waleczny António Veloso, niezmordowany Álvaro Magalhães, twardziel Dito, no i bramkostrzelny Rui Águas, który potem zmienił Benficę na FC Porto. Dla smaku szczypta błyskotliwości w osobie Brazylijczyka nazywanego Chiquinho Carlos. Nie jest to może plejada największych gwiazd światowego futbolu, ale w lidze portugalskiej te nazwiska naprawdę robiły wrażenie.

A portugalska ekstraklasa w latach osiemdziesiątych stała naprawdę nieźle. Nie tylko Benfica, ale i wspomniane Porto dokazywało przecież w Europie.

“Orły” po raz pierwszy w omawianym okresie zawędrowały do finału najważniejszych kontynentalnych rozgrywek w 1988 roku. Po serii rzutów karnych lepsze okazało się jednak PSV Eindhoven, które skutecznie zamurowało dostęp do własnej bramki. Na lizbońską ekipę posypały się nieszczęścia – kontuzji nabawili się Diamantino oraz Águas. Ten pierwszy w ogóle nie wystąpił w finale, ten drugi przedwcześnie opuścił boisko.

Do tego doliczyć trzeba jeszcze dość kuriozalną kwestię – portugalscy zawodnicy ubrali na finał getry wykonane ze zbyt śliskiego materiału, co sprawiało, że… zsuwały im się buty. Ciekawe, czy nagranie, na którym jeden z zawodników Benfiki uzasadnia porażkę w finale Pucharu Europy śliskimi getrami jest w Portugalii klasykiem tak jak w Polsce “spodenki Wasilewskiego”.

Ostatecznie PSV zwyciężyło po karnych. Pomylił się kapitan “Orłów”, António Veloso.

Dwa lata później Benfica znowu poległa w finale. Tym razem lepszy okazał się AC Milan. Przed meczem Eusébio odwiedził grób Béla Guttmanna i błagał swojego byłego trenera, by ten zdjął wreszcie klątwę, którą obłożył Benficę kilkadziesiąt lat wcześniej. Guttmann odchodząc z lizbońskiego klubu miał ponoć stwierdzić, że bez niego “Orły” nie wygrają żadnego europejskiego trofeum przez sto lat. Rozpaczliwe apele Eusébio nie pomogły, klątwa daje o sobie znać do dziś.

Inna sprawa, że Benfiki w ogóle nie powinno być w finale. Portugalczycy wyeliminowali wcześniej Olympique Marsylia dzięki bramce zdobytej ręką. Co oczywiście nie umniejsza klasy lizbońskiego zespołu, który postawił wielkiemu Milanowi z Arrigo Sacchim u steru naprawdę trudne warunki w finale Pucharu Europy.

– Plan realizowaliśmy perfekcyjnie. Do pewnego momentu. Aż tu nagle pojawił się Frank Rijkaard i pozbawił nas marzeń – smucił się Sven-Göran Eriksson, trener “Orłów”.

68. LIVERPOOL (2005-2007)

Umówmy się, Liverpool Rafaela Beniteza to nie był zespół, na którego mecze – będąc neutralnym kibicem – czekało się z zapartym tchem. Benitez kochał organizację defensywną, za dzieciaka godzinami analizował gry planszowe, by opracować strategię neutralizacji przeciwnika i zostało mu to również, gdy został menedżerem. Jednym z symboli tamtego okresu były jego starcia z Chelsea Jose Mourinho, przy których partia szachów byłaby emocjonująca jak skok ze spadochronem. Bez spadochronu.

Nie był też Hiszpan mistrzem relacji interpersonalnych. Jego rzemiosłem był futbol, a piłkarze – jedynie narzędziami do osiągania celu. – Słowo „sentymenty” nie istnieje w jego słowniku – powiedział o nim Craig Bellamy, gdy załamany po przegranym finale Ligi Mistrzów dowiedział się na dokładkę, że może szukać nowego klubu. – Po wygranym finale FA Cup poprosiłem go, by mnie pochwalił. By po prostu powiedział: „dobra robota, Steven”. Moje niedoczekanie – wspominał go po latach Steven Gerrard.

Ale trzeba Benitezowi oddać, że był piekielnie skuteczny w europejskich pucharach. Dwa finały nie wzięły się z niczego, wszedł do nich na własnych warunkach – w trzech ostatnich meczach przed niesamowitym finałem w Stambule The Reds nie stracili ani jednego gola. I wielu powie, że żadnego też nie strzelili, bo piłka po strzale Luisa Garcii chyba jednak tej linii nie przekroczyła. On sam nie do końca w to wierzył, co wspominał w rozmowie z „The Guardian”. — Zwątpiłem. Pomyślałem: „o mój Boże, może to nie wpadło”. Ale odwróciłem się w kierunku sędziego i zobaczyłem, jak on i liniowy zaczęli biec w kierunku środka boiska. Zacząłem wrzeszczeć z radości.

A później wydarzył się Stambuł. Odwrócenie losów meczu, który miał być nie do odwrócenia. Milan tłamszący The Reds na kolanach, Jerzy Dudek broniący strzały Szewczenki w dogrywce, „Dudek Dance”, wreszcie wybuch radości Anglików. Mało nie wylecieli z Champions League w fazie grupowej, uratowali się w ostatnim meczu, a są najlepszym zespołem Europy.

Dwa lata później Milan dokonał zemsty, ale znów – Liverpool żelazną dyscypliną wdarł się do meczu o wszystko. Tym razem stracił w ćwierćfinałach i półfinałach zaledwie jedną bramkę, raz jeszcze rozprawił się też z Chelsea – tym razem po serii rzutów karnych, gdy Pepe Reina wybronił strzały Robbena i Geremiego.

67. FC BARCELONA (1958-1961)

Sándor Kocsis. Zoltán Czibor. Luis Suárez. László Kubala. Zbyt wielu gigantów, żeby pomieścić ich w jednej formacji ataku? Cóż, na szczęście obracamy się nie w realiach współczesnych, ale w piłkarskim świecie z lat pięćdziesiątych, a wtedy trenerzy mogli sobie pozwolić na zdecydowanie więcej, jeżeli chodzi o przedmeczowe instrukcje dla swoich podopiecznych. Stąd wyżej wymienionej czwórce fenomenalnych dryblerów i strzelców często na boisku towarzyszył jeszcze jeden piłkarski magik – Evaristo, Eulogio Martínez albo Ramón Villaverde.

Z taką paką FC Barcelona po prostu musiała wyjść wreszcie z cienia Realu Madryt. Tym bardziej, że zespół w 1958 roku przejął trener-cudotwórca, czyli rzecz jasna Helenio Herrera.

Naszpikowana gwiazdami i mądrze poukładana przez Herrerę drużyna szybko wskoczyła na najwyższe obroty. Już w 1959 roku “Duma Katalonii” sięgnęła po mistrzostwo kraju, dokładając też do tego zwycięstwo w Copa del Generalísimo. W kolejnym sezonie udało się obronić tytuł mistrzowski i dorzucić też do kolekcji triumf w Pucharze Miast Targowych. Wydawać się mogło wtedy, że dominacja Barcy potrwa naprawdę długo. W październiku 1958 roku Real Madryt wyjechał z Camp Nou z czterema bramkami w bagażu i wyglądał na drużynę po prostu ze wszech miar gorszą od konkurentów.

Sztuczki Herrery zaczęły działać – nie tylko taktyczne, ale i psychologiczne. Przed każdym ważnym meczem zawodnicy Barcy pili po kubku zielonej herbaty. Szkoleniowiec wmawiał im, że to magiczny eliksir, który doda im energii.

“Królewscy” rzecz jasna potrafili się odgryźć Barcelonie, pokonali ją bowiem w półfinałowym dwumeczu Pucharu Europy w 1960. Z drugiej strony – w kolejnej edycji turnieju Barca wyrzuciła Real za burtę już po drugiej rundzie. Stając się tym samym pierwszym pogromcą Los Blancos na europejskiej arenie. Tego ostatniego sukcesu nie doczekał Herrera, który popadł w konflikt z paroma gwiazdorami klubu i ostatecznie musiał opuścić Camp Nou. Być może również dlatego Barcelona w ciągu dwudziestu pięciu kolejnych sezonów tylko dwukrotnie sięgnęła po ligowe złoto, choć przecież za kadencji Argentyńczyka święcenie triumfów w lidze przychodziło jej z dużą łatwością.

Nie wierzę w łut szczęścia. Jeśli wygrywasz przez 20 lat tyle pucharów, to czy możemy mówić o szczęściu? Przy całej skromności, wygrałem więcej niż ktokolwiek inny. Mój przypadek nie ma sobie równych – z właściwą sobie butą skwitował Herrera.

66. MILAN (1955-1959)

W 1949 roku o Milanie można było pisać, że rywale go nienawidzą, bo znalazł jeden prosty sposób, by ustanowić rekord zdobytych goli w jednym sezonie Serie A. Tym sposobem było zatrudnienie trzech mistrzów olimpijskich z Londynu – Gunnara Grena, Gunnara Nordahla i Nielsa Liedholma. Czyli słynne szwedzkie trio Gre-No-Li.

W pierwszym ich sezonie nie udało się co prawda wywalczyć scudetto, zdobył je Juventus, Milan jednak strzelił aż 118 bramek, czego po dziś dzień nie udało się nikomu przebić. Po drodze pokonał między innymi mistrzów z Turynu aż 7:1, w dodatku na ich terenie.

Rok później Gre-No-Li i spółka nie zostawili już nikomu wątpliwości, kto w Serie A gra najlepszą piłkę i kto powinien zostać mistrzem kraju. Jak bardzo byli głodni goli, niech świadczy historia z meczu Serie A z Novarą. Do przerwy było już 3:1 dla Rossonerich, rywale kompletnie nie radzili sobie z ofensywnym tridente mediolańczyków. Jeden z piłkarzy Novary podszedł więc do Carlo Annovazziego, zawodnika Milanu, pytając, czy przeciwnicy okazaliby tyle litości, by wynik pozostał do końca taki, jaki jest. Prośbę usłyszał syn Gunnara Nordahla, który znał już nieco włoskiego, poproszono go więc, by przekazał ją swojemu ojcu. Ten odpowiedział: — Nie możemy tego zrobić, bo kibice zapłacili za 90 minut.

Milan pokonał tego dnia Novarę 9:2.

65. WOLVERHAMPTON WANDERERS (1948-1961)

13 grudnia 1954 roku ekipa Wolverhampton Wanderers pozwoliła Anglikom – szczycącym się statusem wynalazców piłki nożnej – odzyskać dumę. Dumę utraconą po klęsce „Synów Albionu” na Wembley w starciu, które zostało potem szumnie obwołane meczem stulecia. W listopadzie 1953 w Londynie zameldowała się węgierska “Złota Jedenastka”, która złoiła gospodarzom skórę, pokonując, a w zasadzie deklasując ich aż 6:3. Anglikom przed startem tamtego spotkania wydawało się, że nie ma dla nich w świecie futbolu godnego przeciwnika. Tymczasem okazało się, że Węgrzy dawno ich już zdystansowali, jeżeli chodzi o przygotowanie taktyczne i motoryczne. W Budapeszcie pokonali angielską kadrę 7:1.

W brytyjskich sercach zapłonęło naturalne pragnienie zemsty.

W grudniu 1954 roku Wolverhampton podjęło przed własną publicznością ekipę Budapest Honvéd FC. Mecz niby miał charakter pokazowy, towarzyskie, ale na trybunach stadionu Molineux czuć było napięcie. W składzie węgierskiego zespołu pojawili się bowiem oprawcy sprzed roku. W tym Ferenc Puskás, w tamtym czasie być może najlepszy piłkarz na świecie.

Tym razem jednak kunszt Puskása nie wystarczył. Węgrzy już po kwadransie prowadzili 2:0, ale po przerwie wypuścili z rąk prowadzenie i ostatecznie gospodarze zatriumfowali 3:2. Angielska prasa zapłonęła. Do historii przeszedł nagłówek, określający Wolverhampton “mistrzami świata”. Trener “Wilków”, Stan Cullis, chętnie podchwycił tę narrację. Nie do końca prawdziwą, dodajmy. Cullis w przerwie meczu kazał bowiem potężnie nawodnić boisko, czyniąc z niego właściwie jedno, wielkie bagno. Lubujący się w grze po ziemi Węgrzy stracili wszystkie atuty, a gospodarze, wyspecjalizowani w rzucani lagi na bałagan nagle nabrali wiatru w żagle. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Gdyby Cullis nie kazał nam wtedy nawodnić boiska, Węgrzy wygraliby 10:0 – wspominał Ron Atkinson.

Arogancją Anglików zniesmaczył się szczególnie reporter L’Equipe, Gabriel Hanot. Uznał, że najwyższa pora, by powstały rozgrywki, które pozwolą uczciwie i bez wątpliwości wyłonić najlepszą drużynę Starego Kontynentu. Wkrótce potem powstał Puchar Europy.

Dość jednak tych opowiastek. Fakt – trener Wolverhampton trochę dopomógł losowi w starciu z Honvédem. Nie ulega jednak wątpliwości, że “Wilki” pod wodzą Stana Cullisa były naprawdę niesamowicie mocnym zespołem. Anglik objął klub we władanie w 1948 roku i już w swoim pierwszym sezonie zdobył z drużyną Puchar Anglii. A potem było tylko lepiej. Wolverhampton pod jego wodzą aż ośmiokrotnie skończył rozgrywki angielskiej ekstraklasy na podium, w tym trzykrotnie zawodnikom na szyjach dyndały medale ze złota. Wanderers prezentowali niesamowicie ofensywny futbol. W sezonie 1958/59 zdobyli aż 110 bramek w sezonie ligowym. O 22 gole więcej niż trzeci w stawce Arsenal.

Nie udało się tylko ugrać żadnego trofeum na europejskiej arenie, ale i w międzynarodowych rozgrywkach „Wilki” spisywały się nieźle. Cullis znał się na swojej robocie. Był pionierem.

Zaraz po objęciu zespołu wprowadził twardą dyscyplinę, wymagał stuprocentowego zaangażowania w każdy trening motoryczny oraz wytrzymałościowy. Chciał, żeby jego zawodnicy podczas meczów narzucali wysokie tempo i zmuszali przeciwników do popełniania błędów – pisze publicysta portalu The League. – Każdy zawodnik otrzymywał od Cullisa indywidualną rozpiskę ćwiczeń do wykonania. To były naprawdę innowacyjne metody, które natychmiastowo uczyniły z Wolverhampton najsilniejszą drużynę w Anglii.

64. LEICESTER CITY (2015-2016)

W futbolu drugiej dekady XXI wieku ta historia po prostu nie miała się prawa wydarzyć. Kluby takie jak Leicester nie mają prawa wyważać bram, których kluczy strzegą ci pławiący się w pieniądzach jak Wujek Sknerus w swoim skarbcu. Zespół ratujący się cudem przed spadkiem z ligi, zespół zmieniający trenera przed sezonem w wyniku skandalu obyczajowego mógł marzyć o podobnym wyczynie tylko będąc bohaterem w jakiejś kompletnie oderwanej od rzeczywistości prozie.

A jednak to się stało. Claudio Ranieri dysponujący piekielnie wąską kadrą, zabierający swoich graczy na pizzę w nagrodę za pierwsze czyste konto, dopasował puzzle tak, że na finalnym obrazku znalazł się charakterystyczny puchar za zwycięstwo w Premier League. W jednym miejscu Leicester zebrało piłkarzy o ponadprzeciętnym talencie, którzy umknęli jednak skautom bogatszych klubów, penetrującym przecież każde rozgrywki i oglądające zawodników choćby nieźle się zapowiadających po kilkanaście razy. A także solidnych wyrobników, którzy solidarnie postanowili rozegrać sezon życia. Takich jak Robert Huth, Christian Fuchs, Danny Drinkwater, Shinji Okazaki czy Wes Morgan.

— Dam wam gotowy nagłówek. Dlaczego nie możemy wciąż biec, biec i  biec? Jesteśmy jak Forrest Gump. Leicester jest jak Forrest Gump — powiedział Ranieri w przededniu starcia z Liverpoolem w Boxing Day. I faktycznie, tak jak bohater kultowego filmu Roberta Zemeckisa, Lisy biegły po swoje aż do końca.

Rywale oczywiście odegrali tutaj znaczące role. Pep Guardiola potrzebował roku, by nauczyć się Premier League, Jose Mourinho odpalił w Chelsea tryb autodestrukcji, Manchester United wciąż bezskutecznie walczył o odzyskanie duszy, która uleciała wraz z odejściem sir Alexa Fergusona. Arsenal wypisał się z walki w trakcie, ostatni odpadł Tottenham, w słynnej Battle of the Bridge (2:2 z Chelsea z gradobiciem chamskich fauli i żółtych kartek).

Kto nie kibicował tej bandzie, gdy okazało się, że jej byt w czubie tabeli to nie efemeryda, miał śmietnik zamiast serca.

63. REAL MADRYT (1996-2000)

Dwa triumfy w Champions League. Wiele naprawdę wspaniałych drużyn, obecnych zresztą w naszym rankingu, nigdy nie doczekało się tego zaszczytu choćby jeden raz. Tymczasem Real Madryt na finiszu minionego stulecia dostąpił go aż dwukrotnie. Pomimo bałaganu panującego w klubie, pomimo nieustających zawirowań na ławce trenerskiej, pomimo tarć między zawodnikami, pomimo ekscesów pozaboiskowych, pomimo kuluarowych intryg.

Ekipą “Królewskich” w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych rządził głównie chaos. Jakim sposobem z tego chaosu wykluły się zatem dwa Puchary Mistrzów i mistrzostwo kraju na dokładkę? To chyba jest kwestia magii madryckiego klubu. No i kunsztu występujących w nim zawodników.

Bo gwiazd na Estadio Santiago Bernabeu nie brakowało. Momentami mogło się nawet wydawać, że trafia ich tam zbyt wiele, biorąc pod uwagę opłakane finanse klubu.

Co do zasady, Real żadnego ze zwycięstw w Champions League – ani w 2000, ani tym bardziej w 1998 roku – nie wywalczył w wielkim, piorunującym stylu. “Królewscy” nie byli faworytami do końcowego triumfu i w wielu spotkaniach najzwyczajniej w świecie męczyli bułę. Ale osiągane przez nich rezultaty trzeba docenić, nie można obok nich przejść obojętnie. Najpierw mistrzostwo z Fabio Capello u steru. Z kolei w sezonie 1997/98 Real – już bez Włocha, a z Juppem Heynckesem na fotelu trenera – nadspodziewanie kiepsko spisał się w lidze, lecz powrócił na europejski tron, a przecież właśnie to było dla klubu najważniejsze zadanie. Dwa lata później udało się natomiast dołożyć do bogatej klubowej kolejki jeszcze jeden uszaty puchar. Tym razem zespołem dowodził Vicente del Bosque.

Krótko mówiąc – sukcesy są mocnym argumentem tego Realu. Podobnie jak jego kadra, która swoim potencjałem niewiele ustępowała późniejszym “Galaktycznym”. Mijatović, Morientes, Raul, Redondo, Roberto Carlos, Hierro, Suker… Co tu dużo gadać, wielkie postaci europejskiej piłki.

Brakowało Realowi właściwie tylko długofalowego planu, spokoju. Stabilizacji. Trenerskiej, a co za tym idzie – taktycznej. Pewnie właśnie ze względu na notoryczny bajzel związany z przetasowaniami na ławce szkoleniowej ani razu nie udało się “Królewskim” połączyć sukcesów na dwóch frontach – krajowym i europejskim. Taka możliwość pojawia się zwykle dopiero wówczas, gdy każdy w zespole zna swoje miejsce w szeregu, a wszelkie pozaboiskowe kwestie są perfekcyjnie poukładane. O Los Blancos tego powiedzieć raczej nie można. Ale co nawygrywali, to ich.

62. AC MILAN (1961-1963)

Nereo Rocco wybitnym szkoleniowcem był. I basta. A przynajmniej wtedy, kiedy powierzano mu stery Milanu. Dwa razy, z sześcioletnim odstępem, potrafił sięgnąć z tym klubem po Puchar Europy, dwukrotnie został mistrzem Włoch, zgarnął też dwukrotnie Puchar Zdobywców Pucharów.

Nie wymieniało się go w pierwszym szeregu mistrzów Catenaccio, a jednak zasługiwał na to, by tak właśnie postępować. Lata 1961-63, to było jego pierwsze podejście do Rossonerich. Nie tak okraszone sukcesami, jak to drugie, ale i tak imponujące, z pierwszym dla Milanu triumfem w Pucharze Europy w roli wisienki na torcie.

Rocco to najlepszy przykład, jak nieszczęście jednego szkoleniowca może stać się szansą dla innego. Gdyby bowiem nie atak serca Giuseppe Vianiego, Milan za nic nie zgodziłby się na odejście z klubu menedżera, który właśnie dźwignął scudetto. Ale zdrowie było ważniejsze, stąd zatrudnienie Rocco. Znany jako mistrz defensywy, dał się poznać jako szkoleniowiec, który wcale nie odwodzi swojego zespołu od parcia do przodu, gdy dysponuje odpowiednim materiałem ludzkim. A raczej – odpowiednio wytrenowanym. Stawiał bowiem w ogromnej mierze na przygotowanie fizyczne, wymagał zasuwania za przeciwnikami od pierwszej do ostatniej minuty. I szacunku. — Do ciebie mogą mówić „trenerze”, ja jestem „pan Rocco”.

Do końca walczył więc jego zespół, gdy przyszło mierzyć się z Benficą o Puchar Europy. Gol Eusebio nie poluzował nic a nic szyków obronnych, Milan wyczekał na swoją szansę. Miał z przodu niesamowitego Jose Altafiniego, który nie zawodził w kluczowych momentach. Nie zawiódł i wtedy. Rocco poczuł, że jego misja została zakończona, skusił się na posadę w odbudowującym się po katastrofie z 1949 roku Torino.

Ale to nie było jego ostatnie słowo w Mediolanie, o czym jeszcze w tym rankingu przeczytacie.

61. SAMPDORIA GENUA (1988-1992)

Sampdoria Vujadina Boškova najpierw zyskała sobie reputację świetnego zespołu pucharowego, który jednak nie był w stanie włączyć się walki o scudetto – wygrała trzy Puchary Włoch, dwukrotnie dochodziła do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, wygrywając jeden z finałów. By na początku lat 90. wreszcie osiągnąć niepowtarzalny, jedyny taki w historii genueńczyków, sukces.

Sukces tym donioślejszy, że przecież w lidze włoskiej za rywali Sampdoria miała wtedy jedne z najpotężniejszych ekip na świecie. Milan Sacchiego. Napoli z Diego Maradoną. Inter z trójką niemieckich mistrzów świata – Brehme Matthäusem i Klinsmannem. Juventus ze świeżo upieczonym królem strzelców mundialu Toto Schillacim.

Sampa była jednak gotowa i na to wyzwanie, a wcześniejsze lata, gdy triumfowała w krajowych i europejskich pucharach, napełniły zespół ogromną pewnością siebie. Drużyna Boškova była jednością, trio Mancini-Lombardo-Vialli śniło się przeciwnikom po nocach, w tyłach zaś kawał znakomitej roboty odwalał Pietro Vierchowod, nazwany przez Gary’ego Linekera najtwardszym defensorem, z jakim musiał się mierzyć.

I choć w lidze nie brakowało przepotężnych rywali, Sampie nie trzeba było nerwowego finiszu, by przypieczętować tytuł. Zrobiła to w 37. kolejce z Lecce, rozprawiając się z przeciwnikiem 3:0.

Rok później Sampa nie była już w stanie wejść do walki o mistrzostwo, znów wracając do swojego „trybu pucharowego”. 18-punktową stratę do Milanu odbiła sobie bowiem awansem do finału Pucharu Europy, gdzie lepsza po fenomenalnym uderzeniu Ronalda Koemana z rzutu wolnego okazała się gwiazdorska Barcelona. — Wciąż wspominam tamten finał jako najpiękniejszą chwilę w karierze. Żaden inny mecz, jaki rozegrałem, nie miał takiej atmosfery. Po tamtym spotkaniu przez tydzień ryczałem jak dziecko — wyznał po latach Gianluca Vialli w wywiadzie dla Itasportpess.it.

60. RAPID WIEDEŃ (1950-1954)

Złote Lata Rapidu Wiedeń przypadają właśnie na lata 50. Trudno było wtedy zmierzyć siłę poszczególnych lig, ale wymowne, że lejący wszystkich w kraju jak leci zespół, gdy w maju 1953 roku zmierzył się w towarzyskim starciu z Arsenalem, ograł angielską drużynę aż 6:1.

Wśród tych najprzedniejszych rezultatów z tamtego okresu, Rapid chwali się za swojej stronie internetowej zwycięstwami takimi jak 12:1 ze Sturmem Graz, 9:0 z Vienna FC czy 7:5 w derbach na oczach 55 tysięcy widzów w spotkaniu wciąż uważanym za jeden z najsłynniejszych w dziejach austriackiej piłki.

O sile tamtego Rapidu świadczy także fakt, jak wyglądała austriacka reprezentacja na mundial 1954 roku. W 22-osobowej kadrze znalazło się dziesięciu zawodników Die Grün-Weißen, żadna inna kadra, której udało się wejść do strefy medalowej, nie była tak zdominowana przez piłkarzy jednego klubu. W wygranym z Urugwajem meczu o trzecie miejsce w podstawowej jedenastce wybiegli czterej gracze Rapidu: Robert Dienst, Robert Körner, Erich Probst i Gerhard Hanappi.

59. ABERDEEN (1979-1986)

W czerwcu 1978 roku Alex Ferguson zastąpił Billy’ego McNeilla na stanowisku szkoleniowca Aberdeen FC. A reszta, chciałoby się rzec, jest już historią.

Szkot potrzebował zaledwie jednego sezonu na rozgrzewkę i od razu przystąpił do wywracania porządku w piłkarskim świecie do góry nogami. W 1980 roku poprowadził The Dons do triumfu w szkockiej Premiership. Był to pierwszy przypadek od piętnastu lat, gdy mocarze z Glasgow wypuścili ze swoich szponów mistrzowski tytuł. Od razu było widać, że Ferguson to manager wyjątkowy. Drużyna szybko zaufała jego metodom, choć początkowo Szkot miał pewne kłopoty z podporządkowaniem sobie szatni – ostatecznie był niewiele starszy od niektórych zawodników.

Ferguson dowiódł, że jest trenerem nowoczesnym – doskonale czuł media, potrafił podgrzać przedmeczową atmosferę. Stał się specjalistą w dziedzinie wojenek psychologicznych z przeciwnikami. Umiejętnie pompował też morale własnej ekipy.

Na efekty tych sprytnych zabiegów nie trzeba było długo czekać. Aberdeen zaczęło bowiem święcić triumfy nie tylko na szkockim, ale i europejskim podwórku.

The Dons dołożyli do kolekcji jeszcze jeszcze dwa mistrzowskie tytuły, do tego cztery puchary kraju. I – co najważniejsze – udało im się również zwyciężyć w Pucharze Zdobywców Pucharów. 11 maja 1983 roku Aberdeen sensacyjnie ograło w finale rozgrywek słynny Real Madryt. Przed startem spotkania Ferguson miał szepnąć do ucha swojego asystenta: – Nie powtarzaj tego nikomu, ale wydaje mi się, że mamy szansę dziś wygrać. Z kolei Alfredo Di Stéfano powiedział po końcowym gwizdku arbitra: – Oni mają to, czego nie da się kupić za żadne pieniądze. Duszę, dobrą atmosferę i rodzinne tradycje.

Podopieczni Fergusona poszli za ciosem i w starciu o Superpuchar Europy pokonali HSV. Na tym jednak ich europejskie podboje się skończyły – w kolejnej edycji PZP szkocka ekipa została pokonana w półfinale, a w Pucharze Europy Aberdeen radziło sobie na ogół słabo.

W finale Pucharu Zdobywców Pucharów taktyka była ważna, czuliśmy się odpowiednio przygotowani, ale najmocniej naładowała nas tamtego dnia atmosfera w szatni – opowiadał Gordon Strachan, w latach osiemdziesiątych podopieczny Fergusona. – W zespole była czysta, brutalna energia. To wręcz przerażające. Gdyby istniała możliwość przetworzenia tych wibracji na prąd, moglibyśmy zaopatrzyć w energię całą północną Szkocję.

58. STADE REIMS (1954-1959)

Dziś kibic Stade Reims ma pełne prawo zazdrościć tym seniorom, którzy pamiętają lata 50. w wykonaniu ich klubu. Bo tak jak dziś sukcesem jest postawienie się PSG, Lyonowi czy Marsylii w pojedynczym spotkaniu, tak wtedy Reims dwukrotnie ocierało się nawet o tytuł najlepszej klubowej drużyny Europy.

Dzięki temu, że w latach 40. Reims odniosło pierwsze sukcesy w kraju, łatwiej było namówić największe talenty, by decydowały się grać właśnie dla klubu z północno-wschodniej Francji. Tym sposobem zawodnikami Czerwono-Białych zostali Just Fontaine (do dziś zawodnik z największą liczbą bramek na jednym turnieju finałowym mistrzostw świata – 13 goli w 1958), Raymond Kopa czy Raoul Giraudo. Dorzućcie do tego Roberta Jonqueta i równie dobrze tym zestawem nazwisk możecie otworzyć listę najwybitniejszych piłkarzy francuskich pierwszych dwóch powojennych dekad.

Bardzo silny zespół miał jednak jeden problem. Seryjnego prześladowcę. Real Madryt. W pierwszych latach Pucharu Europy dwa razy Reims dochodziło do finału, dwukrotnie musząc uznać wyższość tego właśnie rywala. Jakby tego było mało, również madrytczycy byli rywalem w meczu o złoto prestiżowego Copa Latina, mini turnieju dla mistrzów Francji, Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Nietrudno się domyślić, że i tutaj okazali się lepsi.

Piękny sen Reims zakończył się wraz ze starzeniem się zespołu i traceniem przez niego kolejnych wielkich gwiazd. Nieodżałowany Just Fontaine już jako 28-latek musiał przerwać karierę ze względu na kontuzje, Raymond Kopa zasilił madrycki Real, Jonquet na ostatnie lata kariery wylądował w Strasbourgu, Giraudo – w Grenoble, a później w Sochaux. Podobnej grupy zawodników nie udało się zebrać nigdy później. W 1964 – zaledwie pół dekady po przegranym finale Pucharu Europy – Reims spadło z ligi.

57. FC BAYERN (2013-2016)

Pep Guardiola to filozof futbolu, którego zespołów w tym rankingu po prostu nie może zabraknąć. Bayern to zaś było wyzwanie, którego podjął się po wygraniu absolutnie wszystkiego, co można było wygrać z Barceloną. Trudno było znaleźć parę niosącą za sobą większe oczekiwania niż Guardiola i Bawarczycy. W sezonie 2012/13 Jupp Heynckes zdobył przecież potrójną koronę, a więc zostawiał zespół na absolutnym szczycie europejskiej piłki.

W Bayernie Guardiola dostał władzę niczym nieograniczoną. Szybko dorobił się ksywki „Peptator” od „Pep” i „dyktator”. Dopiero jemu udało się utajnić treningi Bayernu, o co apelowało już kilku jego poprzedników – bezskutecznie. Jego poparcie mieli tylko ci zawodnicy, którzy podzielali jego poglądy i spojrzenie na piłkę.

Ale taki ogrom władzy pozwolił mu budować od początku do końca na swoją modłę. Bayern miał swój wyrazisty styl, oparty na takiej dominacji nad rywalem, że właściwie zbędny w grze obronnej stał się zespołowi z Monachium Manuel Neuer – tak mało celnych uderzeń byli w stanie oddać rywale, tak rzadko bywali w posiadaniu piłki.

Jak wielki wpływ miał Guardiola przez te trzy lata na niemiecką piłkę? Dość powiedzieć, że niemieccy mistrzowie świata z 2014 roku czerpali z jego pomysłu na futbol pełnymi garściami, zresztą Bayern miał najwięcej piłkarzy-reprezentantów w meczu o tytuł najlepszej drużyny globu.

Gdyby nie to, że Bayern rokrocznie nie potrafił wkroczyć do finału Ligi Mistrzów – co udało się przecież wspomnianemu Heynckesowi – ten zespół byłby w rankingu dużo, dużo wyżej. Tak jak Mourinho w Realu, tak i Guardioli w Niemczech nie udało się postawić rzeczonej kropki nad „i”.

56. ÚJPEST FC (1969 – 1975)

Kiedy w 1967 roku władze Újpestu postanowiły zatrudnić byłego selekcjonera reprezentacji Węgier, Lajosa Barótiego, sympatycy “Purpurowych” mogli się spodziewać, że czekają ich czasy wesołego, efektownego futbolu. Ale pewnie w najśmielszych snach się nie spodziewali, że podopieczni Barótiego do tego stopnia zdominują krajowe podwórko. Co było kilka lat ostrej jady bez trzymanki – już w 1969 roku Újpest zgarnął dublet na krajowym podwórku, dochodząc równolegle do finału Pucharu Miast Targowych. A potem było jeszcze ciekawiej.

“Purpurowi” z najwyższego stopnia ligowego podium nie zeszli aż do 1975 roku, strzelając w węgierskiej ekstraklasie niepojęte liczby bramek. Mieli ich zwykle o dwadzieścia, trzydzieści więcej niż wicemistrz kraju.

Jerzy Engel nazwałby takie granie po prostu “futbolem na tak”, ale to chyba za mało powiedziane. Újpest proponował futbol na “tak, jasne, oczywiście, z całą pewnością, pewnie”.

Baróti skonstruował fenomenalną formację ofensywną, opartą na pięciu gwiazdorach węgierskiej piłki. Za punktowanie przeciwników odpowiadali przede wszystkim: László Fazekas, János Göröcs, Ferenc Bene, Antal Dunai i Sándor Zámbó. Teoretycznie najwięcej okazji strzeleckich w polu karnym przeciwnika miał Bene, ale wymienność pozycji między tymi zawodnikami była tak duża, że właściwie każdy z nich mógł w dowolnym momencie stanąć oko w oko z golkiperem drużyny przeciwnej. Historycy wymieniają tę drużynę wśród najbardziej spektakularnych w dziejach.

Jedyne, co można Węgrom zarzucić, to że ich ofensywna strategia nie sprawdziła się na europejskiej arenie. Poza finałem Pucharu Miast Targowych, “Purpurowi” dwa razy zameldowali się w ćwierćfinale, a raz w półfinale Pucharu Europy. Dalej przebrnąć im się nie udało. Turniejowe kalkulacje to nie był żywioł Barótiego.

55. EVERTON (1983-1987)

Lata osiemdziesiąte w angielskiej ekstraklasie upłynęły pod znakiem dominacji Liverpoolu. Rozumianego zarówno jako konkretny klub, jak i całe miasto. Jasne, że największą sławę zyskała w tamtym czasie ekipa The Reds, która regularnie sięgała po mistrzowskie tytuły w kraju i dokładała również do kolekcji Puchary Europy, zanim nie została wykluczona z europejskich rozgrywek z powodów pozasportowych. Ale ekipa z drugiej strony Merseyside również przeżywała w tamtym okresie naprawdę wielkie, niezapomniane chwile. Everton był jednym z niewielu klubów zdolnych, by strącić rywali zza miedzy z piedestału. To była rywalizacja godnych siebie oponentów.

The Toffees po raz pierwszy zasygnalizowali naprawdę duże ambicje w 1984 roku, gdy sięgnęli po Puchar Anglii. A to był dopiero początek pasma sukcesów. Rok później Everton zdobył mistrzostwo kraju i dołożył też do tego triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Jeszcze dwa lata później podopieczni Howarda Kendalla ponownie uplasowali się na pierwszym miejscu w ligowej stawce.

Nie brakowało w kadrze The Toffees gwiazd, dużych postaci brytyjskiego futbolu. Gary Lineker, Graeme Sharp, Kevin Sheedy, Peter Reid, Trevor Steven, Kevin Ratcliffe, Gary Stevens czy Neville Southall to są znaczące nazwiska, które jednoznacznie kojarzą się z tamtym Evertonem.

Wspomniany Kendall doskonale tym towarzystwem zarządzał. Sam zresztą spędził w Evertonie kupę czasu jako piłkarz, więc dobrze znał specyfikę ekipy z Goodison Park. Opuścił klub dość niespodziewanie, targnięty frustracją z powodu zakazu występów w europejskich pucharach, jaki nałożona na angielskie kluby. Ale jego reputacja pozostała, nie uleciała w powietrze. Kiedy sir Alex Ferguson kiepsko wystartował w roli szkoleniowca Manchesteru United, przychylne „Czerwonym Diabłom” media otwarcie domagały się, by Szkota jak najprędzej zwolnić, a w jego miejsce zatrudnić Kendalla. – W tamtym czasie Manchester United był bardzo przeciętny. Kiedy dostałem ofertę z United i Evertonu, nawet się nie zastanawiałem – stwierdził wprost Lineker.

Co ciekawe – niewiele brakowało, a Kendallowi nie byłoby dane dokończył budowy mocarnego Evertonu. Pierwsze sezony jego pracy z klubem zostały przez władze z Goodison Park potraktowane jako rozczarowanie. Angielski szkoleniowiec uratował się zwycięstwem w FA Cup.

To, czego naprawdę pragnę, to bycie najlepszym – wypalił po meczu rozanielony Kendall. – Chcę mistrzostwa. Puchar Anglii to wspaniałe osiągnięcie dla kibiców i zawodników, ale dla mnie to dopiero początek. Mamy znaczące trofeum na koncie, w meczu o Tarczę Dobroczynności zagramy a Wembley z Liverpoolem. To jest miejsce, w którym powinniśmy się znajdować co roku. Ponadto – wystąpimy w europejskich pucharach. Dla takiego klubu jak Everton to obowiązek.

Cóż – jego przemowa okazała się prorocza.

Everton stworzony przez Kendalla był wyjątkowy z wielu względów. Przede wszystkim – trener chętnie sięgał po zawodników, za którymi takie kluby jak Liverpool nawet by się nie obejrzały. Nie chodzi tu oczywiście o gwiazdorów takich jak Lineker, ale wzmocnienia wyciągnięte z kapelusza zdarzały się The Toffees nader często. Mniej ważna dla trenera była reputacja danego zawodnika. Kluczowe kryterium stanowiła przydatność dla zespołu i umiejętność dopasowania się do systemu gry. – Balans. To moje ulubione słowo – dowodzi Kendall. – W drużynie piłkarskiej balans jest najważniejszy. Jako manager nie kupujesz piłkarzy, lecz charaktery.

Sufit tamtej ekipy był zawieszony naprawdę wysoko. Ale potem zdarzyła się tragedia na Heysel. – Reakcja na tę katastrofę podcięła Evertonowi skrzydła. Na Goodison narodziło się coś magicznego, ale nagle pękło z hukiem. Umknęło momentów, którego nie da się odzyskać – napisał James Corbett w książce: „Everton. The School of Science”.

54. CHELSEA (2004-2006)

Roman Abramowicz nie mógł być zadowolony z tego, jak wyglądał pierwszy jego rok u władzy w londyńskiej Chelsea. Mistrzostwo Anglii? Zapomnij, niepokonany Arsenal sprawił, że reszta musiała się obejść smakiem. Liga Mistrzów? Tu szlaban postawiło rewelacyjne Monaco.

Skoro tak, to po kogo najlepiej sięgnąć? A no po gościa, który to Monaco ograł w finale 3:0. Po Jose Mourinho.

To właśnie wtedy narodził się „The Special One”. Portugalczyk wziął ligę szturmem, nie tylko sportowo, ale i osobowościowo. Po dziś dzień sale na jego konferencjach wypełniają się do ostatniego miejsca, bo nigdy nie mówi sztampowo, nie unika słownych potyczek, szpilek w kierunku rywali i zadających mu pytania dziennikarzy.

Ale trzeba mu oddać, że do medialnego show dorzucił wtedy więcej niż szczyptę, dwie czy trzy trenerskiej klasy. Z zespołu o ogromnym potencjale wykrzesał maksimum. Gdyby sporządzić tabelę Premier League z dwóch jego pierwszych sezonów na Stamford Bridge, Chelsea miałaby nad drugim Manchesterem United 26 punktów przewagi. Ekipa Mourinho przez całą jego ponad dwuletnią kadencję nie przegrała pojedynczego spotkania w lidze.

Brakło triumfu w Europie, w trzecim sezonie (oj, jakże to znany dziś motyw) natomiast coś się wypaliło i trzeba było szukać nowych rozwiązań. Mou przywiało do Mediolanu, gdzie zbudował zespół na miarę potrójnej korony, Chelsea ze zmiennym szczęściem zatrudniała siedmiu kolejnych szkoleniowców nim Abramowicz zdecydował się raz jeszcze zaufać Mourinho.

53. ATLETICO MADRYT (2011-2020)

No i jak tu dziś ocenić cholismo?

Może przez ten cały rozgardiasz zapomnieliście, bo nam się to prawie przydarzyło, ale całkiem niedawno Atletico Madryt na wypełnionym po brzegi Anfield pokonało najgorętszą europejską drużynę ostatnich miesięcy, która generalnie rzadko przegrywa, a przed własną publicznością nie przegrywa właściwie wcale. Nie dowiemy się zapewne, co w istocie oznacza ten wynik dla Los Colchoners. Czy filozofia proponowana przez charyzmatycznego Diego Simeone wciąż może gwarantować sukcesy? A może to był tylko łabędzi śpiew, ostatni popis strudzonych, ale wciąż nieustraszonych wojowników?

Przy wszystkich okropieństwach, jakie sprawiła nam epidemia, futbol schodzi naturalnie na dalszy plan. Lecz mimo wszystko jakoś szkoda tego Atletico. Wydaje się, że los pozbawił ich niepowtarzalnej szansy na ostatni wielki zryw w Champions League. Madrytczycy mogli napisać opowieść podobną do tej, którą stworzyła w 2012 roku londyńska Chelsea.

Triumf w Lidze Mistrzów to od lat obsesja Diego Simeone i jego żołnierzy, zwanych dla odwrócenia uwagi piłkarzami. Kadencja argentyńskiego szkoleniowca zaczęła się w grudniu 2011 roku. Od tego czasu Atletico zdążyło dwukrotnie zwyciężyć Ligę Europy, zgarnąć mistrzostwo Hiszpanii, Puchar Króla i kilka pomniejszych laurów. Wszystko w niezwykle charakterystycznym stylu, z zastosowaniem piekielnie trudnej do wdrożenia taktyki. Udało się Simeone wypromować kilku zawodników, z paru przeciętniaków Argentyńczyk uczynił zaś wymiataczy europejskiego formatu. Zabrakło tylko tej wymarzonej, europejskiej puenty.

W 2014 roku Atletico od triumfu w Champions League dzieliły sekundy. Dwa lata później zabrakło skuteczności przy egzekwowaniu jedenastek. Poza tym – mnóstwo stykowych dwumeczów, ostatecznie przegranych. Kolejne zmarnowane szanse.

Atletico to drużyna nietuzinkowa. Na pewno niespełniona, jeżeli chodzi o arenę europejską. Ale i na krajowym podwórku nieszczególnie utytułowana. Jeden tytuł mistrzowski, jeden krajowy puchar. No nie są to osiągnięcia oszałamiające, jeśli spojrzy się na temat z perspektywy całej historii futbolu. Ale trzeba też pamiętać, w jakiej epoce przyszło podopiecznym Simeone grać. W epoce super-drużyn. Rzucenie wyzwania Realowi Madryt i FC Barcelonie wymaga naprawdę wielkiego kunsztu i odwagi. A tej piłkarzom Los Colchoneros nigdy nie brakowało, podobnie jak samemu Cholo. I pewnie dlatego od lat Atletico – przy wszystkich swoich mankamentach – cieszy się zasłużoną reputacją drużyny, która pokonać może po prostu każdego.

52. MANCHESTER CITY (2017 – 2019)

198 punktów w ciągu dwóch sezonów. To jest tak ekstremalnie wyśrubowana statystyka, że aż trudno uwierzyć, że jest w ogóle prawdziwa. Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości, czy Pep Guardiola poradzi sobie w Premie League, niech się lepiej nie przyznaje. Hiszpan pracuje w angielskiej ekstraklasie niespełna cztery sezony, a już trudno sobie wyobrazić topową piątkę najwybitniejszych managerów w historii Premier League bez jego nazwiska.

Zalety “Obywateli” można wymieniać długo – nie będziemy was zanudzać, ostatecznie wszyscy dobrze znają mocne strony tego zespołu. Poziom dominacji City na krajowym podwórku spokojnie by wystarczył do zajęcia wyższego miejsca w rankingu.

No ale teraz trzeba do tej beczki miodu włożyć nie łyżkę, a całą chochlę dziegciu.

AS Monaco. Liverpool FC. Tottenham Hotspur. To trzy drużyny, które eliminowały Manchester City z rozgrywek Ligi Mistrzów w ostatnich latach. A nie ma się co oszukiwać – Pep Guardiola dostał swoje kosztowne zabawki na Etihad Stadum nie tylko po to, by bić kolejne rekordy na krajowym podwórku. Rekordy są rzecz jasna fajne i imponujące, ale w świecie sportu mają jednak zwykle znaczenie drugorzędne. Liczą się medale i pucharu. Guardiola miał zdobyć z “Obywatelami” trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzowi. I nawet się do tego nie zbliżył.

Spora rysa na wizerunku.

Tym bardziej, że dominacja City w Premier League również dobiegła już końca.

51. JUVENTUS (2014-2019)

Nietykalny we Włoszech, niespełniony w Europie. Taki właśnie był Juventus Massimiliano Allegrego. Przez pięć lat bezrobotny obecnie szkoleniowiec doprowadził Juve do czterech podwójnych koron, jednocześnie dwa razy ulegając w finałach Ligi Mistrzów. Z jednej strony to spora rysa, z drugiej – tylko dwóch innych trenerów potrafiło doprowadzić Juve do dwóch batalii o Puchar Mistrzów. Marcelo Lippi i Giovanni Trapattoni.

Allegri pozostawił jednak po sobie konkretne dziedzictwo. Budował kolejnych graczy na swoją modłę, przyzwyczaił do zwyciężania – szczególnie na krajowym podwórku – do tego stopnia, że od pewnego momentu wydawało się, że Stara Dama po prostu nie potrafi inaczej.

Jeśli miarą wielkości zespołu jest wstręt, z jakim rywal reaguje na wieść, że trzeba się z danym przeciwnikiem zmierzyć za kilka dni, Juventus Allegrego to jeden z goliatów XXI wieku. Niewiele bloków obronnych w trwającym stuleciu było tak trudnych do skruszenia. — Wiele razy byłem pytany o to, kto jest obrońcą, przeciwko któremu grało mi się najtrudniej. Zawsze powtarzam, że Giorgio Chiellini — mówił Harry Kane, ale to zdanie podzielało wielu innych snajperów. Chiellini odgrywał w tej ekipie rolę złego policjanta, który na przesłuchaniu wyłącza kamerę, wali głową podejrzanego w stół, a dopiero potem zaczyna zadawać pytania. Doskonale uzupełniał się z Leonardo Bonuccim, czującym się swobodnie z piłką przy nodze, z doskonałym przerzutem i wizją, o jaką nie podejrzewalibyście stopera. A także z Andreą Barzaglim, który w swoich najlepszych meczach przypominał legendę calcio, Alessandro Nestę. Elegancki, z nadludzkim timingiem, piekielnie trudny do przejścia.

Ciężko powiedzieć, że w którymś momencie ta ekipa grała najpiękniejszy futbol w Europie. Ale była niesamowicie pragmatyczna, potrafiła w mgnieniu oka odwracać losy meczów, kiedy wcale nie podopieczni Allegrego na boisku sprawiali lepsze wrażenie. Jak w 1/8 finału Ligi Mistrzów z Tottenhamem w sezonie 17/18, kiedy Koguty były na Wembley zdecydowanie lepsze, a jednak w trzy minuty zostały strącone spod bram nieba w najgłębsze czeluście piekieł przez argentyński duet Higuain-Dybala.

50. FIORENTINA (1953-1958)

W 1953 roku rozczarowany trenerem swojego klubu prezes Fiorentiny podjął decyzję, która miała doprowadzić La Violę do największego sukcesu w dotychczasowej historii. Bogacz, który swój majątek zbił w branży tekstylnej, miał marzenie. By Fiorentina biła się o scudetto. By to ona została pierwszym zespołem spoza Turynu lub Mediolanu godnym tego zaszczytu.

Tą decyzją było sięgnięcie po byłego niespełnionego piłkarza, Fulvio Bernardiniego. Uważano bowiem, że na boisku myśli za szybko dla partnerów, przez co ci nie są w stanie nadążyć. Jak się jednak łatwo było domyślić, gdy zakończył piłkarską karierę, został szkoleniowcem. Inteligencja przecież w tym zawodzie jest w cenie. Bernardini nie bał się eksperymentów absolutnie nowatorskich. Rywali Fiorentiny w mistrzowskim sezonie „Fuffo”, jak nazywano trenera Violi, potrafił pozostawić do reszty skołowanych.

Ale po kolei. Bo by sięgnąć po scudetto w roku 1956, Bernardini musiał zbudować zdolną do utarcia nosa największym zespołom calcio armię. Robił to konsekwentnie, rok po roku. Dokonywał w większości właściwych wyborów na rynku transferowym, stawiał odpowiednie diagnozy tak, by jego zespół z sezonu na sezon eliminował swoje słabości. Potrafił przy tym nie zatracić balansu – wzmacniając tragiczny atak między innymi legendarnym Gunnarem Grenem, Fiorentina nie straciła jednocześnie nic a nic z defensywnej solidności.

Najważniejszego wzmocnienia dokonywał przez… prawie rok. Kiedy na mundialu w 1954 roku w Szwajcarii zobaczył Brazylijczyka Julinho, miał powiedzieć: — Jeśli będzie grał u nas, zdobędziemy scudetto.

Nie było to jednak takie proste, by przekonać zawodnika z Brazylii do przenosin na Stary Kontynent. Nie udało się to tuż po mistrzostwach, rozmowy przeciągnęły się na cały sezon 1954/55. W końcu jednak Julio Botelho wraz z rodziną podjął decyzję, że Toskania to nie takie złe miejsce do życia i że w sumie to chciałby spróbować.

To był brakujący klocek w układance „Fuffo”. Błyskotliwość skrzydłowego odegrała wielką rolę w rozjeżdżaniu kolejnych rywali w lidze. Mimo małego falstartu (2:2 z Pro Patrią mimo prowadzenia 2:0), przyszła seria 29 meczów bez porażki. Nikt w lidze nie mógł wytrzymać takiego tempa. W czasach bardzo sztywnej taktyki i podziału boiskowych ról, Bernardini wprowadzał zamęt w szeregach rywala, nakazując swoim zawodnikom zamianę pozycji w trakcie spotkania. Mało kto potrafił się w tym połapać, Viola przegrała tylko jedno spotkanie w całym sezonie.

W 2017 roku „Corriere dello Sport” odpalił ankietę: „Który włoski zespół grał najpiękniej w historii”. Fiorentina 1955/56 została w nim umieszczona jako jedna z szesnastu ekip calcio. Napisano o niej wtedy „Każdy, kto wdział jej grę w tamtym czasie mówi o wspaniałym, silnym, zorganizowanym i pewnym siebie zespole. Fiorentina Fulvio Bernardiniego miała najlepszego bramkarza tamtych czasów, Giuliano Sartiego oraz dwóch zawodników z Ameryki Południowej grających bardzo wyszukaną piłkę – prawoskrzydłowego Julinho i ofensywnego pomocnika Montuoriego”.

Naprawdę niewiele brakowało, by rok później do scudetto La Viola dołożyła także zwycięstwo w Pucharze Europy. Zaszła tam aż do finału, gdzie w oparach skandalu lepszy okazał się madrycki Real. Do 69. minuty utrzymywał się bowiem wynik remisowy. Wtedy to zawodnik Fiorentiny wyciął piłkarza Królewskich idącego sam na sam. Gracze Violi błagali sędziego, by ten poradził się asystenta, byli bowiem przekonani, że faul miał miejsce przed polem karnym. Rzecz w tym, że starcie odbywało się na stadionie madryckiego klubu i arbitrowi przygwożdżonemu presją dziesiątek tysięcy kibiców trudno się dziwić, że nie postanowił zmienić decyzji. Di Stefano z karnego nie spudłował, chwilę później Violę dobił Paco Gento.

Bernardini doprowadził klub jeszcze do dwóch wicemistrzostw Włoch, po czym zmienił pracodawcę na rzymskie Lazio. Swój wielki sukces – scudetto z zespołem spoza Turynu lub Mediolanu, powtórzył raz jeszcze, w 1964 roku, z Bolonią.

49. FC PORTO (1983-1987)

Kiedy Jorge Nuno Pinto da Costa został prezydentem FC Porto, klub ten był jedynym z Wielkiej Trójki portugalskiej piłki, który nigdy nie zdobył żadnego z europejskich pucharów. To jednak za jego rządów błyskawicznie się zmieniło. Postawił bowiem na odpowiedniego człowieka.

Tym człowiekiem był Pedroto. Były piłkarz Smoków, który został z czasem niezwykle charyzmatycznym trenerem-wizjonerem. O Mestre – mówiło się o trenerze, którego charakterystycznym dodatkiem do garderoby był tweedowy kaszkiet, a którego kariera menedżerska została przerwana w 1985 roku przez śmiertelną chorobę.

Zanim jednak to się stało, Pedroto zdobył z Porto ósmy ligowy tytuł, przygotował też podbudowę pod pierwszy europejski triumf klubu z malowniczego portowego miasta. Zwycięstwo w Pucharze Europy, do którego doprowadził go Artur Jorge. Zresztą były asystent Pedroto w Vitorii Guimaraes.

Choć rywal w finale z 1987 był jednym z najprzedniejszych – Bayern z Pfaffem w bramce, trio Brehme-Matthäus-Flick w drugiej linii i Kögl-Hoeneß-Rummenigge w ataku – to Portugalczycy z Józefem Młynarczykiem w składzie triumfowali na wiedeńskim Praterze. Wyrównująca bramka piętką Rabaha Madjera z 77. minuty to zaś jedno z najładniejszych, ale i najbardziej bezczelnych wykończeń akcji w historii finałów Pucharu Europy/Ligi Mistrzów.

Jak bolesna była to wpadka dla Bayernu, niech świadczy zachowanie – i słowa – zawodników oraz trenera po zakończonym meczu. Lattek stwierdził, że to „najbardziej rozczarowująca porażka w jego karierze”. Uli Hoeneß nie był w stanie na gorąco po spotkaniu udzielić wywiadu rozgłośni radiowej z Bawarii, bo cały czas walczył z napływającymi do oczu łzami. Andreas Brehme zdiagnozował, że winę za przegraną ponosi słaba psychika, Jean-Marie Pfaff – że Lothar Matthäus oraz nerwy, które zjadły zawodników z Niemiec.

48. TOTTENHAM HOTSPUR (1959 – 1963)

Największe sukcesy w powojennej historii Tottenhamu mają tak naprawdę jednego bohatera. Bill Nicholson najpierw zdobył z londyńskim klubem mistrzostwo Anglii jako zawodnik, a potem poprowadził ekipę „Kogutów” do krajowego dubletu, już w roli managera. Charyzmatyczny Anglik objął pierwszy zespół Tottenhamu w październiku 1958 roku i rządził klubem twardą ręką przez blisko dwadzieścia lat, ale to początek jego kadencji najmocniej obfitował w rozmaite sukcesy.

Niespełna trzy lata zajęło Nicholsonowi zbudowanie drużyny, która wygrała i mistrzostwo, i puchar kraju w jednym sezonie. Niedługo potem Spurs powtórzyli sukces w FA Cup, na dokładkę zdobywając też Puchar Zdobywców Pucharów.

– Mieliśmy mnóstwo innowacyjnych pomysłów taktycznych – chwalił się Nicholson, zdobywca pierwszego dubletu w angielskim futbolu w XX wieku, a trzeciego w ogóle. – Statystyki pokazywały, że jedna trzecia goli pada tuż po wznowieniu gry, więc zaczęliśmy przykładać do tego newralgicznego momentu wielką wagę. Godzinami testowaliśmy nasze rozwiązania. Byliśmy pierwszym zespołem, który pieczołowicie pilnował rywali przy wyrzucie piłki z autu. Zanim przeciwnicy się pokapowali o co chodzi, minęło chyba pół sezonu. Byliśmy też jedną z pierwszych drużyn, która zaczęła wysyłać obrońców w pole karne przeciwnika przy rzutach rożnych. Nikt tak wtedy nie grał! My mieliśmy kilka wariantów rozegrania kornera, gdzie każdy zawodnik miał precyzyjnie wyznaczony tor, po którym się poruszał. Napastnicy przeciwnika nie potrafili się połapać w sytuacji, więc zyskiwaliśmy przewagę liczebną w szesnastce rywala.

Szkoleniowiec Spurs, jak przystało na byłego żołnierza, zespołem rządził twardo i zdecydowanie. Stawiał na system, pracę drużynową. – Starałem się zbudować drużynę, w której nikt nie przedłoży swojego ego nad dobro zespołu – tłumaczył swą surową postawę trener „Kogutów”. – Piłkarze mieli być wrażliwi, lubić się nawzajem i chcieć grać. Po prostu grać w piłkę. Nie potrzebowałem samotnych rumaków w tym stadzie.

Trzeba docenić jego zdolność do panowania nad szatnią, bo w tej aż roiło się od postaci dużego kalibru. Największą gwiazdą Spurs był Danny Blanchflower, kapitan zespołu, ale oprócz niego warto wspomnieć takie nazwiska jak Dave Mackay, Bill Brown, Peter Baker, Ron Henry, Cliff Jones, Jimmy Greaves czy Bobby Smith.

Elita, ścisła czołówka najlepszych piłkarzy na Wyspach.

O sile tego zespołu najlepiej przekonał się zresztą Górnik Zabrze, pokonany przez Tottenham 8:1.

Niewiele brakowało, a Spurs w 1962 roku sięgnęliby zresztą po Puchar Europy. Przegrali jednak w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach półfinałowy dwumecz z Benficą Lizbona, późniejszymi triumfatorami rozgrywek. – Niektóre decyzje sędziego były diaboliczne, taktyka Benfiki też mogła uchodzić za nikczemną. Gospodarze cały czas nas szarpali i okopywali. Szwedzki sędzia zachował się kilka razy w taki sposób, że byłem – już na boisku – nie tylko zdumiony, ale i pełen najgorszych podejrzeń. Czarę goryczy przelał moment, gdy Bobby Smith wpakował piłkę do siatki, a nagle arbiter zagwizdał, sygnalizując brak gola. I dopiero po gwizdku sędzia liniowy uniósł chorągiewkę, żeby zrobić z tej sytuacji spalonego. Choć o żadnym ofsajdzie mowy być nie mogło. Kilka minut przed końcem sam też zdobyłem bramkę i ją również anulowano. Byłem tak osłupiały, że nawet nie zaprotestowałem. Złapałem się tylko pod boki i gapiłem na sędziego w niedowierzaniu – żalił się wspomniany Greaves.

Najcenniejszego trofeum zgarnąć się zatem nie udało, ale pamięć o sukcesach i efektownej grze tamtego Tottenhamu nadal trwa. Spurs łączyli na boisku zajadłość i wojowniczość z naprawdę pomysłowymi atakami. – Wielkim błędem jest sądzić, że futbol od początku do końca sprowadza się wyłącznie do zwyciężania. To nie tak. W piłce nożnej chodzi o chwałę, chodzi o grę ze stylem, z gracją. Chodzi o to, żeby wyjść na boisko i uprzedzić atak przeciwnika, a nie czekać, aż on sam umrze na nim z nudów – zauważył Danny Blanchflower.

– Bill Nicholson poświęcił życie dla Tottenhamu. Nikt nigdy nie pozbawi go miana największej postaci w naszej historii. Podźwignął klub z przeciętności ku wielkości – stwierdził natomiast Daniel Levy, obecny właściciel londyńskiego klubu. Nic więc dziwnego, że do Billa Nicholsona przylgnął przydomek „Mr Tottenham Hotspur”, a jego prochy spoczęły pod płytą boiska na White Hart Lane.

Teraz duch legendarnego trenera unosi się również nad nowiuteńką areną londyńskiego klubu.

47. REAL MADRYT (1985 – 1990)

Początek lat osiemdziesiątych w wykonaniu Realu Madryt był dość przeciętny. „Królewscy” nie tylko nie potrafili zrealizować marzenia o powrocie na europejski tron, ale zostali też zepchnięci z piedestału w hiszpańskiej ekstraklasie, gdzie rozpanoszyły się kluby z Kraju Basków. Niby w składzie madryckiej ekipy wciąż roiło się od gwiazd, ale przekładało się to tylko na sukcesy mniejszego kalibru. Triumfy w Pucharze UEFA, finał Pucharu Zdobywców Pucharów, zwycięstwa w Pucharze Króla. Wszystko to fajne, wartościowe osiągnięcia, ale Real Madryt to klub od zawsze celujący w najważniejsze laury. Mistrzostwo Hiszpanii i Puchar Europy.

Jeżeli chodzi o ligę – przełom nastąpił w sezonie 1985/86. Po rozczarowaniu w poprzednich rozgrywkach (piąte miejsce w tabeli) Real wreszcie zaczął grać na miarę potencjału i powrócił na krajowy tron. Przede wszystkim za sprawą gromady znakomitych wychowanków, nazwanych malowniczo przez jednego z hiszpańskich publicystów: La Quinta del Buitre.

“Piątka Sępa”, “Eskadra Sępa”, “Kohorta Sępa”. Zwał jak zwał.

Rzeczonym “Sępem” był Emilio Butragueño, fenomenalny łowca goli. Na jego strzeleckie wyczyny pracowali natomiast pozostali wychowankowie madryckiej “Fabryki”: Manolo Sanchís w obronie, Rafael Martín Vázquez i Míchel w drugiej linii oraz Miguel Pardeza w ataku. Co ciekawe, kiedy w piśmie El País po raz pierwszy padło słynne określenie, cała piątka fantastycznych zawodników występowała jeszcze… w rezerwach Realu. Castilla wygrała wtedy zresztą drugą ligę hiszpańską. Gdyby nie zakazywały tego reguły, być może niektórzy przedstawiciele „Piątki” zadebiutowaliby w La Lidze zanim trener pierwszego zespołu zdecydowałby się na zainstalowanie ich w składzie “Królewskich”. Dłużej nie można było już ignorować popisów utalentowanej młodzieży.

Członkowie “Piątki Sępa” kolejno debiutowali w śnieżnobiałej koszulce ekipy z Estadio Santiago Bernabeu.

Na sukcesy nie trzeba było długo czekać. Oparty na genialnych wychowankach zespół już w sezonie 1985/86 sięgnął po pierwsze mistrzostwo Hiszpanii od pięciu lat, dokładając też do tego Puchar UEFA. Ostatecznie “Piątka” poprowadziła Real do – nomen omen – pięciu ligowych trofeów z rzędu. Swoją cegiełkę do tego sukcesu dołożyli również inni gwiazdorzy. Przede wszystkim Hugo Sánchez, Jorge Valdano, a także weterani: José Antonio Camacho, Santillana i Juanito. Tamten Real był zespołem wręcz wymarzonym dla lokalnej publiczności – opartym na miejscowych chłopakach, prezentującym efektowny futbol, odnoszącym wielkie sukcesy. Czego chcieć więcej?

Ano tego, o czym zawsze marzą kibice Realu. Pucharu Europy.

“Królewscy” w omawianym okresie aż trzykrotnie awansowali do półfinału elitarnych rozgrywek. Ale ani razu nie udało im się przebrnąć przez ten etap. Nawet za kadencji Leo Beenhakkera, gdy wydawało się, że Real wręcz musi wreszcie powrócić na europejski tron.

– Najlepszą drużynę stworzyliśmy w sezonie 1987/88. Dysponowaliśmy ogromną siłą. Myślę, że można powiedzieć iż graliśmy najpiękniejszą i najlepszą piłkę na świecie – wspominał Beenhakker w rozmowie z „Dziennikiem”. – Wszystko szło dobrze, aż do czasu tego półfinału z PSV Eindhoven. Ten dwumecz to zdecydowanie największa klęska w mojej karierze. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie w Madrycie, gdzie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu w Eindhoven stłamsiliśmy rywali, nie schodziliśmy z ich połowy. Graliśmy fantastyczny mecz. Butragueno obijał słupki i poprzeczki, a Sanchezowi nie wychodziło nawet to jego słynne uderzenie nożycami. Tamtego wieczoru nie przegraliśmy z PSV, ale z ich bramkarzem. Hans van Bruekelen dokonywał cudów. Bronił w tak niewiarygodnych sytuacjach… Naprawdę uwierzyłem, że na jego bramce siedzi anioł. To była nasza klęska.

– W szatni nikt nic nie mówił – dodał Holender. – Nigdy nie zapomnę jak bardzo chłopakom zależało na wygraniu tego cholernego meczu. Dwa tygodnie później, po spotkaniu z Betisem Sewilla, obroniliśmy tytuł ligowy, ale żaden z piłkarzy nie miał zamiaru świętować. Po wręczeniu medali wszyscy – bez nawet jednego uśmiechu – zbiegli do szatni. Tak to przeżywali. Ja zresztą też. To wciąż we mnie siedzi. Niestety, czasem nie dostajesz tego na co zasłużyłeś. Piłka nożna po prostu bywa niesprawiedliwa.

46. CLUB BRUGGE (1974-1978)

Ernst Happel był trenerem wymagającym pełnego posłuszeństwa. Nazywanym wręcz dyktatorem. Co innego jednak uzurpować sobie prawo do totalitarnych rządów nad swoimi zawodnikami, a co innego przekuć to w sukces, nie w bunt.

Happel jednak, poza tym, że autokratą, był też znakomitym szkoleniowcem. Jednym z licznych dowodów jest choćby nazwanie stadionu w Wiedniu, będącego domem reprezentacji Austrii, właśnie jego imieniem i nazwiskiem. To za jego sprawą Club Brugge przeżył w latach 70. najpiękniejsze chwile w historii. Choć wielkie ambicje w tym czasie przejawiał także Anderlecht, drużyna z Brugii nie pozwoliła przez trzy kolejne sezony wdrapać się Fiołkom na tron.

Club Brugge nie ograniczył się tylko do dokazywania na krajowym podwórku, co to, to nie. Drużyna Happela wyspecjalizowała się w pożeraniu niezwykle renomowanych rywali. W drodze do finału Pucharu UEFA w 1976 roku ogrywała Milan, Romę czy HSV, w kolejnych dwóch sezonach Pucharu Europy rozprawiała się zaś z Realem Madryt, Atletico czy Juventusem. Zarówno jednak w meczu o Puchar UEFA, jak i w tym o Puchar Europy, przegrywała jednym golem z Liverpoolem Boba Paisleya. 3:4 w dwumeczu z 1976 i 0:1 w spotkaniu z 1978.

45. FC BAYERN (1979-1983)

Plejada gwiazd niemieckiej piłki. Piekielnie silni w kraju, potwornie niespełnieni w Europie. Tak w dwóch krótkich zdaniach można opisać lata 80. w wykonaniu Bayernu Monachium.

W 1979 roku stan finansów Bayernu był słabiutki, stan klubowej gabloty – no niezły, ale na większości trofeów osiadł wieloletni kurz. Ligi nie udało się wygrać od pięciu sezonów. Wtedy to na białym koniu wjechał Uli Hoeneß. Dziś już były skazaniec, wtedy – wybawiciel. W pięć lat postawił Bayern na nogi finansowo, a i sportowo zaczęło się wieść naprawdę dobrze.

W maju 1980 roku udało się odzyskać prymat w kraju, ale najpiękniejsze chwile miały dopiero nadejść. W dużej mierze za sprawą sprawnie przeprowadzonej wymiany pokoleń, gdy Złote Pokolenie lat 70. zastąpiono zawodnikami takimi jak Klaus Augenthaler, Paul Breitner, Karl-Heinz Rummenigge czy Dieter Hoeneß, za sterami stanął zaś węgierski szkoleniowiec Pal Csernai. Liga została odzyskana i wydawało się, że kwestią czasu są wielkie europejskie triumfy, na miarę zespołu z połowy lat 70.

Nic z tego. Lata 80. to wiele bardzo bolesnych porażek, na czele z dwiema w finale Pucharu Europy. Do 1982 roku Bayern rozegrał dwanaście finałów europejskich pucharów, wygrywając każdy z nich. W latach 80. dwa razy dał się w decydującej potyczce ograć. Dla młodszych fanów Bayernu symbolem niesprawiedliwości futbolu jest przegrany z Chelsea finał Ligi Mistrzów w Monachium. Dla starszych – starcie z Aston Villą w finale Pucharu Europy w 1982, na De Kuip.

The Villans mieli przegrać to spotkanie z kretesem. Gdy na samym początku meczu kontuzji doznał ich pierwszy bramkarz Jimmy Rimmer, a zastąpił go rozgrywający drugie spotkanie w pierwszym zespole Aston Villi Nigel Spink, wydawało się, że jest pozamiatane. Otóż nie. Spink rozegrał mecz życia, Bayern nie potrafił pokonać go w żaden znany ludzkości sposób, w dodatku nadział się sam na uderzenie Petera White’a.

44. LEEDS UNITED (1965-1975)

Gdybyście kiedyś byli pod Elland Road, z pewnością dostrzeżecie pomnik jegomościa zaciskającego pięści w geście triumfu, z uśmiechem na twarzy, wyglądającego trochę jak ktoś dziarsko maszerujący do przodu. Don Revie przez siedem lat w Leeds United miał bardzo wiele powodów do takiej właśnie radości.

Nie od początku, oczywiście. Przejmował bowiem Leeds w tragicznej sytuacji. Balansujące na granicy spadku do Division Three. Rok po roku dokładał jednak kolejne cegiełki, aż jego budowla sięgnęła gwiazd. Lata 60., które Leeds zaczynało w drugiej lidze, kończyło mistrzostwem kraju i pobiciem angielskiego rekordu transferowego, gdy Revie za 165 tysięcy funtów ściągnął Allana Clarke’a. Nie pomylił się co do napastnika świeżo upieczonych spadkowiczów z Leicester – już po roku zapracował sobie na przydomek „Sniffer”, bo niezrównany był w „wywąchiwaniu” sytuacji do zdobycia bramki. Goli uzbierał 26, łącznie strzelał dla zespołu z Elland Road 110-krotnie.

Krajowe sukcesy to było jednak tylko preludium do kolejnych prób podboju Europy. Zespół dysponujący potężną siłą rażenia, grający ofensywny futbol, już w 1966 roku – debiutując w rozgrywkach kontynentalnych – postanowił nie dać się za wcześnie wyprosić z imprezy. W Pucharze Miast Targowych najpierw skończył przygodę na półfinale, potem na finale, by wreszcie za trzecim podejściem rozbić bank. Udało się to powtórzyć trzy lata później w trójmeczu z Juventusem (pierwsze spotkanie w Turynie przerwano z powodu ulewy). Nie był to zresztą ostatni finał Reviego – w 1973 lepszy w meczu o Puchar Zdobywców Pucharów okazał się Milan.

Rok po odejściu Reviego Leeds zagrało w finale raz jeszcze. Tym razem w Pucharze Europy, pod wodzą Jimmy’ego Arfielda. Trafił jednak on na mocarny Bayern, akurat będący w trakcie trzyletniej serii zwycięstw w tych elitarnych rozgrywkach. Przegrany mecz o puchar w 1975 jest jednocześnie ostatnim europejskim finałem w historii Pawi.

43. BORUSSIA DORTMUND (1991-1997)

W latach osiemdziesiątych Borussia Dortmund była klubem raczej przeciętnym. Fakt, miała swoje sukcesy – choćby triumf w Pucharze Niemiec w 1989 roku. Kilka razy zdarzyło jej się też uplasować w czołówce tabeli Bundesligi. Ale na świętowanie obecności na ligowym podium kibice BVB czekali od sezonu 1964/65.

Wszystko zmieniło się jednak w 1991 roku, gdy klub przejął Ottmar Hitzfeld, później nazwany „Generałem” przez stałych bywalców Westfalenstadion. Ksywa, trzeba przyznać, wielce wymowna.

Kiedy Hitzfeld zaczynał swoją przygodę z BVB, nie był jeszcze trenerem o nie wiadomo jakiej reputacji. Odnosił spore sukcesy w lidze szwajcarskiej jako szkoleniowiec Grasshoppers, ale to wciąż było tylko przetarcie przed naprawdę poważnymi wyzwaniami. Niemiec nie potrzebował jednak zbyt wiele czasu, by udowodnić, że i na wyzwania największego kalibru jest gotowy. W sezonie 1991/92 jego Borussia zajęła drugie miejsce w lidze. Dość pechowo przegrywając mistrzostwo z VfB Stuttgart. Obie ekipy zdobyły tyle samo punktów, ale Die Schwaben mogli się wylegitymować lepszym bilansem bramkowym i to im przypadł tytuł. Inna sprawa, że największymi przegranymi w tamtym sezonie byli zawodnicy Eintrachtu Frankfurt, którzy mieli jeszcze korzystniejszy bilans goli od Stuttgartu i Borussii, ale stracili punkty w ostatniej kolejce ligowej i tych zgubionych oczek zabrakło im do końcowego sukcesu.

Tak czy owak – Borussia z Hitzfeldem u steru szybko zasygnalizowała gotowość do walki o najwyższe cele. W kolejnym sezonie zawędrowała do finału Pucharu UEFA, a w 1995 roku sięgnęła po upragnione mistrzostwo Niemiec. W następnej kampanii sukces udało się powtórzyć, a lider zespołu, Matthias Sammer – przekwalifikowany przez Hitzfelda na pozycję libero – został nagrodzony Złotą Piłką.

Oczywiście Sammer nie był jedyną wielką gwiazdą tamtej ekipy. Borussia nie dysponowała może typowo gwiazdorskim składem, ale było tam komu pograć: Stéphane Chapuisat, Michael Zorc, Stefan Klos, Jürgen Kohler, Andreas Möller, Lars Ricken, Stefan Reuter, Karl-Heinz Riedle… Przez klub przewinęło się paru naprawdę poważnych zawodników. Choć pewnie nie są to tacy gracze, od których kibic ma prawo wymagać triumfu w Lidze Mistrzów. Tymczasem Borussia tego właśnie dokonała – w 1997 roku podopiecznym Hitzfelda nie udało się zdobyć trzeciego mistrzostwa kraju z rzędu, ale powetowali sobie tę porażkę z nawiązką na europejskiej arenie, sensacyjnie triumfując w Champions League kosztem Juventusu.

Powiedzieć, że w 1997 roku „Stara Dama” była faworytem finału, to nic nie powiedzieć. Sukces był dla ekipy z Zagłębia Ruhry tym bardziej smakowity, że decydujące spotkanie zostało rozegrane na Stadionie Olimpijskim w Monachium.

Niespodziewanym bohaterem finału został Paul Lambert – szkocki pomocnik o dość ograniczonych możliwościach technicznych, który nie tylko nakrył czapką Zinedine’a Zidane’a, ale na dodatek dołożył jeszcze sporo kreatywności w ofensywie. – Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Borussii Dortmund. Niemieccy piłkarze wrócili z urlopów po Euro 1996 – opowiadał Lambert. – Pomyślałem: „Nie, to nie ma prawa się udać”. Nie umiałem przestać w siebie wątpić. Kim byłem przy tych facetach? Ten obok wygrał Serie A. Tamten jest mistrzem świata. Ten ma Złotą Piłkę. Ten wygrał mistrzostwo Europy. Wszyscy są mistrzami Niemiec. A ja? Ja byłem chłopakiem z Motherwell, którego ściągnięto za darmo. Kosztowałem mniej niż puszka Coli.

I niech to też świadczy o tym, jak fenomenalną robotę odwalał Hitzfeld w Dortmundzie, nie tylko jeżeli chodzi o kwestie taktycznie. Wymyślił sobie Lamberta, który w najważniejszym meczu sezonu przyćmił samego Zizou. Weltklasse.

42. FC BAYERN (1998-2001)

W futbolu – i w ogóle w sporcie, choć to już temat na osobną dyskusję – nie wszystko dzieje się zgodnie z zasadami logiki. W 1998 roku logika podpowiadała jednak uparcie, że skoro Ottmar Hitzfeld jako szkoleniowiec Borussii Dortmund podbił najpierw Bundesligę, a potem Europę, to tym bardziej powinien sukcesy tego kalibru święcić w roli trenera Bayernu Monachium.

No i tym razem akurat logika się nie pomyliła.

Niewiele brakowało, a Hitzfeld swoją pracę w stolicy Bawarii rozpocząłby od wyjątkowo spektakularnego dubletu. Jego Bayern w 1999 roku wygrał bowiem mistrzostwo Niemiec i zawędrował również do finału Champions League, w drodze na Camp Nou upokarzając Kaiserslautern (6:0 w dwumeczu) i pokonując w półfinale bardzo mocne wówczas Dynamo Kijów. W starciu decydującym o losach tytułu monachijczycy prowadzili od szóstej minuty i wszystko wskazywało na to, że zgarną najbardziej prestiżowe z trofeów po raz pierwszy od 1976 roku. Ale finisz spotkania wszyscy doskonale znają. Sheringham, Solskjaer. „Futbol, cholera jasna”.

– Nie mówię, że miałem po tym meczu koszmary, ale ta porażka to jedno z najgorszych doświadczeń w mojej karierze – opowiadał Hitzfeld. – Pamiętam jednak naszą podróż z Camp Nou do hotelu. Jeden z działaczy podszedł do mnie w autokarze i stwierdził: “Kto wie, może uda się przekuć tę porażkę w coś dobrego?”. Miałem ochotę go wtedy zabić. Ale następnego dnia, kiedy urządziłem zebranie zespołu, przemówiłem w podobnym tonie. Kazałem im przeanalizować błędy, które popełnili w Barcelonie i już nigdy ich nie powtórzyć.

Piłkarze Bayernu najwyraźniej posłuchali swojego trenera, bo już dwa lata później to oni cieszyli się ze zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Po serii rzutów karnych pokonali w finale Valencię.

Sukcesy tamtego Bayernu absolutnie nie mogą zaskakiwać. Reprezentacja Niemiec na przełomie wieków przeżywała lepsze i gorsze chwile, ale Bawarczycy dysponowali naprawdę kozacką kadrą, pełną charakternych zawodników. W 2001 roku po Puchar Mistrzów sięgnęli choćby Oliver Kahn, Patrik Andersson, Willy Sagnol, Bixente Lizarazu, Owen Hargreaves, Stefan Effenberg, Mehmet Scholl, Giovane Élber czy Carsten Jancker. Sporo kandydatów do dźwigania fortepianu, nieco mniej do tego, by zagrać na nim “Fantazję f-moll op. 49” Chopina. Ale Hitzfeld tak już to wszystko poukładał, że na boisku proporcje się zgadzały.

W 2001 roku Bawarczycy w fazie pucharowej Ligi Mistrzów pokonali Manchester United, czyli triumfatorów z 1999 roku. Real Madryt, czyli zwycięzców z 1998 i 2000 roku. Wreszcie Valencię, czyli finalistów z 2000 roku. To naprawdę skomplikowana drabinka, z którą mistrzowie Niemiec poradzili sobie w znakomitym, choć może nie jakimś szczególnie porywającym stylu.

41. MANCHESTER UNITED (1955-1958)

Wygrać ligę angielską dwa lata z rzędu to już konkretne osiągnięcie. Zrobić to z zespołem, którego średnia wieku wynosi najpierw 21, a potem 22 lata, to wyzwanie, które przerosłoby wielu. Ale nie Matta Busby’ego, który wraz z szefem skautów Joe Armstrongiem i asystentem Jimmym Murphym wyspecjalizował się we wprowadzaniu piekielnie utalentowanych diablątek do drużyny Manchesteru United.

Dzięki temu w pierwszym składzie mogli zabłysnąć tacy grajkowie jak Jackie Blanchflower, Robert Byrne, Mark Jones, Eddie Colman czy Duncan Edwards. Ostatni wdarł się do podstawowej jedenastki już jako 17-latek, co w tamtych czasach było zdecydowanie mniej powszechne niż dziś.

— To marzenie każdego menedżera, by zbudować zespół trenując w tym celu chłopaków w wieku 15-17 lat. Dlatego właśnie postawiłem na młodzież. Jesteś w stanie uzyskać od nich lojalność, zbudować dynastię — mówił Busby.

Nigdy nie dowiemy się jednak, ile jeszcze zespół Busby’ego mógł w tamtym czasie osiągnąć, bowiem jego los skończył się tragicznie. Gdy w sezonie 57/58 wracał ze spotkania Pucharu Europy z Crveną Zvezdą, samolot linii British European Airways rozbił się podczas trzeciej próby startu z lotniska w Monachium. Przyczyną było zalegające na pasie startowym błoto pośniegowe, które uniemożliwiło samolotowi osiągnięcie prędkości rotacji.

40. AC MILAN (1967-1969)

Milan w latach 60. dwukrotnie wygrywał Puchar Europy, ale te dwa triumfy dzieliło sześć lat i aż… dziesięciu piłkarzy. Gdy porównać jedenastkę z meczu z Benficą w 1963 roku i z Ajaksem w 1969, okazuje się, że utrzymał się w niej tylko Giovani Trapattoni.

Przez tych kilka lat Rossoneri kadrowo zmienili się nie do poznania. Ale byli w stanie klasowych piłkarzy zastąpić młodszymi, o zbliżonym – a może i większym – potencjale. Strzałem w dziesiątkę okazało się sprowadzenie gwiazdy Fiorentiny Kurta Hamrina, strzelca obu goli w wygranym finale Pucharu Zdobywców Pucharów w jego debiutanckim sezonie 67/68.

Różnic w kadrze pierwszej drużyny było wiele, co zaś łączy sukcesy Milanu z początku i końca lat 60.? Osoba Nereo Rocco. W Torino osiągnął kolejny sukces – nie tak donośny, jak Puchar Europy z Milanem, ale wygrał z Granatą Coppa Italia i zajął miejsce na podium w niesamowicie trudnej wtedy lidze włoskiej. Wracał więc do Mediolanu jeszcze umocniwszy swoją pozycję w świecie calcio, osiągając jeszcze większy sukces niż za pierwszym razem.

Znów mógł rywalizować ze swoim ulubionym przeciwnikiem, Helenio Herrerą, będąc menedżerem klubu z tego samego miasta. To jednak nie starcie z Herrerą, a z innym wielkim myślicielem futbolu jest uważane za największą wiktorię w karierze Rocco. Mianowicie – pokonanie Ajaksu Rinusa Michelsa w finale Pucharu Europy w 1969 roku. Już sama droga do finału była naszpikowana kolcami – Celtic Jocka Steina, Manchester United Matta Busby’ego i wreszcie wisienka na torcie. Założyciele kościoła futbolu totalnego z Amsterdamu.

Ajax został tamtego wieczora upokorzony doprawdy brutalnie. Starcie gigantów zmieniło się w jednostronne piłkarskie biczowanie z Pierino Pratim w roli trzymającego bat i smagającego nim Holendrów raz za razem. Do dnia dzisiejszego pozostaje on strzelcem ostatniego hat-tricka w finale Pucharu Europy/Ligi Mistrzów.

39. FC PORTO (2002-2004)

Michael Cox, autor bloga „Zonal Marking”, dziś dziennikarz „The Athletic”, napisał swego czasu: „Patrząc na nazwiska – Deco, Carvalho, Maniche, Costinha – łatwo powiedzieć, że Mourinho miał do dyspozycji zespół pełen świetnych zawodników. Prawda jest jednak taka, że nim objął on Smoki z Estadio do Dragao, ci piłkarze byli w świecie futbolu nikim”.

Mourinho też był nikim. Tłumaczem Bryana Robsona, obiecującym szkoleniowcem w lidze portugalskiej, ale poza tym – nikim. W ostatnich latach mocno pracował na to, by stać się postacią karykaturalną, wtedy zaś jeszcze mocniej, jeszcze rzetelniej, by wspiąć się na sam szczyt. Czy spodziewał się, że wespnie się tam z FC Porto? Powiedzielibyśmy, że nie, ale to w końcu samozwańczy „The Special One”.

Stworzył on w pięknym portugalskim mieście zespół niezwykle wszechstronny, elastyczny taktycznie. Raz jeszcze Cox: „Doskonale zgrana linia obrony była wysoce efektywna w łapaniu rywali na spalonym, często grała wysoko, zakładając agresywne pułapki ofsajdowe. Pomoc pracowała jako jedność, nie zaś jak zbiór indywidualności. Zależnie od rywala, Mourinho wystawiał różnych napastników”.

To pozwoliło Smokom pożreć Celtów z Glasgow w finale Pucharu UEFA w 2003 roku, a już rok później patrzyć z góry na wszystkie europejskie ekipy, gdy Porto podbiło Ligę Mistrzów. Nie zlękli się po drodze żadnego rywala, wydarli awans do ćwierćfinału Manchesterowi United, odarli z marzeń budowany za wielkie pieniądze Jeana-Michela Aulasa Lyon, wreszcie pragmatycznie podchodząc do dwumeczu z Deportivo La Coruna kupili bilet do finału. Gdzie czekała inna rewelacja rozgrywek, AS Monaco. Wbrew oczekiwaniom, Francuzi nie byli jednak rywalem godnym. Nie tego dnia, gdy już w 22. minucie z boiska musiał zejść kapitan i zawodnik absolutnie kluczowy, a więc Ludovic Giuly.

Mourinho mógł odebrać złoty medal i z poczuciem świetnie wykonanej roboty pożegnać się z kibicami. Obierając kurs na Premier League.

38. OLYMPIQUE MARSYLIA (1990-1993)

Ma sukces Marsylii gorzki posmak, bo przecież piąte z rzędu mistrzostwo kraju zostało jej odebrane w skandalicznych okolicznościach. Otóż by przygotować się lepiej do finału Champions League 1992/93, w którym rywalem Francuzów miał być Milan, kupiono od Valenciennes jedno z ostatnich ligowych spotkań. Zeznania w tej sprawie złożyli między innymi: Christophe Robert, Jorge Burruchaga i Jacques Glassmann, w tamtym czasie zawodnicy klubu, który mecz sprzedał. Marsylii odebrano tytuł, a klub w atmosferze skandalu miał wystąpić na Stadionie Olympijskim w Monachium w pierwszym w historii finale Ligi Mistrzów UEFA.

Finał ten Marsylia wygrała, tego triumfu jej już nie odebrano.

Ostatniego triumfu na kilka kolejnych lat, dodajmy, bowiem mistrzostwa kraju nie udało się zdobyć aż do 2010 roku, a z kolejnych europejskich rozgrywek została karnie wykluczona.

Nie zmienia to jednak faktu, że Bernard Tapie – ekscentryczny miliarder i król afer – zbudował w Marsylii zespół nazywany najlepszym, jaka Francja kiedykolwiek widziała. Papin, Waddle, Giresse, Forster, Francescoli, Pele, Deschamps, Boli, Desailly, Völler, Cantona, Cascarino, Allofs… Wszyscy oni zostali sprowadzeni przez Tapie, by sięgnąć po ten wymarzony Puchar Europy i grać przy tym piękny, efektowny futbol.

Udało się i jedno, i drugie.

37. REAL MADRYT (2000-2003)

Gdy Florentino Perez wjechał do Realu na białym koniu najpierw obiecując Luisa Figo, a później ściągając gwiazdora odwiecznych rywali na Bernabeu, było jasne, że tutaj będzie albo grubo, albo wcale. Perez nie zawiódł, a lata 2000-03 to był zdecydowanie szczytowy czas jego Realu. No, przynajmniej aż do drugiej połowy obecnej dekady. Wciąż jeszcze zachowane pozostawały przyzwoite proporcje defensywa-ofensywa i gwiazdy-wyrobnicy (słynni Zidanes y Pavones). Zresztą Perez w swoim pierwszym okienku transferowym ściągnął człowieka, z którego odejściem najmocniej łączy się zachwianie balansu zespołu. Claude’a Makelele.

Real był spektakularny, Real strzelał dziesiątki bramek, Real grał all-in. O wygraną w Lidze Mistrzów (dwa półfinały, jedno zwycięstwo), o prymat w kraju (dwa mistrzostwa i jedno trzecie miejsce). Skupiał najlepszych zawodników świata, a gdy któregoś brakowało, Perez wyciągał książeczkę czekową i wpisywał potrzebną sumę, dwa razy bijąc światowy rekord transferowy – najpierw dla Figo, później dla Zidane’a.

Spajał to wszystko w jedną całość Vicente del Bosque. Szkoleniowiec stworzony do zarządzania szatnią pełną gwiazd, który później dał tego dowód także prowadząc do wielkich triumfów reprezentację Hiszpanii, gdzie trzeba było pogodzić będących wtedy w stanie regularnej wojny piłkarzy Barcelony i Realu.

Decyzja o tym, by nie przedłużać kontraktu del Bosque po sezonie 2002/03 jest wciąż wymieniana wśród czołówki najgorszych, jakie u sterów Realu podjął Florentino Perez. Prezes Królewskich zaoferował del Bosque posadę dyrektora technicznego, co „Sfinks” uznał za potwarz. Za trenerem wstawiło się kilka ważnych postaci z szatni Realu – Hierro, McManaman i Morientes. Żadna z nich nie przetrwała w klubie już zbyt długo.

36. FC BARCELONA (2004-2006)

Wejście w XXI wiek kompletnie się Barcelonie nie udało. Ba, nie udało… To był wręcz koszmar.

Katalończycy w latach dziewięćdziesiątych święcili największe sukcesy w swojej historii, tymczasem wskutek błędnej polityki transferowej po prostu – trzeba to chyba tak ująć – sprzeciętnieli. Czwarte miejsce w ligowej tabeli w sezonie 2000/01. Ta sama lokata rok później. A potem osunięcie się aż na szóstą pozycję w stawce. Do tego klęski w Pucharze Króla, no i rzecz jasna brak triumfów w Europie. Takiej passy nie można już określić chwilowym kryzysem. To była długotrwała zapaść całego klubu. Kolejni trenerzy o uznanych nazwiskach nie potrafili sobie poradzić z wyciągnięciem Barcy z bagna. Wreszcie w klubie doszło do nieuniknionych przetasowań na najwyższych szczeblach władzy. Ze stanowiska prezydenta klubu ustąpił Joan Gaspart, a jego miejsce zajął niespełna czterdziestoletni Joan Laporta, który rozpoczął porządkowanie sytuacji w zespole.

Zaczął od zatrudnienia Franka Rijkaarda na stanowisku szkoleniowca i ściągnięcia z Paris Saint-Germain błyskotliwego Ronaldinho. Obie z tych decyzji były trafione w dziesiątkę.

Ambicją Laporty było rzucenie wyzwania Realowi Madryt, który na początku stulecia wylansował się na klub numer jeden na świecie, a symbolicznym początkiem “galaktycznej” ery zespołu z Estadio Santiago Bernabeu stało się wykupienie z Barcy jednej z jej największych gwiazd, Luisa Figo. Początkowo nowy prezydent Blaugrany musiał jednak przełknąć gorycz porażki. Nie udało mu się ściągnąć na Camp Nou Davida Beckhama, który postawił właśnie na Madryt. Nazwiskiem numer dwa na liście Laporty był jednak wspomniany Ronaldinho. I dzisiaj już oczywiście nie ma wątpliwości, kto lepiej na którym wzmocnieniu wyszedł.

Krąży anegdota, wedle której Florentino Perez, architekt Galacticos, miał w ten sposób kiedyś skomentować wybór pomiędzy Ronaldinho a Beckhamem: – Dzięki Davidowi pokochała nas cała Azja. Ronaldinho jest tak brzydki, że pogrążyłby naszą markę.

Cóż, nie będziemy Florentino Pereza uczyć biznesu. Facet pewnie wie coś, czego my nie wiemy. Ale z czysto piłkarskiego punktu widzenia – trudno chyba o zawodnika piękniejszego od Ronaldinho, który radością z gry w piłkę nożną emanuje nawet dzisiaj, gdy tkwi w paragwajskim pierdlu i pyka sobie tam w piłeczkę razem z kumplami spod celi.

W sezonie 2003/04 Barcelona zajęła drugie miejsce w lidze, a Ronaldinho natychmiastowo wyrósł na gwiazdę hiszpańskiej ekstraklasy. W kolejnych rozgrywkach było jeszcze lepiej – Blaugrana pozbyła się paru podstarzałych i wypalonych zawodników, zastąpiła ich młodymi-gniewnymi i powróciła na ligowy tron po pięciu latach niepowodzeń. Ronaldinho za swoje popisy w 2005 roku został nagrodzony Złotą Piłką, lecz nie on jeden błyszczał w tamtej ekipie. Dzielnie wspierali go Samuel Eto’o, Deco, Ludovic Giuly, Xavi, Carles Puyol, Rafael Marquez czy super-rezerwowy Henrik Larsson. Trener Rijkaard nie stosował może na Camp Nou jakiejś przełomowej taktyki, ale doskonale wiedział, jak uwolnić potencjał ze swoich gwiazd. Pozwalał im się na boisku bawić.

W 2006 roku “Duma Katalonii” wróciła na europejski szczyt. Zatriumfowała w Champions League i obroniła tytuł w kraju. A trzeba pamiętać, że w Lidze Mistrzów miała naprawdę piekielnie trudną drabinkę. Najpierw Chelsea ze znienawidzonym Jose Mourinho. W półfinale AC Milan, który w 2005 roku był w finale rozgrywek, a w 2007 je wygrał. No i na koniec Arsenal. Ten sam, który ledwie dwa lata wcześniej zakończył sezon ligowy w Anglii bez porażki.

Trzy ekipy, które znajdziecie w naszym rankingu. Barca wszystkie pokonała. Takie sukcesy muszą budzić szacunek, nawet pamiętając o tym, że zespół Rijkaarda wkrótce się posypał, a sam Ronaldinho niebawem zakończył swój krótki, choć fenomenalny prime-time.

35. PSV EINDHOVEN (1987-1988)

Lata 80. to był w piłce piękny czas dla zespołów, których na szczycie nikt się nie spodziewał. Po Puchar Europy sięgnęła Steaua, Porto czy PSV właśnie. Było im o tyle łatwiej, że wiedzieli, że na ich drodze nie staną Anglicy wykluczeni na pięć lat po tragicznym finale 1985 roku na brukselskim Heysel.

Holendrzy dzięki temu trofeum dokonali jeszcze jednej istotnej rzeczy. Mianowicie udało im się sięgnąć po składającą się z Pucharu Europy potrójną koronę jako drugi holenderski i trzeci w ogóle zespół w historii – po Celticu Jocka Steina i Ajaksie Stefana Kovacsa.

PSV zawiadował w tym czasie Guus Hiddink, który do 1987 roku nigdy nie prowadził seniorskiej drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej, a wcześniej był asystentem Hansa Kraaya. Przejął drużynę w wymagającym czasie, kiedy ta traciła 3 oczka do Ajaksu na 10 kolejek przed końcem rozgrywek. Natchnął jednak drużynę, której liderami byli Eric Gerets, Ronald Koeman i Ruud Gullit, do sięgnięcia po tytuł.

Łatwiej jednak wcale być nie miało. Latem za Ruuda Gullita wpłynęła oferta nie do odrzucenia od Milanu, trzeba więc było poukładać zespół w środku pola na nowo. I wtedy objawił się wszystkim geniusz Hiddinka. Przypomnijmy – dopiero od kilku miesięcy pracującego na własny rachunek trenera.

Holender zdołał od razu, w pierwszym sezonie, wygrać wszystko, co było do wygrania. W lidze jego zespół zanotował serię siedemnastu zwycięstw w pierwszych siedemnastu kolejkach. Dorzucając do tego serię pięciu wygranych na koniec sezonu 86/87, Hiddink w pierwszym roku pracy trenerskiej mógł się pochwalić jedną z najdłuższych ligowych serii zwycięstw w historii europejskiej piłki klubowej. Nie dał szans maluczkim, ale i Feyenoordowi (3:1), i Ajaksowi (4:2). Imponujące, zważając na to, że mówimy o Ajaksie Cruyffa z Blindem, Rijkaardem czy Bergkampem.

Co zrozumiałe, w Eredivisie nikt już PSV nie zagroził. W pucharach zaś ekipa Hiddinka regularnie korzystała z zasady goli na wyjeździe lub przechylała szalę po dogrywkach. W krajowym potrzebne były dwie, aby uporać się z Den Bosch w ćwierćfinale i Rodą w finale. W Pucharze Europy zaś PSV… nie wygrało żadnego z pięciu ostatnich spotkań w regulaminowym czasie. Nie musiało, remisy wyjazdowe 1:1 dawały kolejne awanse, a w finale wystarczyło skuteczniej egzekwować jedenastki od Benfiki.

34. FC BARCELONA (2014-2017)

Czasy królowania trio MSN w Barcelonie. Zrozumienie pomiędzy Messim, Suarezem i Neymarem osiągało momentami poziom niemal telepatyczny. Ponad dwie dekady Barca czekała na trójcę na miarę Romario, Laudrupa i Stoiczkowa, których do swojej dyspozycji miał na początku lat 90. Johan Cruyff.

Ale pozostałym nie można nic odbierać, reszta kapeli szczególnie w pierwszym sezonie pod wodzą Luisa Enrique także wzbiła się na niebotyczny poziom. Barcelona rozjechała naprawdę wielkich rywali w drodze to triumfu w Lidze Mistrzów, robiąc to w prawdziwie imponującym stylu. Manchester City, PSG, Bayern – wszyscy pozbawieni złudzeń już w pierwszym meczu. Szczególnie dobrze smakowała ta ostatnia wygrana, z zespołem Pepa Guardioli, którego osiągnięcia na Camp Nou miały być dla kolejnych menedżerów granicą nie do przekroczenia. Finał z Juventusem? Pewne 3:1 z widoczną przewagą nad rywalem.

Luis Enrique nie okupił jednak triumfu w Champions League niepowodzeniami w innych rozgrywkach. Mimo że Real Madryt potrafił dobić do 92 punktów w LaLiga, było to za mało, by odebrać tytuł Barcelonie. Copa del Rey? Wygrany, także bardzo pewnie i spokojnie. W drodze po triumf Barca wygrała wszystkie spotkania, począwszy od 4:0 z Huescą, aż do 3:1 z Athletikiem Bilbao.

Bezpłciowy zespół bez lidera na ławce z sezonu 2013/14 został odmieniony przez Enrique nie do poznania. Co ciekawe, żaden menedżer w historii klubu nie odniósł więcej zwycięstw w swoich 50 meczach u sterów Barcy niż Luis Enrique (42). Barcelona wreszcie miała plan B, gdy nie wypalała gra najbardziej dla niej charakterystyczna. Pressowała wysoko, starała się szybkimi podaniami rozrywać przeciwnika, ale nie bała się również gry z kontry.

Pierwszym sezonem Enrique powiesił sobie poprzeczkę niebotycznie wysoko i w kolejnych dwóch już nie potrafił jej przeskoczyć, przynajmniej nie w Europie. W sezonie 15/16 osłodził to jeszcze krajowy dublet, na czele z mistrzostwem o punkt przed Realem. Kolejne rozgrywki były już jednak pełne rozczarowań, trudno powiedzieć na ile winę ponosiło wypalenie, które już po drugim sezonie zgłosił władzom Barcelony Enrique. — Na początku trzeciego sezonu poprosiłem władze klubu, by zaczęły się rozglądać za moim następcą. Po prostu nie byłem w stanie dać temu zespołowi więcej energii. Najprostszą rzeczą byłoby dla mnie wtedy przedłużenie umowy. Wysoki kontrakt, praca blisko domu, z najlepszymi zawodnikami na świecie. Ale chciałem być szczery – zawodnicy czasami potrzebują nowej twarzy w szatni, człowieka, który wyjaśni im coś w inny sposób. W pewnym momencie czujesz, że twoje słowa już do nich tak dobrze nie dochodzą, a przecież ciągle musisz im przekazywać nowe informacje.

33. FC BAYERN (2011-2013)

Tryplet. Niewiele ich było w dziejach europejskiego futbolu, więc każdy wypada szczególnie mocno doceniać. Sięgnięcie po potrójną koronę to wyraz dominacji absolutnej. Tym bardziej, że Bayern w 2013 roku wywalczył najważniejsze trofea w wyjątkowo porywającym stylu. Podopieczni Juppa Heynckesa zdeklasowali konkurencję na wszystkich frontach. W lidze przegrali tylko jedno spotkanie i skończyli rozgrywki z niemalże trzydziestoma punktami przewagi nad Borussią Dortmund, która długo grała im na nosie. W finale Pucharu Niemiec także pokonali dortmundczyków.

Wreszcie – zmierzyli się ze swoimi największymi rywalami w finale Champions League. I tam również okazali się lepsi.

W gruncie rzeczy niewiele brakowało, a kadencja Heynckesa byłaby uznana za wielkie rozczarowanie. W sezonie 2011/12 Bayern nie tylko nie zdołał zwyciężyć Bundesligi, ale przegrał również Ligę Mistrzów. Przegrał ją w okolicznościach wyjątkowych – finał rozgrywany był bowiem w Monachium, na tamtejszej Allianz Arenie. Bawarczycy dali się zatem ograbić z marzeń we własnym domu.

Być może to wyzwoliło w nich dodatkowe pokłady sportowej złości. Tej, która pozwala zdobywać góry, przekraczać granice własnych możliwości. Bo spójrzmy, w jakim stylu Bayern zdobywał Puchar Mistrzów w 2013 roku. Najpierw w pokonanym polu pozostawiony został Arsenal. Potem Bawarczycy zdeklasowali Juventus. Do tego stopnia, że Gianluigi Buffon otwarcie przyznał, iż nie wydaje mu się, by “Stara Dama” była zespołem z tej samej półki co Bayern. No a w półfinale rozgrywek doszło już do prawdziwej masakry.

Rozpędzona maszyna Heynckesa przemieliła FC Barcelonę w dwumeczu, zwyciężając aż 7:0.

Arjen Robben i Franck Ribery grali wtedy swoją życiówkę. Manuel Neuer był zdecydowanie najlepszym bramkarzem na świecie. Philipp Lahm imponował solidnością i spokojem. Thomas Müller robił na boisku różnicę w sobie tylko znany sposób. Do tego kapitalni Toni Kroos i Bastian Schweinsteiger w środkowej strefie oraz Mario Mandžukić i Mario Gómez na szpicy. Drużyna kompletna. – Wreszcie to zrobiliśmy, jesteśmy najlepsi. Teraz możemy o wszystkim innym zapomnieć – cieszył się Robben po triumfie nad BVB. On miał szczególne powody do radości – zdobycie zwycięskiej bramki w finale Ligi Mistrzów pozwoliło mu pozbyć się łatki wiecznego przegranego, który w decydujących momentach zawodzi.

Tak się złożyło, że dla Heynckesa był to ostatni pełny sezon w roli trenera Bayernu. Władze klubu jeszcze przed zakończeniem rozgrywek dogadały się bowiem z Pepem Guardiolą, który objął stery w monachijskiej ekipie po Niemcu. Zespół pod wodzą Hiszpana jeszcze bardziej zdominował krajowe rozgrywki, ale sukcesu w Lidze Mistrzów powtórzyć już nie zdołał.

32. INTER MEDIOLAN (2008-2010)

Kiedy Massimo Moratti w 2008 roku ściągał Jose Mourinho do Mediolanu, cel był prosty – krnąbrny i piekielnie przebiegły Portugalczyk miał na Stadio Giuseppe Meazza sprowadzić wyczekiwany od lat Puchar Mistrzów. Tak jak to uczynił Helenio Herrera w latach sześćdziesiątych, gdy prezydentem klubu był Angelo Moratti. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa.

Wiara w skuteczność metod Portugalczyka była uzasadniona – samozwańczy The Special One najpierw podbił piłkarską Europę jako szkoleniowiec FC Porto, a potem porozstawiał wszystkich po kątach w Premier League. Ostatecznie nie udało mu się zatriumfować w Lidze Mistrzów z Chelsea, ale londyńska ekipa za kadencji Mourinho toczyła w tych elitarnych rozgrywkach naprawdę wspaniałe boje z topowymi klubami Starego Kontynentu. O Interze nie można było tego samego powiedzieć. Nerazzurri z Roberto Mancinim u steru zdominowali krajowe rozgrywki, fakt, lecz w Champions League nie potrafili się wydostać poza fazę ćwierćfinałów. Walili głową w szklany sufit.

Początkowo wydawał się jednak, że w Mediolanie przecenili Portugalczyka. Inter w sezonie 2008/09 obronił wprawdzie ligowy tytuł, ale nie uczynił tego w zbyt imponującym stylu. Natomiast w Lidze Mistrzów mediolańczycy rozczarowali na całej linii.

W grupie zajęli ledwie drugie miejsce, choć za rywali mieli Werder Brema, Panathinaikos Ateny i Anorthosis Famagusta. Natomiast w 1/8 finału zostali dość gładko wyjaśnieni przez Manchester United. I tyle. Czarodziejska różdżka nie zadziałała. Mourinho nie tylko nie poprawił drużyny Manciniego. Niektórzy sugerowali, że niektórymi decyzjami trochę ją nawet popsuł. – Dla Mourinho najprawdopodobniej jest to natomiast koniec przygody z Interem, bo właśnie Liga Mistrzów była w tym roku priorytetem dla właściciela klubu Massimo Morattiego. Włoska prasa spekuluje, że latem do Mediolanu powróci poprzednik Portugalczyka, Roberto Mancini – pisały media po porażce Interu z United.

Prognozy okazały się jednak totalnie przedwczesne. W następnym sezonie Inter sięgnął bowiem po potrójną koronę.

Oparta przede wszystkim na wojownikach i weteranach drużyna w kolejnej edycji Champions League również miała kłopoty z wyjściem z grupy, ale faza pucharowa była już wielkim popisem Nerazzurrich. W 1/8 finału Inter pokonał gładko londyńską Chelsea, która w tamtym sezonie zdobyła mistrzostwo Anglii. Potem w kultowym dwumeczu Mourinho zwyciężył taktyczną batalię z Pepem Guardiolą i wyrzucił za burtę FC Barcelonę, znajdującą się u szczytu potęgi. W finale Włosi nie pozostawili natomiast złudzeń Bayernowi Monachium.

Pisaliśmy na Weszło: „Inter wszedł do finału pierwszy raz od 1972. Choć mówiono, że era Morattiego wygasa, fundusze się kończą, a cała włoska piłka to kłębek problemów. Prawda, że pod względem personalnym Inter miał w poprzednich latach mocniejsze drużyny. Nigdy nie miał jednak takiego ducha, którego potrafił ze swoich zawodników wydobyć Jose, czyniąc z gwiazd, multimilionerów, prawdziwych żołnierzy. Być może to zawsze stało za jego sukcesami. Tylko totalne zwycięstwo w szatni pozwalało narzucić na boisku ścisły reżim taktyczny, żelazną dyscyplinę. Gdzie Mou nie zdobywał serca szatni, tam przegrywał”.

31. STEAUA BUKARESZT (1985-1989)

„The Speedies” – tak mówiono na zespół Steauy z sezonu 85/86. – Na treningu praktycznie zawsze graliśmy na jeden kontakt. Gdy moi chłopcy tracili koncentrację, a nie było o to trudno, to pozwalałem im przyjąć piłkę – tak opowiadał o swoich metodach trener Rumunów, Emeric Jenei. Niezwykle efektowny futbol grany przez Steauę nie był wyłącznie sztuką dla sztuki. Przyniósł najcenniejsze trofeum europejskiej piłki klubowej, zdobyte w starciu z wielką Barceloną. W dodatku w spotkaniu rozegranym w Sewilli, więc umożliwiającym dotarcie na mecz zdecydowanie większej liczbie kibiców Barcy.

– W 1984 roku byłem wraz ze Steauą w Gijon. Wtedy kupiłem dla swojego małego synka koszulkę Barcelony, mojego ulubionego zespołu. Nie pomyślałem nawet przez moment, że za chwilę ogram tę drużynę w finale – o latach wspominał były napastnik Steauy Victor Piturica.

Ograć, w dodatku, po jednej z najlepszych serii rzutów karnych w wykonaniu bramkarza, jakie widział świat. Helmuth Duckdam, bramkarz zespołu z Bukaresztu, popisał się stuprocentową skutecznością. Alexanko, Pedraza, Pichi Alonso, Marcos – żaden z nich nie był w stanie przechytrzyć obecnego prezydenta FCSB. To o tyle istotniejsze, że i zawodnicy Steauy po dwóch seriach nie mieli choćby jednej dobrze wykonanej jedenastki.

Steaua to bynajmniej nie był wybryk na jeden sezon – choć Pucharu Mistrzów drugi raz nie udało się wznieść, to dwa sezony później zaszła do półfinału, gdzie przegrała 0:2 z Benficą, a po roku zagrała o trofeum z Milanem. Tym razem nieskutecznie. Na krajowym podwórku Rumuni ustanowili natomiast rekord wszech czasów, jeżeli chodzi o serię meczów bez porażki. 104 spotkania. Ale tym osiągnięciem trudno się akurat zachwycać, ponieważ Steaua meczów nie przegrywała nie tylko z uwagi na swoją sportową klasę, ale i polityczne umocowania.

W sezonie 1988/89 Steaua zdobyła w lidze 95,59% możliwych punktów, strzelając przeszło 3,5 gola na spotkanie.

Constantin Firanescu, rumuński dziennikarz sportowy, opowiadał: – To nawet nie była korupcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. Rywali drużyn, za którymi stał Nicolae Ceaușescu, nikt nie przekupywał, piłkarze nie dostawali pieniędzy za przegranie spotkania. Po prostu do tego stopnia bali się późniejszych represji, że poddawali się bez walki. Właściwie to chyba nie był strach, ale zdrowy rozsądek.

30. AC MILAN (2002-2007)

Wokół zwolnienia Fatiha Terima z Milanu krążą legendy. Jedna z najpopularniejszych głosi, że turecki szkoleniowiec nie wykazywał dostatecznego zaangażowania w prowadzenie zespołu, bo za bardzo pochłaniało go oglądanie w telewizji Big Brothera. Tak czy owak, Terim rozpoczął sezon 2001/02 jako szkoleniowiec Rossonerich, ale już w listopadzie nie było go w klubie. Wówczas Silvio Berlusconi i Adriano Galliani podjęli ryzykowną decyzję – postanowił na stanowisku szkoleniowca obsadzić Carlo Ancelottiego. Tego samego, który dopiero co w niesławie odszedł z Juventusu, gdzie zawiódł na całej linii i zmarnował potencjał tkwiący w naprawdę potężnej kadrze “Starej Damy”.

Sam Carletto dowodzi, że Galliani wskazując na niego kierował się pobudkami… kulinarnymi.

Ancelotti od lat cieszył się reputacją niestrudzonego biesiadnika.

– Gdy Galliani zamawia posiłek, na jego stole nigdy nie brakuje wina. Terim tymczasem konsekwentnie przestrzegał diety opartej na chudych bulionach i wodzie z kranu, czego zmysły Gallianiego nie były w stanie znieść. Pojawił się jeszcze jeden problem: Terim pasjami oglądał Big Brothera, w związku z czym często porzucał Gallianiego w połowie lunchu i biegł do swojego pokoju, by zasiąść przed telewizorem. Chciał zobaczyć, czy mieszkańcy domu Wielkiego Brata uprawiają seks – pisał Ancelotti w swojej autobiografii.

Włoch szybko udowodnił, że jest nie tylko znakomitym partnerem do ucztowania, ale i świetnym trenerem. Jego pierwszy sezon w roli trenera Milanu był okresem przejściowym – Rossoneri zajęli wówczas tylko czwarte miejsce w lidze, nie zdołali też zwyciężyć Pucharu UEFA. Później jednak czerwono-czarna maszyna ruszyła pełną parą.

W 2003 roku Milan zwyciężył w Champions League i w Pucharze Włoch. Rok później zdobył wytęsknione scudetto.

Mediolańską drużynę oglądało się z przyjemnością, z wielu zresztą powodów. Przede wszystkim – Ancelotti fajnie ją poukładał. Jego taktyczna koncepcja – słynna “choinka” – doskonale się na San Siro sprawdziła. Ale istotne były też w tym wszystkim wielkie indywidualności, których w Milanie grało przed laty mnóstwo. Spójrzmy na finał Ligi Mistrzów z 2003 roku: Dida, Alessandro Nesta, Paolo Maldini, Alessandro Costacurta, Cafu, Gennaro Gattuso, Andrea Pirlo, Clarence Seedorf, Rui Costa, Andrij Szewczenko, Filippo Inzaghi. Do tego paru niezłych grajków na ławce, w tym między innymi wielki Rivaldo.

Fenomenalna paka, która – choć trudno w to uwierzyć – bywała jeszcze mocniejsza. Choćby w sezonie 2004/05, gdy w zespole występowali również Kaka, Jaap Stam i Hernan Crespo.

Dlatego z perspektywy czasu trudno jednoznacznie ocenić, czy kadencja Ancelottiego w Milanie była po prostu gigantycznym sukcesem, czy może jednak również… lekkim rozczarowaniem. Summa summarum Rossoneri z włoskim szkoleniowcem u steru trzykrotnie awansowali do finału Ligi Mistrzów, dwa razy wygrywając najważniejsze europejskie rozgrywki. W kraju jednak udało im się zatriumfować tylko raz. – Poczucie dumy miało większe znaczenie niż miejsce w tabeli – tłumaczył Ancelotti. I to zdanie chyba najlepiej oddaje charakter tamtego Milanu, złożonego w dużej mierze z tak zwanych „starych mistrzów” czy też „senatorów”, którzy w stu procentach mobilizowali się tylko na kilka kluczowych starć w sezonie.

Trudno również przejść do porządku dziennego nad paroma zawstydzającymi klęskami. Stambuł i finał Ligi Mistrzów z Liverpoolem. Wpadka, która nigdy nie zostanie zapomniana. Do tego 0:4 Deportivo de La Coruña. Rossoneri przegrywali mecze, których przegrać nie mieli prawa. Choć wielkich, pamiętnych triumfów przeżyli jednak znacznie więcej niż dotkliwych klęsk.

Zdobycie Ligi Mistrzów w 2003 roku miało dla Ancelottiego szczególną wartość. Tak Włoch wspominał utarcie nosa Juventusowi: – Ostatnia odprawa miała miejsce w naszym ośrodku szkoleniowym, tuż przed odlotem na Old Trafford. Brali w niej udział wszyscy zawodnicy, w dresach. A także ktoś jeszcze – ktoś ubrany nieco lepiej, bardziej elegancko: Silvio Berlusconi. Siedział między chłopakami, chciał wziąć w tym wszystkim udział. Rozdałem zawodnikom kartki z rozpisaną taktyką oraz schematami gry – opowiadał Ancelotti. – Berlusconi także poprosił o zestaw dla siebie. Siedział i przysłuchiwał się, jak przydzielam pozycje poszczególnym piłkarzom. Jeśli znam go choć trochę, to jestem absolutnie przekonany, że w tamtej chwili najbardziej na świecie pragnął również znaleźć się w składzie – oczywiście tym wyjściowym. Trochę się bałem, że powiem coś głupiego. Na koniec odprawy zapytałem nawet: “Prezesie, wszystko w porządku?”. Odpowiedział: “Tak. Świetnie, Carlo. Wypadłeś wspaniale. Zobaczysz, wygramy”. I tak też się stało.

29. LIVERPOOL (2017-2020)

Co tu dużo mówić – kłopotliwa sprawa z tym Liverpoolem.

Gdyby w zeszłym sezonie wywalczyli podwójną koronę, dyskusja na ich temat byłaby znacznie łatwiejsza i bardziej oczywista. A umówmy się – 97 punktów zgarniętych w ligowej kampanii zwykle wystarcza do zdobycia mistrzostwa i to z olbrzymią przewagą nad peletonem. W tym przypadku jednak nie wystarczyło. Mało tego. Gdyby w bieżącym sezonie The Reds sięgnęli po mistrzostwo Anglii, też wrażenie byłoby inne. W praktyce już mają zresztą tytuł w garści, ale w teorii pozostaje zawsze to małe ziarenko niepewności.

Wybuch pandemii koronawirusa sprawił, że odzyskanie miejsca na tronie po trzydziestu latach – o ile do niego finalnie dojdzie – nie będzie smakowało stałym bywalcom Anfield tak, jak powinno.

Ale, mimo wszystko, klasa drużyny Jürgena Kloppa jest po prostu niepodważalna. Widać było, że w tym zespole rodzi się coś niezwykłego już w sezonie 2018/19, gdy The Reds trochę pechowo przegrali finał Champions League, a wcześniej udało im się pokonać w dwumeczu Manchester City. Kolejna edycja europejskich rozgrywek przyniosła już spodziewany triumf podopiecznych Kloppa, którzy z miesiąca na miesiąc wyglądali coraz lepiej i rozpędzali się coraz bardziej. Finał z Tottenhamem może nie był w wykonaniu Liverpoolu spektakularny, ale rewanżowe starcie z FC Barceloną w półfinale obfitowało z kolei w takie emocje i zwroty akcji, że można by było nimi obdzielić kilkaset innych spotkań piłkarskich.

Liverpool Kloppa już teraz jest zespołem, któremu można nadać status kultowego.

Nie tylko ze względu na nieprawdopodobny rewanż z Barceloną. Również z uwagi na fenomenalną serię meczów bez porażki, kapitalny styl gry i wyniesienie wielu zawodników na najwyższy poziom. Virgil van Dijk, Mohamed Salah, Sadio Mane, Roberto Firmino, Trent Alexander-Arnold, Andrew Robertson – ci wszyscy goście przed współpracą z Kloppem nie byli zaliczani do światowej elity, nie byli wymieniani w gronie kilku czy kilkunastu najlepszych zawodników globu. Dzisiaj ich nazwiska pojawiają się w tego rodzaju dyskusjach.

– Myślę, że sekret Kloppa tkwi w tym, że jest naszym tatą. Nasza współpraca od razu była znakomita. Wszyscy kochamy go jak ojca i na podobnej zasadzie również się go obawiamy – opowiadał Mane. – W moim życiu jego osoba zajmuje ważne miejsce. Nie chodzi tylko o piłkę. To wspaniały człowiek. Ślepo mu ufam, podobnie jak większość piłkarzy Liverpoolu. Tak czuję.

28. HAMBURGER SV (1981-1987)

Tak naprawdę złota era HSV zaczęła się znacznie wcześniej – w 1976 roku klub z północnych Niemiec zajął drugie miejsce w Bundeslidze i zdobył puchar kraju, a potem zatriumfował też w Pucharze Zdobywców Pucharów. Później było pierwsze mistrzostwo i przegrany finał Pucharu Europy w 1980 roku. Ale okres prawdziwej dominacji Die Rothosen zaczął się dopiero wówczas, kiedy drużynę wziął w obroty Ernst Happel.

Dla Austriaka praca w Hamburgu była jedną z ostatnich wielkich trenerskich misji w karierze. Happel był już wtedy żywą legendą piłkarskiej branży – z Feyenoordem podbił Europę, z Clubem Brugge zdominował ligę belgijską, z reprezentacją Holandii zdobył wicemistrzostwo świata. Gdzie nie trafił, tam pozostawiał po sobie dobre wspomnienia i odnosił większe bądź mniejsze sukcesy, imponując charyzmą i naturalnym, trenerskim instynktem. Oferta z HSV była dla niego tym bardziej kusząca, że tam nie musiał budować zespołu od zera. Przejął jeden z najpotężniejszych klubów nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie.

Jego mądrość i zmysł taktyczny miały natomiast sprawić, by Die Rothosen nie byli dłużej “jednymi z”, lecz stali się po prostu najlepsi.

Już w swoim pierwszym sezonie Happel zrobił robotę. Sięgnął z klubem po mistrzostwo Niemiec i poprowadził HSV do finału Pucharu UEFA, gdzie lepsi okazali się jednak rywale z IFK Göteborg. Rok później było jeszcze lepiej – podopieczni Austriaka obronili tytuł, dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu wyprzedzając w tabeli Werder Brema, czyli swoich lokalnych rywali. Jakby tego było mało, Hamburg zatriumfował również w Pucharze Europy. W finale Niemcy pokonali Juventus Turyn. Ten z Platinim, Bońkiem, Rossim i Tardellim.

Wielkie nazwiska. Lecz trzeba pamiętać, że HSV też miało kim postraszyć.

Na szpicy w niemieckim zespole szalał Horst Hrubesch, czyli Das Kopfball-Ungeheuer. Jeden z najlepiej główkujących napastników w dziejach futbolu. Piłki dogrywał mu Manfred Kaltz – ofensywnie grający wahadłowy obrońca, specjalista od mocno podkręconych dośrodkowań. Między słupkami stał Uli Stein, obronę trzymał Holger Hieronymus, a ofensywą dyrygował Felix Magath.

Kozacka paka. Nic dziwnego, że metody motywacyjne Happela doskonale działały na tych zawodników. Małomówny Austriak zwykł przed meczami przedstawiać swoim podopiecznym tylko dwa krótkie komunikaty: – Panowie, dzisiaj dwa punkty. Życzę powodzenia.

Przed finałem Pucharu Europy trener HSV posunął się tak daleko w swoim zaufaniu do zawodników, że pozwolił im nawet podjąć kluczową taktyczną decyzję. Happel zapytał bowiem zawodników, czy ma wyznaczyć krycie na plaster dla Michela Platiniego, który na początku lat osiemdziesiątych był u szczytu swoich piłkarskich mocy. Kolekcjonował Złote Piłki. Strzelał efektowne gole, rozdawał mnóstwo asyst. Piłkarze Hamburga uznali, że prowadzą sobie jednak z Francuzem bez dodatkowych środków ostrożności.

I na boisku rzeczywiście okiełznali, wydawać by się mogło, nieuchwytnego przeciwnika.

Po triumfie nad Juventusem dla HSV nadeszły gorsze czasy. Ekipa Happela w latach 1981 – 1982 mogła się pochwalić rekordową serią 36 meczów ligowych bez porażki, aż tu nagle przestała dominować i wypadła nawet na dwa sezony poza ligowe podium. Austriakowi udało się jednak pożegnać z klubem w godnym stylu. W 1987 roku HSV zajęło drugie miejsce w Bundeslidze i wygrało Puchar Niemiec. Wówczas Happel zakończył swoją misję i podjął pracę w ojczyźnie.

– Do dziś pamiętam jego radosny taniec po naszym zwycięstwie nad Juventusem – opowiadał Uli Stein. – Widok tańczącego trenera… To jakby zobaczyć papieża w kąpielówkach.

27. REAL MADRYT (1960-1969)

Era Miguela Muñoza w Realu Madryt trwała prawie półtorej dekady i trudno było ją rozpocząć lepiej niż od piątego z rzędu zwycięstwa w Pucharze Europy. Ono jednak było w dużej mierze zasługą Manuela Fleitasa – paragwajskiego szkoleniowca, od którego Muñoz przejął lejce na chwilę przed półfinałowym dwumeczem z Barceloną. Real wygrał w wielkim stylu, dwa razy zwyciężając po 3:1 i kwalifikując się do finału z Eintrachtem. Tego pamiętnego, wygranego 7:3, w którym wszystkie bramki podzielili między sobą Di Stefano i Puskas. Muñoz karierę trenerską zaczął zostając pierwszym w historii zdobywcą Pucharu Europy jako piłkarz i jako trener.

Na własny rachunek Muñoz zaczął jednak pracować od sezonu 60/61. Ze świadomością, że cokolwiek ugra, będzie musiał znów sięgnąć po Puchar Europy, by nikt nie zarzucił mu, że do największego z triumfów doszedł na plecach innego szkoleniowca. Cóż, po paru latach nikt już nie miał zamiaru wysnuwać podobnej tezy, po dziś dzień Muñoza nazywa się najwybitniejszym menedżerem, jakiego mieli Królewscy w całej swojej historii.

Początkom daleko było jednak do obiecujących. Za upokorzenie roku 1960 szybko zrewanżowała się Barcelona, w finale 1962 Real został zmiażdżony przez Benficę z rewelacyjnym Eusebio na przedzie, rok później nie udało się nawet przejść Anderlechtu w rundzie wstępnej. Ale Muñoz miał zaufanie Santiago Bernabeu. Dano mu pracować dalej, by rok później, po porażce w kolejnym finale z Interem Mediolan, radykalnie odmłodził zespół. Radykalnie, to znaczy pozbywając się z niego między innymi 38-letniego Alfredo di Stefano.

Real został zasilony młodą gwardią, głodną triumfów. W 1966 roku sięgnął po Puchar Europy po raz szósty, ale to liga stała się jego poletkiem. Pomiędzy 1961 a 1969 rokiem wygrał Primera Division ośmiokrotnie, raz tylko dojeżdżając do mety na drugiej pozycji. Właśnie wtedy, kiedy grał do końca w Pucharze Europy i ostatecznie doprowadził do tego, że Paco Gento mógł znów wznieść trofeum ponad głowę owładnięty ekstazą zwycięzcy.

Do Realu tamtych czasów przylgnęło określenie „Los Yé-yé” – „Yé-yé” mówiono bowiem w tamtym okresie na młodych Hiszpanów, odnosząc się do piosenki The Beatles „She Loves You”. Określenie to przylgnęło do piłkarzy Królewskich jeszcze mocniej po stylizowanej właśnie na The Beatles sesji zdjęciowej dla dziennika „Marca”.

26. FEYENOORD ROTTERDAM (1968-1971)

W 1966 roku Feyenoord Rotterdam dokonał jednego z najważniejszych transferów – o ile można w ogóle w tym kontekście użyć tego słowa – w całej swojej historii. Do portowego miasta trafił bowiem Ove Kindvall. 23-letni napastnik rodem ze Szwecji, który dotychczas wymiatał na amatorskim poziomie w ojczystym IFK Norrköping. Kindvall miał pomóc holenderskiemu klubowi w powrocie na ligowy tron. W sezonie 1964/65 Feyenoord zgarnął podwójną koronę, lecz już w kolejnej kampanii rotterdamczycy osunęli się na drugą lokatę w lidze. Wyprzedził ich nieznośny Ajax Amsterdam, gdzie swój pierwszy sezon w roli trenera klubu przeżył Rinus Michels, twórca koncepcji „futbolu totalnego”.

Rywalizacja między najsłynniejszymi holenderskimi klubami naprawdę nabrała wtedy rumieńców.

Obie ekipy miały swoje argumenty w tym wyścigu o dominację na holenderskim podwórku. Feyenoord miał wspomnianego Kindvalla, strzelającego w holenderskiej ekstraklasie bramki z regularnością zbliżoną do jednego trafienia na mecz. Ajax z kolei – fenomenalnego Johana Cruyffa. W Feyenoordzie szalał także Coen Moulijn. Ulubieniec kibiców, piekielnie szybki, waleczny i uzdolnionych technicznie skrzydłowy. Ajax odpowiadał na niego choćby Pietem Keizerem.

I można tę wyliczankę naprawdę długo ciągnąć. Tym bardziej, że od 1968 roku w Rotterdamie pojawiła się też diablo skuteczna odpowiedź na Rinusa Michelsa i jego futbol totalny. Odpowiedź nazywała się Ernst Happel.

Podczas gdy prawie cała piłkarska Europa stosowała ustawienie 4-2-4, austriacki szkoleniowiec chadzał swoimi ścieżkami. Rzadko tłumaczył się ze swoich wyborów, ale jego umysł nieustannie działał na najwyższych obrotach. On ustawiał drużynę w zdumiewającej formacji 4-3-3. Z dzisiejszej perspektywy to oczywiście dość oczywista taktyka, ale w końcówce lat sześćdziesiątych Happel uchodził za śmiałego rewolucjonistę, który łamie ogólnie przyjęte, piłkarskie prawidła.

Jego decyzje okazały się jednak niezwykle trafne.

W sezonie 1968/69 Feyenoord sięgnął po kolejny dublet na krajowej arenie. W następnych rozgrywkach nie udało się powtórzyć tego sukcesu, ale podopieczni Happela błysnęli w Pucharze Europy. Podczas gdy wszyscy czekali na wielkie triumfy Ajaksu i Michelsa, to rotterdamczycy zostali pierwszym holenderskim klubem, który zapisał na swoim koncie najcenniejsze trofeum w klubowym futbolu. W finale rozgrywek Feyenoord pokonał mocarny wówczas Celtic Glasgow. Gola na wagę zwycięstwa zdobył w dogrywce niezawodny Kindvall. Choć sekret doskonałej gry ekipy Happela tkwił nie w skuteczności napastnika, ale w doskonałej organizacji gry w drugiej linii. – Taktyka? Moja taktyka to: Coen Moulijn, Willem van Hanegem i Rinus Israël. Innej mi nie potrzeba – zwykł mawiać Austriak.

Chyba nieco zbyt skromnie, choć fakt faktem – wszyscy z wymienionych przez niego zawodników byli naprawdę niezwykli. Na osobny akapit zasługuje bez wątpienia wspomniany van Hanegem. Piłkarz, który ze swoją charakterystyką sprawdziłby się pewnie doskonale również w dzisiejszym futbolu, ponieważ łączył umiejętność rozgrywania piłki z ciężką, defensywną harówką i świetnym czytaniem gry. Taki Sergio Busquets przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Jeżeli ktokolwiek w Eredivisie operował wtedy futbolówką na poziomie zbliżonym do Cruyffa, to właśnie van Hanegem.

– Celtic nie przegrał dziś z Feyenoordem. To ja przegrałem z Happelem – stwierdził gorzko trener Szkotów, Jock Stein po finale Pucharu Europy. Przed meczem The Bhoys uchodzili za murowanych faworytów finału. Niewielu doceniało potęgę Feyenoordu.

Rinus Michels tak się zainspirował fantastyczną postawą odwiecznych przeciwników Ajaksu na europejskiej arenie, że sam również postanowił wzmocnić linię pomocy swojego zespołu, dlatego ściągnął do Amsterdamu Johana Neeskensa i zmodyfikował dotychczasowe ustawienie stołecznej ekipy. Jakie były tego efekty? Ha, o tym w dalszej części naszego rankingu.

25. DYNAMO KIJÓW (1985-1987)

Walery Łobanowski swoją piłkarską karierę zakończył dość szybko, jeszcze przed trzydziestką. Natychmiast zabrał się za trenerkę. Kiedy z maleńkiego FK Dnipro uczynił mocnego średniaka sowieckiej ekstraklasy, można się było spodziewać, że mamy do czynienia z kimś więcej, niż tylko porządnych fachowcem. I rzeczywiście, Łobanowski szybko udowodnił, że jest szkoleniowcem absolutnie nietuzinkowym.

– Najważniejsza w życiu jest dla mnie piłka, zaraz za nią piłka i na kolejnych dziesięciu pozycjach również piłka, a dopiero później cała reszta – mawiał.

W 1973 roku objął stery w Dynamie Kijów. I tak rozpoczęła się złota era w dziejach klubu.

Oczywiście nie jest tak, że Łobanowski trafił do Dynama i nauczył tam wszystkich futbolu na nowo. Klub już wcześniej zaliczał się bowiem do ścisłej czołówki najmocniejszych ekip w Związku Radzieckim. Ale charyzmatyczny szkoleniowiec nadał mimo wszystko Dynamu nową jakość, wprowadził drużynę na absolutnie topowy poziom. Jeżeli zaś chodzi o jego wpływ na myślenie o futbolu, spokojnie można go nazwać Rinusem Michelsem wschodu. Pewnie gdyby nie odnosił swoich sukcesów za żelazną kurtyną, byłby dzisiaj wymieniany jednym tchem z Holendrem, a tak często się jednak o jego przełomowych dokonaniach zapomina.

Szczytowy okres pierwszej kadencji Łobanowskiego w kijowskim klubie obfitował w niesamowite sukcesy. Dynamo wygrało wtedy Puchar Zdobywców Pucharów, co było gigantycznym osiągnięciem, bezprecedensowym dla klubu z ZSRR. Do tego należy doliczyć półfinał Pucharu Europy i rzecz jasna szereg krajowych tytułów.

Prasa często miała do Łobanowskiego pretensje o jego do bólu racjonalny styl gry, ale tak naprawdę trudno było się o cokolwiek czepiać faceta, który osiągał tak doskonałe wyniki. Walery od Michelsa czy Cruyffa różnił się jednakowoż tym, że nie był wyznawcą futbolu określanego takimi przymiotnikami jak “piękny”, “atrakcyjny” czy “olśniewający”. Wręcz przeciwnie. Łobanowski mecz piłkarski traktował jak wojnę, na której wszystkie chwyty są dozwolone. Przeciwnika starał się nie przyćmić, lecz przechytrzyć. Żeby osiągnąć ten cel, uciekał się często do metod naukowych. Kijowskie laboratoria pracowały na pełnych obrotach, dopracowując najlepsze możliwe sposoby przygotowania fizycznego zawodników. Ale to nie wszystko. Łobanowski przez całe swoje trenerskie życie marzył o opracowaniu algorytmu, który pozwoli mu na stworzenie drużyny idealnej.

Był przekonany, że znajdzie wzór na zwycięstwo w futbolu. Fascynował go potencjał tkwiący w mocach obliczeniowych komputerów.

Brzmi to trochę jako opowieść o człowieku obłąkanym, ale Łobanowski był piłkarskim świrem jedynie w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu. Osiągane przez niego rezultaty dobitnie świadczą o tym, że metody Ukraińca nie były bynajmniej wariackie. – Jego drużyny przypominały mi zespoły koszykarskie. Ich organizacja gry na małej przestrzeni była niezwykła – mówił Howard Wilkinson, były trener Leeds. – A przede wszystkim, podopieczni Łobanowskiego odznaczali się zawsze niesamowitym przygotowaniem fizycznym.

– Kiedyś Walery powiedział mi na przyjęciu przy świadkach: „Gdyby nie ty, nigdy bym nie zabłysnął jako szkoleniowiec. Zawdzięczam ci całą moją wiedzę, umiejętności i rozumienie futbolu” – powiedział natomiast z dumą Anatolij Zieleńcow, cytowany przez Rafała Stefa. Ten specjalista od bioenergetyki kierował Centrum Naukowym, założonym przy zespole Dynama. Rozwinięcie takiej instytucji dość dobitnie świadczy o tym, jak wielką wagę do kwestii naukowych przywiązywał Łobanowski.

Największe sukcesy Dynamo odniosło pod jego wodzą w latach osiemdziesiątych.

W 1986 roku kijowska ekipa kolejny raz wygrała sowiecką ekstraklasę i sięgnęła ponownie po Puchar Zdobywców Pucharów.  W finale Dynamo zmiażdżyło Atletico Madryt, wcześniej stłukło też na kwaśne jabłko Spartę Praga i sprało Rapid Wiedeń. W kolejnej kampanii ukraińska ekipa dotarła do półfinału Pucharu Europy, a komplementy dla kunsztu Łobanowskiego przesyłali tacy giganci jak Lippi czy Sacchi. – Łobanowski stworzył drużynę, która trzymała równą formę przez dwie dekady. Osiągał doskonałe wyniki w Europie, choć mógł korzystać tylko z krajowych zawodników, a ZSRR nie było kopalnią piłkarskich talentów – stwierdził z kolei wspomniany już Johan Cruyff, który Dynamo Łobanowskiego umieścił w trójce najwyżej przez siebie cenionych drużyn w dziejach futbolu.

24. MANCHESTER UNITED (2006-2009)

Druga mistrzowska trylogia sir Alexa Fergusona, podobnie jak pierwsza, została uświetniona triumfem w Lidze Mistrzów, odniesionym zresztą kolejny raz w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach. Oczywiście to co pierwsze zawsze sprawia wrażenie lepszego, doskonalszego. I w tym przypadku chyba rzeczywiście tak jest. Niemniej – drugi triumf “Czerwonych Diabłów” w Champions League także trzeba docenić. I to mocno. Tym bardziej, że w drużynie – poza Fergusonem u steru – zmieniło się prawie wszystko.

Na taktyce zaczynając, a na składzie kończąc.

W 1999 roku Ferguson na finał Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium oddelegował jedenastkę w swojskim ustawieniu 4-4-2. W drużynie roiło się wtedy od walczaków, boiskowych rzemieślników. Dziewięć lat później, podczas zwycięskiego finału LM w Moskwie skład “Czerwonych Diabłów” był jednak zupełnie inaczej skonstruowany. Niby znowu można powiedzieć, że szkocki manager wystawił w ataku dwóch snajperów, ale ani Carlosa Teveza, ani Wayne’a Rooneya nie sposób przecież określić mianem klasycznej dziewiątki. Cristiano Ronaldo też trudno zestawiać z Davidem Beckhamem. Ten drugi był specjalistą od dośrodkowań, królem asyst. Pierwszy wyspecjalizował się w zdobywaniu bramek, a nie wypracowywaniu ich partnerom.

Wreszcie – w 2008 roku Manchester był już drużyną, nazwijmy to, zglobalizowaną. Opartą na zawodnikach ściągniętych z innych klubów, często za olbrzymie pieniądze. To już nie była ekipa nasycona wychowankami do tego stopnia, co jeszcze dekadę wcześniej.

Niemniej, “Czerwone Diabły” wciąż potrafiły imponować. Przede wszystkim defensywą. Strzegący dostępu do bramki Edwin van der Sar przeżywał na Old Trafford czwartą młodość, a duet Rio Ferdinand – Nemanja Vidić sprawiał niekiedy wrażenie niemożliwego do pokonania. Podopieczni Fergusona w Premier League bili rekordy minut bez straconego gola. Do pełni szczęścia zabrakło właściwie tylko obrony tytułu w Europie.

W 2009 roku United znów zawędrowali do finału Champions League, lecz nie sprostali tam FC Barcelonie. Przegrali gładko 0:2. Nie zagraliśmy tak dobrze, jak nas na to stać. Zostaliśmy pokonani przez drużynę, która tego dnia była od nas lepsza – przyznał Ferguson.

23. CRVENA ZVEZDA BELGRAD (1989-1992)

Na przełomie dwóch ostatnich dekad XX wieku, Crvena Zvezda była jedną z najbardziej przerażających sił Starego Kontynentu. Podobno gdy Walter Smith, ówczesny asystent Graeme’a Sounessa w Glasgow Rangers udał się do Belgradu, by zebrać informacje o tym właśnie przeciwniku, napisał na kartce zaledwie kilka słów.

„Mamy przejebane”.

W lidze jugosławiańskiej zobaczył bowiem drużynę ociekającą talentem. Dominującą nad rywalem. Istniał wtedy przepis, w myśl którego nie można było odejść do mocniejszej ligi przed osiągnięciem pewnego wieku, co hamowało odpływ najlepszych piłkarzy, z jakim w XXI wieku mamy do czynienia na porządku dziennym.

W Belgradzie grało więc całe pokolenie gwiazd bałkańskiej piłki. Robert Prosinečki, Sinisa Mihajlović, Darko Pančev, Dejan Savićević, Miodrag Belodedici.

Pokolenie, które w 1991 roku sięgnęło po triumf w Pucharze Europy zostało uhonorowane najbardziej prestiżowym wyróżnieniem, jakie może otrzymać piłkarz tego klubu. Zvezdine Zvezde, czyli w dosłownym tłumaczeniu „Gwiazda Gwiazdy”. Nie wybierano pojedynczych graczy, bo wszyscy zasługiwali na to, by znaleźć się w zestawieniu obok Rajko Miticia, Dragoslava Sekularaca, Dragana Dzajicia, Vladimira Petrovicia i Dragana Stojkovicia.

Dość powiedzieć, że czterech zawodników drużyny, którą wtedy zachwyciła się cała piłkarska Europa, znalazło się w najlepszej ósemce plebiscytu Złotej Piłki. Pančev i Savićević zajęli drugie miejsce ex-aequo z Lotharem Matthäusem, Prosinečki był piąty, Belodedici – ósmy.

Siniša Mihajlović mówił o tamtej Zvezdzie: – Grałem w zespołach z wielkimi zawodnikami, ale bez atmosfery i nie osiągały one niczego. My odnieśliśmy sukces właśnie dzięki temu, że ta drużyna miała duszę.

Duszę, która pozwoliła wyszarpać awans do finału z rąk Bayernu, nie dać się w decydującym starciu złamać naszpikowanej gwiazdami ekipie Olympique Marsylia. Zvezda zachwyciła całą piłkarską Europę nim bardzo szybko rozpadła się na kawałki przez niestabilną sytuację polityczną w kraju – w styczniu 1993 roku odszedł do Szwecji Duško Radinović. Ostatni zawodnik, który w pierwszym składzie rozpoczynał historyczny półfinałowy rewanż z Bayernem.

22. BUDAPESTI HONVÉD SE (1949-1956)

Każdy słyszał o słynnej węgierskiej “Złotej Jedenastce”, którą angielscy historycy zwykli określać: Mighty Magyars, Marvellous Magyars czy też Magical Magyars. Była to słynna ekipa, która w latach pięćdziesiątych wyjaśniała każdego rywala, który próbował jej podskoczyć. Anglicy myśleli, że nikt nie gra w piłkę lepiej od nich? Bach, zebrali w cymbał na Wembley. Włochom wydawało się, że mogą się równać z Węgrami? Trójka do zera. Szwedzi i Jugosłowianie mieli swoje ambicje? Jedni i drudzy rozwalcowani podczas Igrzysk Olimpijskich.

Na początku lat pięćdziesiątych po prostu nie było mocnych na węgierską ekipę. Jej porażka w finale mistrzostw świata w 1954 roku do dziś może aspirować do miana największej sensacji w dziejach futbolu.

Ale Węgrzy pokazywali też klasę na polu klubowym. Największe gwiazdy drużyny narodowej skupiły się bowiem w zespole Budapestu Honvéd. “Honvéd” czyli z węgierska “obrońca ojczyzny”. Takim mianem w kraju Madziarów zwykło się określać szeregowych żołnierzy.

Nazwa nie wzięła się z przypadku – odkąd Węgry znalazły się za “żelazną kurtyną”, klub wcześniej zwany Kispesti AC trafił pod skrzydła wojska. I bardzo szybko wyrósł na największą piłkarską potęgę w kraju. W pewnym momencie w zespole grali razem Ferenc Puskás, József Bozsik, Sándor Kocsis, Zoltán Czibor, László Budai i Gyula Grosics. Absolutna śmietanka, najwybitniejsi zawodnicy świata zgromadzeni w jednem zespole. To tak jakby reprezentację Hiszpanii z 2010 roku – tę z Xavim, Iniestą, Villą, Puyolem, Ramosem, Pique, Silvą, Casillasem, Alonso i Busquetsem – ulokować w tym samym klubie.

Na efekty tej współpracy nie trzeba było długo czekać. Honvéd w latach 1950 – 1955 sięgnął po pięć tytułów mistrzowskich w kraju. Drużyna cieszyła się wręcz szaloną popularnością. Kiedy władze “Wojskowych” postanowiły dokonać przebudowy klubowej bazy i Honvéd wszystkie mecze ligowe rozgrywał na wyjeździe, a kolejnych stadionach odnotowywano rekordy frekwencji.

Zabrakło tylko zdobycia Pucharu Europy.

Węgrzy byli wielkimi faworytami do zwycięstwa w turnieju w sezonie 1956/57, ale polegli już w pierwszej rundzie, gdy w dwumeczu lepszy okazał się Athletic Bilbao. Porażka miała jednak swoje pozasportowe podłoże. Władze węgierskie żądały bowiem od drużyny wycofania się z rozgrywek z powodu trwającego w kraju powstania. Ta jednak postanowiła za wszelką cenę rozegrać dwumecz z Baskami. Okoliczności odebrały “Wojskowym” ich naturalną pewność siebie. Na dodatek kontuzji nabawił się węgierski bramkarz, Lajos Faragó. Piłkarskie reguły nie dopuszczały dokonywania zmian, więc między słupki wskoczył lewoskrzydłowy, Zoltán Czibor.

Przepuścił dwie bramki, które pogrążyły jego zespół.

Wielu gwiazdorów tamtego zespołu wkrótce wyjechało zresztą z kraju i święciło wielkie triumfy w innych zespołach. Choćby Ferenc Puskás, który dołączył do Realu Madryt. Jego żonę z Węgier wydostali przemytnicy ludzi. Kobieta, z małą córeczką na ramionach, z kraju uciekła na piechotę, przez węgiersko-austriacką granicę.

Puskás w barwach “Królewskich” strzelił setki bramek, w tym cztery gole w finale Pucharu Europy z 1960 roku. Jednak niektórzy histrycy nie mają wątpliwości: swój prime-time Węgier przeżył w ukochanym Honvédzie, nie w Realu.

21. MANCHESTER UNITED (1964-1968)

Sir Alex Ferguson zbudował potęgę Manchesteru United w czasach współczesnych, ale nie miałby na czym budować, gdyby fundamentów nie wylał Matt Busby.

O tragicznej historii „Busby Babes” już opowiadaliśmy. Szkocki menedżer po tragedii w Monachium natychmiast zabrał się do roboty, stawiając sobie za cel odbudowanie potęgi klubu, który w jednym momencie stracił praktycznie cały skład. Przeżył chwile zwątpienia, ale nie dał się im stłamsić, po czym sprawił, że Manchester United jeszcze mocniej stanął na nogi. W latach 60. stał się zespołem poważanym w całej piłkarskiej Europie. Bobby Charlton, Denis Law i George Best stali się jeden po drugim zdobywcami Złotej Piki, zespół z Old Trafford grał futbol ładny, szybki i błyskotliwy.

Jak potężny był atak złożony z Anglika, Szkota i Irlandczyka z Północy? Podobno gdy Bill Shankly przeprowadzał w Liverpoolu przedmeczową odprawę przed meczem z Manchesterem United i jak zawsze mieszał rywali z błotem, o tych trzech nie mówił wcale. Gdy zwrócił mu na to uwagę kapitan, Emlyn Hughes, Shankly odparł „Boże, Emlyn, obawiasz się, że nie pokonasz drużyny, w której gra trzech zawodników?!”. Później przyznał jednak: „Gdy graliśmy z United, nigdy nie wspominałem Besta, Lawa ani Charltona. Gdybym to zrobił, wystraszyłbym swój zespół na śmierć”.

Co było największą siłą tamtego tercetu? Zdaniem Lawa to, że nigdy nie zdarzało się, by wszyscy byli jednocześnie w słabej formie. Gdy on miał gorszy dzień, robotę robili Best z Charltonem, gdy któryś z kolegów „nie dojeżdżał”, potrafił wziąć zespół na barki i w pojedynkę ponieść do zwycięstwa.

Ukoronowaniem pracy Busby’ego stał się wygrany w 1968 roku Puchar Europy po zwycięstwie aż 4:1 nad niezwykle mocną wtedy Benficą. Pierwszy Puchar Europy dla Anglików.

Kac trwał jednak dłużej niż po normalnej imprezie. Sezon 1968/69 był tak rozczarowujący, że w styczniu Busby ogłosił swoje odejście po zakończeniu rozgrywek. Nie stało się to jednak dla piłkarzy, którzy we wcześniejszych latach sięgnęli po wszystkie istotne trofea, inspiracją do pożegnania menedżera jakąś niespodziewaną szarżą. Manchester United skończył sezon ligowy na 11. miejscu, odpadł w półfinale Pucharu Europy, a także w trzeciej rundzie FA Cup po porażce w powtórce starcia z Tottenhamem.

20. BORUSSIA MÖNCHENGLADBACH (1969-1977)

W 1965 roku Borussia Mönchengladbach postawiła na młodzież. W dosłownym znaczeniu – średnia wieku w niemieckim zespole wynosiła wówczas niespełna 22 lata, a więc tyle, ile dzisiaj niekiedy w reprezentacjach młodzieżowych. Szybko się okazało, że to słuszny kierunek. W 1966 roku Die Fohlen awansowali do Bundesligi, zresztą równolegle z Bayernem Monachium. Oba kluby natychmiast zaczęły walczyć w niemieckiej ekstraklasie o najwyższe cele. Najpierw zatriumfował Bayern, sięgając po mistrzostwo Niemiec w 1969 roku. Potem dwoma tytułami mistrzowski odpowiedziała Borussia. Ta wojna o dominację w kraju miała jeszcze trochę potrwać.

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych drużyną dowodził Hennes Weisweiler, którego imię nosi dzisiaj obiekt treningowy klubu. To dość wymowne, ponieważ Weisweiler zasłynął nie tylko jako skuteczny taktyk, ale również – a może przede wszystkim – jako specjalista w dziedzinie kreowania nowych gwiazd niemieckiego futbolu.

Kto wyszedł spod jego skrzydeł? Nazwiska mówią same za siebie.

Günter Netzer – mistrz Europy i mistrz świata. Berti Vogts, Jupp Heynckes, Rainer Bonhof – to samo. Do tego choćby Uli Stielike i Allan Simonsen. Naprawdę niesamowita jest lista piłkarskich gigantów, których Weisweiler ukształtował. Kiedy w Mönchengladbach na okolicznościowych bilbordach uczczono drużynę stulecia klubu, nazwiska wszystkich tych wybitnych zawodników się rzecz jasna tam pojawiły. Ale napisane drobnym druczkiem. Prawie całość plakatu stanowił natomiast wizerunek szkoleniowca. Trudno się temu dziwić.

Pierwszym sygnałem rosnącej potęgi Borussii było jednak nie mistrzostwo kraju, lecz zwycięstwo nad Interem Mediolan w Pucharze Europy. 20 października 1971 roku mediolańczycy polegli w Mönchengladbach aż 1:7. Mecz został jednak ostatecznie anulowany, ponieważ w trakcie spotkania Roberto Boninsegna oberwał puszką, którą cisnął w niego jeden z kibiców. Koniec końców Nerazzurri wyszli z dwumeczu zwycięsko. A Borussia ostatecznie ani razu nie sięgnęła po najcenniejsze europejskie trofeum w trakcie swojej „złotej dekady”. Najbliżej było w 1977 roku, gdy drużynę prowadził już Udo Lattek, kontynuujący dzieło swojego poprzednika i opierający swój zespół na jego wychowankach.

W finale lepszy okazał się Liverpool.

Na pocieszenie pozostaje wspomnienie triumfu w Pucharze UEFA. W 1975 roku, jeszcze z Weisweilererem u steru, Borussia zdobyła ten europejski puchar pocieszenia. Tak pięknie jak w sezonie 1974/75 klub nie grał ani nigdy wcześniej, ani później.

19. ARSENAL FC (1999-2006)

Jeśli kibice nie byli w stanie pojąć skali tego, czego dokonał Arsenal w 2004 roku, z pewnością złapali już odpowiednią perspektywę w 2020. Szesnaście lat później, kiedy to nikomu wciąż nie udało się zostać drugimi w historii Premier League Invincibles. Niepokonanymi.

Droga do tego statusu nie była usłana różami, sezon 2003/04 to wcale nie były rozgrywki, w których Kanonierzy zdominowali stawkę tak, jak zrobił to w pierwszej połowie zawieszonych w tej chwili rozgrywek Liverpool. O nie, sporo było spotkań, w których Arsenal miał furę farta, że nie przegrał. Przecież już we wrześniu w doliczonym czasie drugiej połowy meczu z Manchesterem United na Old Trafford Martin Keown powalił we własnym polu karnym Diego Forlana. A jednak nieomylny zwykle Ruud van Nistelrooy kropnął z jedenastu metrów w poprzeczkę. Już w listopadzie mogła (powinna?) przydarzyć się porażka, gdy w derbach z Tottenhamem, przy stanie 1:0 dla Kogutów, w 69. minucie sędzia nie dostrzegł spalonego Thierry’ego Henry’ego, którego strzał chwilę później dobijał na 1:1 Robert Pires. W kwietniu zaś – miesiącu fatalnym dla bandy Wengera, kiedy to w trzy dni poleciała i z FA Cup, i z Ligi Mistrzów – mało brakowało by Niepokonani stali się pokonani, gdyby nie fenomenalna interwencja Jensa Lehmanna w zremisowanym 0:0 meczu z Newcastle.

Królowi trzeba jednak oddać to, co królewskie. Jakąkolwiek rolę odegrało w tym wszystkim szczęście, Arsenal dobił do brzegu bez choćby jednej porażki. Wyeliminowany ze wszystkich rozgrywek pucharowych jeszcze przed finałem, ale w lidze – niedraśnięty.

Wszystko to było w ogromnej mierze efektem zatrudnienia Arsene’a Wengera. Jednego z największych rewolucjonistów angielskiej piłki. Michael Cox w wywiadzie dla Weszło twierdził nawet, że w erze Premier League – tego najistotniejszego. — Jeśli chodzi o rozwinięcie Premier League w ligę, jaką jest dziś – na pewno on. Kwestia diety, pozyskiwania zawodników z zagranicy, chęć grania ofensywnego futbolu, atrakcyjnego dla widza. To wszystko były nowinki — mówił nam.

I tak jak dziś dech w piersiach zapierają starcia Kloppa z Guardiolą, tak na przełomie wieków i na początku XXI stulecia daty pojedynków dream teamów Wengera i sir Alexa Fergusona były tymi zaznaczanymi najgrubszym markerem. Absolutne szczyty pucharowej potencji Kanonierzy osiągnęli zaś w czasie, gdy piłkarzem tego zespołu był Thierry Henry. Od kiedy trafił na Highbury, aż do sezonu 2005/06 (przedostatniego Francuza w Arsenalu) to zawsz on był najlepszym strzelcem drużyny, która sięgnęła w tym czasie po dwa mistrzostwa i cztery wicemistrzostwa Premier League, trzy triumfy w FA Cup, dwie Tarcze Wspólnoty, a także zakwalifikowała się w 2006 roku do przegranego z Barceloną Franka Rijkaarda finału Champions League.

18. NOTTINGHAM FOREST (1977-1980)

Brian Clough to nie tylko człowiek tysiąca bon motów, lecz przede wszystkim niekwestionowany geniusz. Trener-cudotwórca.

W Nottingham Forest pracował przez prawie dwie dekady. Ale to początek jego przygody z tym klubem sprawił, że Clough w Anglii stał się legendą, gwiazdą, wręcz celebrytą. Został on mianowany szkoleniowcem ekipy z West Bridgford w styczniu 1975 roku. Już w sezonie 1977/78 jego podopieczni cieszyli się ze zdobycia mistrzostwa Anglii i Pucharu Ligii Angielskiej, a w kolejnych latach dołożyli też do tych sukcesów… dwa triumfy w Pucharze Europy. Choć Clough wyciągnął ich przecież z zaplecza ekstraklasy.

]To po dziś dzień jedna z najbardziej nieprawdopodobnych historii w dziejach europejskiego futbolu, by tak skromny klub odnosił takie sukcesy, grając beztrosko na nosi bogatszym i słynniejszym oponentom.

Kto przegrywał z ekipą Clougha w Europie? Liverpool, AEK Ateny, 1. FC Köln, Grasshoppers, Öster, Argeș Pitești, BFC Dynamo, Ajax Amsterdam, Hamburger SV. Wiadomo, że w większości nie są to zespoły, które rozważalibyśmy nawet w rankingu TOP1000 najlepszych europejskich klubów, ale kilka naprawdę cennych skalpów na swoim koncie zawodnicy Nottingham jednak mają.

Dziś The Forest są jedyną drużyną, która ma na swoim koncie więcej Pucharów Europy niż krajowych tytułów mistrzowskich.

Kultowe nazwiska z tamtych lat można wyliczać bez końca. Peter Shilton, Viv Anderson, John McGovern, Larry Lloyd, Kenny Burns, Martin O’Neill, Ian Bowyer, Garry Birtles, Trevor Francis, John Robertson… Szkoci, Anglicy, Irlandczyk z Północy. Także i na tym zasadza się fenomen popularności tego zespołu – zbudowany był z Brytyjczyków i, nazwijmy to, również po brytyjsku. „Cierpieliśmy, kiedy mieliśmy piłkę” – zwykli mawiać jego podopieczni. Nottingham grało piłkę morderczo skuteczną, oglądało się ich dość przyjemnie z uwagi na niesamowitą waleczność i dynamikę w ich boiskowych posunięciach.

Czy to był futbol piękny? Raczej nie. – To piłkarze przegrywają mecze, nie taktyka. Ciągle słyszę bzdury na temat naszej gry od ludzi, którzy nie umieją nawet wygrać w domino, a wydaje im się, że wiedzą wszystko o taktyce – wściekał się trener.

Cóż – są różne drogi do wielkości. Clough bez wątpienia obrał tę właściwą.

Zakończyć wypada kultowym cytatem: – Nie powiedziałbym, że byłem najlepszym menedżerem w historii. Ale byłem w czołowej jedynce.

17. AFC AJAX (1993-1996)

Dwa finały Ligi Mistrzów, trzy mistrzostwa Holandii, Puchar Holandii, trzy krajowe superpuchary, Puchar Interkontynentalny, Superpuchar Europy, Puchar UEFA. Louis van Gaal przychodził w 1991 roku do Ajaksu z myślą, by nieco usprawnić system, któremu hołubił Johan Cruyff, a wcześniej jego mistrz – Rinus Michels. I, jak widać, to usprawnienie wyszło całkiem zmyślnie.

Van Gaal nadal chciał grać ofensywnie, zgodnie z DNA Ajaksu, ale jednocześnie zlikwidować dziury w obronie. Jego drużyna miała być – strasznie utarty frazes, ale cóż – drużyną. Perfekcyjnie funkcjonującym organizmem, którego członki są w pełni zsynchronizowane. Nie jak w Nowym Testamencie, gdzie ma nie wiedzieć ręka lewa, co czyni prawa. Do tego potrzebne mu było pokolenie, które będzie wciąż jeszcze nie do końca uformowane. Z otwartymi głowami. By mógł ulepić je po swojemu.

Podejście van Gaala w Ajaksie było bowiem absolutnie innowacyjne. Tak opisuje je na łamach książki Henny’ego Kormelinka i Tjeu Seeverensa, „The Coaching Philosophies of Louis Van Gaal and the Ajax Coaches”:

„W Ajaksie dostałem zakres kompetencji, jaki byłby niemożliwy w innych klubach. Miałem swoje własne pomysły odnośnie treningu fizycznego. Dobra kondycja drużyny na koniec sezonu to nie przypadek (…). Ważne jest, jak trenujesz: czy chcesz, by zawodnicy byli również przygotowani mentalnie, czy stawiasz tylko na dobrą kondycję fizyczną?”

Tłumaczy też, dlaczego w dużej mierze zaufał Josowi Geyselowi, trenerowi przygotowania fizycznego który wcześniej pracował z… hokeistami na trawie.

„Jego wizja treningu fizycznego była kompletnie inna od tej, jakiej uczono nas na kursach trenerskich (…). Geysel utrzymuje, że budujesz inny rodzaj tkanki mięśniowej, jeśli skupiasz się za mocno na budowaniu wytrzymałości. Dlatego to ważne, by unikać dużego zakwaszenia mięśni na początku przygotowań (…). Zawodnikom bardzo się to spodobało. Mniej forsuje to ich organizm i jest mniej nużące niż niekończące się bieganie (…). Moi piłkarze w Ajaksie trenowali tak, by biegać po boisku jak najmniej. Tylko tak możesz być szybszy, bardziej zdecydowany w tych elementach gry, które są naprawdę istotne”.

Holenderski szkoleniowiec wiedział jednocześnie, że pokolenie pełne diamentów do oszlifowania czai się w szkółce Ajaksu. Sam przecież był trenerem grup młodzieżowych, miał w tym temacie doskonałe rozeznanie. Z biegiem czasu pozbywał się piłkarzy starej daty, wprowadzając w ich miejsce kolejnych dzieciaków. – Pozbyłem się z Ajaksu wszystkich piłkarzy starej daty. Nawet w defensywie postawiłem na takich, którzy w dowolnym momencie meczu potrafią wziąć piłkę i przejąć inicjatywę — mówił później van Gaal.

Gdy Ajax ogrywał w finale Champions League Milan Fabio Capello, w pierwszym składzie grał 19-letni Clarence Seedorf, na pierwszą zmianę wszedł 17-latek Nwankwo Kanu, na drugą – jego rówieśnik Patrick Kluivert, zdobywca zwycięskiej bramki.

Tylko dwóch piłkarzy tamtej drużyny miało więcej niż 25 lat – stoperzy Rijkaard i Blind. Całe pokolenie holenderskich piłkarzy, którzy przez kilkanaście lat regularnie byli wymieniani wśród faworytów wielkich imprez i którzy w piłce klubowej rozgrywali dziesiątki meczów dla największych klubów świata, zaczynało swoje przygody z piłką właśnie pod skrzydłami van Gaala.

16. JUVENTUS (1994-1998)

Osiem lat bez tytułu na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia było raną, która każdego roku zamiast się zabliźnić, piekła coraz mocniej. Być fanem Bianconerich, to być przyzwyczajonym do triumfów, nie zaś do tak dotkliwej posuchy.

Nie ma wątpliwości, że za czasów Marcello Lippiego, Juventus w latach 90. przeżył prawdziwe odrodzenie. Prezes Starej Damy Vittorio Chiusano zadzwonił do niego w 1994 roku z desperacką prośbą, by ten spróbował dźwignąć jego ukochany klub. By przerwał wreszcie wielki okres Milanu i strącił zespół Fabio Capello z piedestału.

Dokonał tego podejmując po drodze kilka bardzo trudnych decyzji, historia jednak przyznała mu absolutną rację. Nie było Lippiemu po drodze z Roberto Baggio, szybko rozstał się z Christianem Vierim, postawił z pełną stanowczością na oczekującego w blokach na swoją szansę Alessandro Del Piero. Miał w tym, ale i kilku innych przypadkach czutkę, kiedy warto się pozbyć blaknącej gwiazdy zespołu. Zarobić na niej jak najwięcej, jednocześnie robiąc miejsce dla nowego grajcara.

Już w pierwszym roku Lippi odzyskał dla Juve mistrzostwo Włoch, od razu w pakiecie z krajowym pucharem. Kolejny rok przyniósł już zwycięstwo w Lidze Mistrzów po ograniu Ajaksu Louisa van Gaala po serii jedenastek.

Gdy więc do najlepszej drużyny Europy dołączył jeszcze piekielnie utalentowany playmaker z Bordeaux – Zinedine Zidane, a wraz z nim choćby Edgar Davids czy Filippo Inzaghi, jasnym stało się, że Lippi jednym Pucharem Europy nie będzie chciał się zadowolić.

Ostatecznie musiał, bo choć zaliczył trzy finały z rzędu, tylko ten numer jeden okazał się zwycięski. Nie zmienia to jednak faktu, że Lippiemu udało się w Turynie zbudować zespół niezapomniany, pełen największych postaci futbolu lat 90. Zwycięski w trzech z czterech sezonów pod wodzą „Mistera”  w Serie A, wtedy niewątpliwie najsilniejszej lidze świata. Wymowne, że między między 1995 a 1998 rokiem trzy z czterech Złotych Piłek powędrowały do zawodników Milanu (George Weah), Interu (Ronaldo) i właśnie Juventusu (Zidane).

fot. Tom Brogan (Flickr)

15. CELTIC (1965-1974)

„Człowiek, któremu zawdzięczamy dzisiejszy Celtic” – zatytułowany jest poświęcony Jockowi Steinowi artykuł na oficjalnej stronie The Bhoys.

Kiedy Stein obejmował Celtic w 1965 roku, klub z Parkhead nie wygrał ligi od dwunastu sezonów. Powiedzieć, że odmienił jego losy, to nic nie powiedzieć. Celtic bowiem pod jego wodzą nie tylko wygrał kolejnych dziewięć sezonów w kraju, ale też sięgnął po najważniejsze trofeum w całej swojej historii.

Po Puchar Europy.

— Oni byli gładcy i opaleni jak gwiazdy filmowe. Po naszej stronie było kilku zawodników bez zębów — wspominał finał roku 1967 Bobby Murdoch, były zawodnik The Bhoys. Naprzeciw stał bowiem Inter Helenio Herrery, zespół zdolny przypomnieć najmocniejszym nawet rywalom smak oranżady z komunii.

Jock Stein nie chciał dostosowywać się do taktyki rywala, układać nowego planu specjalnie pod Inter. Wiedział, że mediolańczycy cofną się i spróbują wykorzystać jakiś błąd rywala – doczekali się go bardzo szybko, po sześciu minutach prowadzili po rzucie karnym. Ale Celtic atakował i znalazł w drugiej połowie wyrwy w obronie Interu. — Wygrywanie jest ważne, ale sposób, w jaki wygrywasz, jest jeszcze ważniejszy — lubił powtarzać.

Zwyciężyli ci bezzębni. Stein w dwa lata z Celticu będącego na znoszącej zrobił mistrza piłkarskiej Europy.

Stein wszedł do głów swoich zawodników, każdy mecz rozgrywał razem z nimi. Był jednym z prekursorów gierek psychologicznych, dbał o to, by po niedzielnych konferencjach prasowych jego wypowiedzi trafiały do każdej możliwej szkockiej poniedziałkowej gazety. Tak mówił na przykład o balansie w drużynie: — Sekretem dobrego menedżera jest trzymanie sześciu zawodników, którzy go nienawidzą z dala od tych pięciu, którzy wciąż są niezdecydowani.

Był też wyznawcą bardzo wysokich standardów. Jeden z najbardziej pamiętnych cytatów Jocka Steina brzmi: „Koszulka Celticu nie jest dla tych z drugiego miejsca. Nie kurczy się, by pasować na poślednich piłkarzy”.

14. BENFICA (1960-1963)

Różnie można okres dominacji Benfiki Lizbona ująć w ramy czasowe. Jeśli jednak wyciągnąć ten czas, gdy „Orły” trzy razy z rzędu zawędrowały do finału Pucharu Europy, dwukrotnie w tych rozgrywkach triumfując, dostajemy zdecydowanie jedną z najmocniejszych drużyn w powojennej historii europejskiej piłki nożnej. W 1961 roku lizbończycy okazali się najlepsi na Starym Kontynencie po raz pierwszy, pokonując w finale rozgrywek FC Barcelonę. Rok później zatriumfowali ponownie.

Tym razem okazali się lepsi od Realu Madryt. Najstarsi kibice na pewno pamiętają, jakim echem odbił się ten mecz w Europie. To było starcie tytanów, największa dotychczas batalia w klubowym futbolu.

Portugalczycy przyćmili starych mistrzów. Legendarny José Águas okazał się lepszy niż sam Ferenc Puskás, choć ten drugi zdobył w finale hat-tricka. Przede wszystkim jednak, na boisku największą klasę zademonstrował pewien fenomenalny dwudziestolatek. „Czarna Perła z Mozambiku”, czyli rzecz jasna Eusébio, już wtedy mógł aspirować do miana najlepszego zawodnika globu. 36-letni Alfredo Stéfano musiał uznać jego wyższość. Nastąpiła po prostu zmiana warty w europejskiej piłce.

Może tych sukcesów Benfiki byłoby więcej, gdyby nie sławetna klątwa, którą na swój były klub rzucił pokrzywdzony przez włodarzy trener, Béla Guttmann? Kto wie. Tak czy owak – przekleństwo padło i w 1963 roku Benfica już finał Pucharu Europy przegrała. Podobnie jak w 1965 i 1968 roku.

13. JUVENTUS (1982-1986)

Giovanni Trapattoni uczynił z Juventusu jedną z największych potęg europejskiego futbolu już w połowie lat siedemdziesiątych. „Stara Dama” za kadencji złotoustego Włocha seryjnie zdobywała mistrzowskie tytuły, dokładając też do tego niezłe występy w europejskiej pucharach. Trapattoni stał się niemal uosobieniem stylu nazywanego niekiedy Gioco all’italiana, czyli „gra włoska”. Była to – mówiąc w największym uproszczeniu – strategia polegająca na wymieszaniu założeń futbolu totalnego z klasycznym, włoskim catenaccio.

Mniejsza o szczegóły. Ważne, że działało. Zwłaszcza gdy trener dostał do dyspozycji największych gwiazdorów europejskiej piłki.

W 1982 roku kontrakt z Juventusem podpisał Michel Platini, piłkarz wręcz stworzony do stylu preferowanego przez szkoleniowca „Starej Damy”. Doskonale w tych realiach odnalazł się także Zbigniew Boniek, świeżo upieczony medalista mistrzostw świata z reprezentacją Polski. Dwaj giganci dołączyli do gwiazd, które już wcześniej w Juve występowały. Paolo Rossi, Massimo Bonini, Dino Zoff, Marco Tardelli, Gaetano Scirea i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Biorąc pod uwagę ówczesne realia i obostrzenia dotyczące zatrudnienia obcokrajowców, chyba nie dało się zmontować ekipy jeszcze bardziej naszpikowanej gwiazdami światowej piłki.

Na efekty nie trzeba było długo czekać – w sezonie 1982/83 Juventus nie wygrał wprawdzie Serie A, ale zawędrował aż do finału Pucharu Europy i zdobył Coppa Italia. W kolejnych rozgrywkach było jeszcze lepiej – udało się „Starej Damie” wywalczyć scudetto oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Rok później Juve sięgnęło zaś po najcenniejsze europejskie trofeum.

Niestety – w dość ponurych okolicznościach. Finał z Liverpoolem został bowiem rozegrany w cieniu wielkiej tragedii.

Zmierzyły się ze sobą największe potęgi pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, lecz spotkanie i tak zostanie zapamiętane jako „Tragedia na Heysel”. – Puchar odebraliśmy w szatni. To nie była moja wizja futbolu – powiedział Platini, cytowany przez JuvePoland. – Drużyny były w swych szatniach, gdy powiedzieli nam, że rozpoczęcie meczu będzie opóźnione. O rozmiarach tragedii dowiedzieliśmy się z gazet, następnego dnia. Jednak ten wieczór nie miał nic wspólnego z futbolem. Nigdy tam nie wróciłem i wolałbym nie rozmawiać o Heysel. Muszę wyznać, że nie byłbym w stanie, zarówno psychicznie jak fizycznie powrócić tam znowu.

Z kolei Boniek opowiadał: – Proszę nie wierzyć nikomu, kto mówi, że w tym całym zamieszaniu trudno było zorientować się dokładnie, co się stało. Wiedzieliśmy, na 99,9 procent, co się wydarzyło: śmierć, powaga sytuacji, wybuchowa atmosfera wisiały nad stadionem. Powtarzam, wiedzieliśmy wszystko. Nie chcieliśmy grać, ani Liverpool. UEFA nam nakazała. Powiedziano, że jeśli nie wyjdziemy na boisko, sytuacja jeszcze się pogorszy. Telefonów komórkowych jeszcze wtedy nie było i wielu fanów Juventusu nie wiedziało, ilu ludzi zginęło w sektorze „Z”. Człowiek z UEFA powiedział mi – jeśli odmówicie gry, oni się o tym dowiedz.

Okoliczności największego triumfu – smutne. Ale drużyna… Tak czy owak przewspaniała. Zarówno jeżeli chodzi o indywidualności, jak i zaawansowanie taktyczne, za które odpowiadał przebiegły Trap.

12. FC BARCELONA (1988-1994)

Zespół Barcelony z tamtego okresu zyskał sobie miano Dream Teamu. Po dziś dzień Johan Cruyff jest w stolicy Katalonii celebrowany za to, czego dokonał z klubem jako szkoleniowiec. I doprawdy trudno stwierdzić, która część jego legendy jest tą bardziej imponującą – zawodnicza, czy jednak trenerska.

Cruyff patrzył na futbol w unikalny sposób. Chciał, by jego zawodnicy ciągle szukali przestrzeni, podejmowali szybkie decyzje, zagrywali krótkie, mocne podania i nieustannie byli w ruchu w celu odzyskania posiadania piłki. Jako zawodnik kochał mieć ją przy nodze, jako trener wymagał, by jego piłkarze jak najrzadziej oddawali ją przeciwnikowi.

Jednocześnie, co podkreślał po latach Albert Ferrer, Cruyff potrafił przed meczami z mniejszymi rywalami podkręcać atmosferę na tyle, by jego zawodnicy nigdy nie spuszczali z tonu. Nigdy nie zaczynali grać w chodzonego. — Zawsze przed takimi spotkaniami wytwarzał w drużynie napięcie. Sprawiał, że rywal wyglądał w naszych oczach na lepszego niż faktycznie był. A z kolei kiedy graliśmy z zespołem z topu albo gdy stawka spotkania była szczególnie wysoka, jak nikt eliminował to napięcie. Mówił: „Wyjdźcie na boisko, cieszcie się grą, wykorzystajcie waszą szansę”.

Barcelona Cruyffa, mająca w składzie takie gwiazdy światowej piłki jak Stoiczkow, Guardiola, Laudrup, Zubizaretta, Romario czy Koeman, wygrała cztery mistrzostwa kraju, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy, Puchar Króla, wreszcie Puchar Europy…

Nic dziwnego, że była zdecydowanym faworytem finału Ligi Mistrzów w 1994 roku, w którym to jednak bardzo bolesne lanie sprawił zespołowi Cruyffa Milan. Fabio Capello.

Cruyff zostawił jednak Barcelonie coś więcej niż kilka nowych pucharów. Zostawił ideologię, filozofię, zwycięską mentalność, która napędza ten klub po dziś dzień.

Pep Guardiola: — Johan Cruyff pomalował świątynię, którą kolejni trenerzy Barcelony tylko odnawiali lub poprawiali.

Xavi Hernandez: — Dream Team był dla każdego z nas lustrem. Chciałeś widzieć w nim zawodnika godnego gry dla najlepszego klubu na świecie, bo tamtą drużynę podziwiali wszyscy w Europie. Barcelona Cruyffa była dla wszystkich punktem odniesienia.

11. FC BAYERN (1971-1976)

Czy to nie był aby największy samograj XX wieku?

W połowie lat 70. nikt do Bayernu nie miał podjazdu. Odjechali reszcie stawki w Europie jak Mercedes w poprzednim sezonie F1. W Pucharze Europy przez trzy lata wygrali każde domowe spotkanie, bilans tych jedenastu spotkań to 33 bramek strzelonych i 9 straconych. Zwyciężyli też w trzech finałach z rzędu. Aż dziw bierze, że Bawarczycy nie byli w stanie przełożyć tak doskonałej gry w rozgrywkach międzypaństwowych na Bundesligę – wygrali ją w sezonach 71/72, 72/73 i 73/74, później zajmując jednak zaledwie 10. i 3. pozycję.

Tamten Bayern składał się w dużej mierze z zawodników, którzy swoją dominację na europejskiej scenie udowodnili w piłce reprezentacyjnej nieco przed przybiciem stempla na klubowej. Bawarczycy wysłali na wygrane przez RFN Euro 1972 sześciu swoich graczy: Seppa Maiera, Paula Breitnera, Hansa-Georga Schwarzenbecka, Franza Beckenbauera, Ulego Hoeneßa i Gerda Müllera.

Trener Udo Lattek miał więc z czego budować, sam zresztą odpowiadał za ściągnięcie do Monachium Breitnera czy Hoeneßa. — Mieliśmy zawodników z doświadczeniem z mistrzostw świata, z mistrzostw Europy, a do tego młodych chłopaków jak ci dwaj. Może i nasza era była relatywnie krótka, ale potrafiliśmy ją wykorzystać w pełni — wspominał na łamach UEFA.com Franz Beckenbauer.

Czas chyba wyjaśnić, skąd zadane w pierwszym akapicie pytanie o samograj.

A no stąd, że nie był Lattek jednak wtedy tak poważanym trenerem, jak mogłyby wskazywać wyniki. Obronił się później, kiedy najpierw poprowadził Borussię Mönchengladbach do dwóch finałów Pucharu UEFA, a później nieco mniej utalentowaną drużynę Bayernu niż ta w latach 70. doprowadził do trzech triumfów w lidze i do finału Pucharu Europy. Przy pierwszym podejściu do Bayernu jego autorytet podkopywał jednak nawet jeden z trenerów w sztabie. Max Merkel miał bowiem po zatrudnieniu Lattka stwierdzić: — Teraz Bayern, zespół, w którym grają jednocześnie Mozart i Beethoven, ma wreszcie kogoś, kto musi tylko przewracać strony z nutami.

Potwierdził to po latach Beckenbauer, który w autobiografii napisał: — Prawdę mówiąc, czuliśmy się, jakby nowy trener był tylko częścią sztabu. Nigdy nam się nie narzucał.

Lattek odszedł po pierwszym wygranym Pucharze Europy, dwa kolejne triumfy odniósł już Dettmar Cramer. Lattek mocno stawiał na ofensywę, drugi bardzo ciężko pracował z kolei nad pewną, stabilną defensywą, jednocześnie dając Franzowi Beckenbauerowi dużo swobody w podłączaniu, którą ten dzięki ponadprzeciętnym umiejętnościom wykorzystywał z wielką korzyścią dla zespołu.

Jednocześnie Cramer – podobnie jak Lattek – nie miał wielkiego autorytetu w szatni. Dość powiedzieć, że był on otwarcie wyśmiewany przez piłkarzy i dyrektorów Bayernu, prezes klubu Wilhelm Neudecker nazywał go wręcz „małym pierdkiem”. Niewiele było osób, które o Cramerze miały wysokie mniemanie, ale jedna z nich była absolutnie kluczowa dla jego powodzenia w stolicy Bawarii. Gdy dziewczyna 18-letniego Franza Beckenbauera zaszła z przyszłym „Kaiserem” w ciążę, a ten odmówił szybkiego ślubu, nastolatek został zawieszony przez DFB. Wtedy to Cramer pracujący w strukturach federacji wstawił się za Franzem, czego ten bynajmniej mu nie zapomniał.

10. MANCHESTER UNITED (1992-2001)

Długo zajęło sir Alexowi Fergusonowi wprowadzenie Manchesteru United na mistrzowski fotel w Anglii. Media zwalniały szkockiego szkoleniowca całymi latami, podważając jego kompetencje i co i rusz sugerując nazwiska szkoleniowców rzekomo lepiej nadających się do pracy na Old Trafford. Jednak władze “Czerwonych Diabłów” wytrzymały presję i pozwoliły Fergusonowi w spokoju budować drużynę, a ten odwdzięczył się za zaufanie, tworząc jedną z najlepszych ekip w powojennej historii europejskiego futbolu.

Zaczęło się od mistrzostwa Anglii w sezonie 1992/93. A potem się potoczyło. United do 2001 roku włącznie wygrali Premier League w sumie siedem razy, dwukrotnie kończąc rozgrywki angielskiej ekstraklasy na drugiej lokacie. Szokująca dominacja.

No a do tego doliczyć wypada triumf w Champions League w 1999 roku.

Mecz-legenda.

Jednak fenomen Fergusona to nie tylko sukcesy, puchary. To przede wszystkim jego podopieczni. Szkot wykreował nowe gwiazdy. Pod jego skrzydłami chłopcy stawali się miężczyznami, nieopierzeni piłkarze przeistaczali się w gwiazdorów europejskiego futbolu. Fergie’s Fledglings (“Pisklaki Fergiego”) to nazwiska, które kojarzyć musi każdy szanujący się fan piłki nożnej, nie tylko tej w brytyjskim wydaniu. Ryan Giggs, David Beckham, Paul Scholes, Gary i Phil Neville’owie, Nicky Butt – ta grupa przez lata stanowiła o sile United. Oczywiście umiejętnie obudowana zawodnikami o większym doświadczeniu, żeby wspomnieć choćby Erica Cantonę, Petera Schmeichela, Roya Keane’a, Andy’ego Cole’a czy Dwighta Yorke’a.

W latach dziewięćdziesiątych Premier League nie była najlepszą ligą w Europie. Ale między innymi dzięki sukcesem Manchesteru United się nią później stała.

– Bardzo często nasze zwycięstwa były wydarte w ostatnich sekundach. Zdobywaliśmy bramki dopiero wtedy, gdy udało nam się wycisnąć z naszych przeciwników resztki życia – opowiadał Ferguson. – Bo w futbolu, tak jak i w życiu, najważniejsza jest umiejętność wyczekiwania na swoją szansę. I wykorzystanie jej, gdy się wreszcie nadarzy.

9. TORINO FC (1945-1949)

„Grande Torino”. Jedna z najwybitniejszych drużyn w historii Serie A, prawdopodobnie jedna z najwybitniejszych także w historii futbolu. Prawdopodobnie, bo sześć lat przed utworzeniem Pucharu Europy, który stał się z czasem papierkiem lakmusowym dla krajowych dominatorów.

Tamto Torino w pewnym sensie wyprzedziło epokę. Zarówno strukturą klubu, jak i taktyką. Preferowali ustawienie 4-2-4. Funkcjonowało bardzo podobnie do tego, którym Brazylia zdobyła mistrzostwo świata w 1958 roku. Innowatorem byli nie tylko trenerzy, ale przede wszystkim prezes Feruccio Novo, który w przełożeniu na dzisiejszy język był też jego menedżerem. Odpowiadał za dobór sztabu, zawodników. Zatrudniał zagranicznych trenerów, bo wierzył, że wniosą do jego klubu coś nowego. Cenne doświadczenie z trochę innego piłkarskiego świata, które jeśli nie da efektów od razu, to być może przyniesie efekty w przyszłości.

Kolejna sprawa to piłkarze, którzy idealnie trafili w miejsce i czas. Na ich czele stał Valentino Mazzola. Bez wątpienia był zawodnikiem unikalnym. W swoich czasach bardzo nowoczesnym, a przede wszystkim niezwykle charyzmatycznym. Zawsze, kiedy koledzy nie dawali z siebie wszystkiego, ostentacyjnie podciągał rękawy swojej koszuli. To był sygnał do ataku. Bardziej niż rasowy napastnik sprawdzał się jako dyrektor orkiestry. Wtedy tej najlepszej, turyńskiej. On i jego koledzy zdobywali mistrzostwa w latach 1943, 1946, 1947, 1948, 1949. Kompletna dominacja. Reprezentacja Włoch w latach 40. składała się niemal w całości z graczy Granaty.

Feruccio Novo poskładał w Turynie naprawdę świetny zespół, ale wielkie zasługi w dominacji Torino miała też skompletowana przez niego kadra trenerska.

Erno Erbstein, jako żyd, przeżył II wojnę światową. Miał furę szczęścia, gdy został skierowany do oddziału układającego szyny kolejowe, jeden z Kapo rozpoznał w nim znajomego z I wojny światowej, gdy Erbstein był oficerem armii habsburskiej. Gdy sytuacja na Węgrzech – gdzie Erbstein uciekł z Włoch – się zaostrzyła, ta znajomość była jego przepustką do wolności. Wraz z czterema innymi więźniami zbiegł z obozu koncentracyjnego (wśród nich był też Bela Guttmann, późniejszy trener m.in. Milanu, Porto i Benfiki), a po zakończeniu wojny udał się do Turynu. Tam objął stery Torino.

Turyńczycy pamiętali, jakie cuda przed II wojną światową wyczyniał z Lucchese. Już wtedy go zatrudnili, ale sytuacja międzynarodowa zrobiła się niestabilna i musiał uciekać. Gdy więc znów był dla nich dostępny, pochwycili tę szansę. Torino masakrowało przeciwników, potrafiło wygrywać ligowe starcia sześcioma bramkami, zdarzyło się nawet 10:0 z Alessandrią.

— Egri Ebstein był wymarzonym nauczycielem. Węgier był jednym z tych ludzi, którzy uśmiechają się do ciebie i podbijają twoje serce od pierwszej chwili. Miał niesamowite zdolności komunikacyjne. Był wyjątkowym łowcą talentów. Wyruszał na poszukiwania mistrzów i odkrywał ich dosłownie wszędzie — mówił o nim Ettore Puricelli, były reprezentant Włoch, który kilkukrotnie miał okazję mierzyć się z „Grande Torino” Erbsteina w Serie A.

Co ciekawe, Erbstein w żadnym z sezonów nie poprowadził Torino we wszystkich meczach. Rozgrywki 1946/47 już trwały, gdy objął stery, sporą część sezonu 1947/48 spędził na wyszukiwaniu piłkarzy „w terenie”, oddając władzę nad zespołem trenerowi Lesliemu Lievesley’owi. Z kolei pod koniec rozgrywek w 1949 roku wydarzyła się tragedia, która zmieniła bieg włoskiej piłki i zabrała z tego świata wielkie, niezrównane Torino. 4 maja 1949 roku samolot z zawodnikami lecącymi do Portugalii roztrzaskał się na wzgórzu Superga, uderzył w bazylikę nieopodal Turynu.

Żaden z 31 pasażerów nie przeżył.

8. INTER MEDIOLAN (1960-1967)

Kiedy Helenio Herrera w 1960 roku podjął pracę w Interze Mediolan, był już szkoleniowcem niezwykle cenionym i utytułowanym, ale daleko mu było do postaci kultowej. Dopiero lata spędzone w Mediolanie wypromowały go do roli popkulturowego bohatera. Italia rozkochiwała się wtedy do szaleństwa w calcio, a sukcesy Interu dodatkowo tę miłość rozniecały.

Zaczęło się tylko i aż obiecująco – od trzeciego miejsca w Serie A w 1961 roku i wicemistrzostwa kraju rok później. W sezonie 1962/63 Inter sięgnął natomiast po scudetto, które okazało się tylko zapowiedzią dalszych, znacznie większych sukcesów. W kolejnych latach mediolańczycy jeszcze dwa razy zajęli pierwsze miejsce we włoskiej ekstraklasie, a także trzykrotnie zawędrowali do finału Pucharu Europy. Dwukrotnie w latach 1964 – 1965 uzyskując status najlepszej klubowej ekipy Starego Kontynentu. Stąd wielce wymowny przydomek tej drużyny. Grande Inter.

W zespole roiło się od wielkich gwiazd, których nazwiska do dziś wymieniane są przez sympatyków Nerazzurrich z szacunkiem graniczącym z czcią.

Spójrzmy choćby na finał Pucharu Europy z 1964 roku, w którym Inter 3:1 pokonał Real Madryt. Ten słynny Real z Di Stéfano, Puskásem i Gento. W bramce Giuliano Sarti – jeden z najwybitniejszych golkiperów swoich czasów, dziś można go nazwać Manuelem Neuerem lat sześćdziesiątych z uwagi na niezwykłe zamiłowanie do brania udziału w rozgrywaniu akcji. W defensywie potężny Tarcisio Burgnich, zwany przez kolegów La Roccia, czyli „Skała”. Obok niego Giacinto Facchetti, jeden z pierwszych bocznych obrońców, którzy potrafili łączyć doskonałą grę w defensywie z aktywnością na połowie przeciwnika. Bez dwóch zdań jeden z najwybitniejszych włoskich zawodników w historii.

Do tego Sandro Mazzola – facet, który na boisku potrafił pełnić dosłownie każdą rolę, w swoim czasie być może nawet najlepszy zawodnik globu, dorównujący klasą samemu Pelé. Luis Suárez – zdobywca Złotej Piłki w 1960 roku. Jair da Costa – mistrz świata z 1962, ekstremalnie szybki Brazylijczyk wirtuoz dryblingu.

Można te nazwiska wyliczać bardzo długo.

Właściwie każdy przedstawiciel tamtej ekipy cieszy się dzisiaj zasłużonym statusem legendy futbolu, nie było w Grande Interze piłkarzy przypadkowych, zapchajdziur do noszenia fortepianu. U Herrery każdy musiał i fortepian nosić, i na nim grać.

Argentyński szkoleniowiec dopracował bowiem do perfekcji system taktyczny, który do historii przeszedł pod nazwą catenaccio, czyli “Rygiel”. Jego Inter był nieprawdopodobnie skuteczny w defensywie, a zarazem – o czym wielu zapomina – doskonale zorganizowany w kontratakach. Catenaccio w wydaniu Nerazzurrich nie polegało na parkowaniu autobusu we własnej szesnastce. To była aktywna, agresywna obrona, która – co wiadomo nie od dziś – jest przecież najlepszą formą ataku. Oczywiście żeby grac w takim stylu, potrzebne jest perfekcyjne przygotowanie fizyczne. Herrera także i w tym aspekcie był mistrzem w swoim fachu, choć wokół zdumiewającej wydolności jego podopiecznych do dziś krążą olbrzymie kontrowersje.

Ponoć Argentyńczyk podawał swoim zawodnikom tajemnicze pastylki, być może z amfetaminą.

– Byłem zawodnikiem rezerwowym, ale wciąż zawodnikiem Interu opowiadał po latach Ferruccio Mazzola, cytowany przez InterMediolan.pl. – Widziałem na własne oczy, jak piłkarze byli traktowani. Widziałem jak Helenio Herrera dawał piłkarzom białe tabletki, które miały być umieszczone pod językiem. Eksperymentował z tymi tabletkami na nas rezerwowych, by potem dawać je zawodnikom z pierwszej drużyny. Niektórzy z nas je wypluwali. Mój brat Sandro mówił mi wówczas, że jeżeli nie chcę tego, to mam pójść do toalety i wypluć. Później Herrera dodawał to do kawy, od tego czasu „l Caffè Herrera” stało się czymś zwyczajnym w Interze. Co było w tych tabletkach? Nie wiem, nie jestem pewien ale podejrzewam że amfetamina. Raz po tej tabletce przez trzy dni i trzy noce miałem halucynacje. Teraz po latach wszyscy zaprzeczają, nawet Sandro.

Kiedy te rewelacje ujrzały światło dzienne, reputacja Herrery została mocno nadszarpnięta. Tym bardziej że nie zawsze kończyło się na halucynacjach. Kilku zawodników wskutek zażywania proponowanych przez trenera specyfików miało stracić zdrowie, a nawet życie. Ostatecznie jednak kult Herrery przetrwał te trudne chwile i trwa w najlepsze do dziś.

7. REAL MADRYT (2013-2018)

Kiedy Carlo Ancelotti zastąpił Jose Mourinho na ławce trenerskiej Realu Madryt, nikt się chyba nie spodziewał, że zakończy się to natychmiastowym wywalczeniem dziesiątego Pucharu Mistrzów w historii klubu. To Portugalczyk miał być przecież tym szkoleniowcem, który zdobędzie dla “Królewskich” upragnioną, latami wyczekiwaną decimę. Tymczasem Mourinho sromotnie poległ – stworzył na Estadio Santiago Bernabeu świetną drużynę, fakt, ale trzy razy z rzędu przegrał Ligę Mistrzów na etapie półfinału. Mogło się zatem wydawać, że po intensywnej kadencji portugalskiego szkoleniowca Los Blancos będą totalnie wyeksploatowani, wyciśnięci jak cytryna.

Nic bardziej mylnego. Ancelotti tchnął w zespół nowego ducha i już w 2014 roku Real z powrotem zasiadał na europejskim tronie. Sukcesu nie udało się jednak powtórzyć rok później, Carletto dwa razy wypuścił też z rąk prowadzenie w lidze i nie wygrał z “Królewskimi” ani jednego mistrzostwa kraju. Wówczas – po krótkiej i nieudanej kadencji Rafy Beniteza – za stery w pierwszym zespole Realu chwycił asystent Ancelottiego, czyli Zinedine Zidane.

Wtedy sprawy nabrały tempa.

Trudno powiedzieć, by Zizou w roli szkoleniowca “Królewskich” dokonał rewolucji kadrowej czy taktycznej. Wprowadzał swoje korekty, nadał Realowi swój styl. Ale to nie jakaś szczególnie rewolucyjna myśl taktyczna każe stawiać Francuza już teraz wśród najwybitniejszych trenerów w najnowszej historii futbolu. Podstawowym argumentem Zidane’a są po prostu jego osiągnięcia.

Trzy triumfy w Champions League z rzędu. Zizou rozprawił się ze słynną klątwą obrońcy tytułu z taką łatwością, jak gdyby ona nigdy nie istniała. A przecież jej działanie odczuły na swojej skórze wszystkie te wielkie drużyny, o których poczytacie także i w naszym rankingu. Barcelona Guardioli nigdy nie zdołała zwyciężyć w Lidze Mistrzów dwa razy z rzędu. Milan Ancelottiego też nie. Ajax van Gaala również. Juventus Lippiego, Milan Capello… Nikt nie poradził sobie z obronieniem tytułu.

Tymczasem “Królewscy” pod wodzą Zidane’a odnieśli trzy triumfy z rzędu.

Niebywałe.

Gorzej wiodło się Realowi w lidze, choć trzeba pamiętać, że gdyby Zidane dowodził zespołem przez cały sezon 2015/16, prawdopodobnie Los Blancos sięgnęliby po mistrzowski tytuł. Ostatecznie jednak La Ligę wygrali tylko raz – w 2017 roku. Jednak niedobór krajowych trofeów “Królewscy” z nawiązką rekompensowali sobie na europejskiej arenie. Nigdy nie można było ich skreślać, nigdy nie można było ich lekceważyć – sprawiali wrażenie drużyny, która z każdej opresji potrafi jakimś cudem wyjść obronną ręką.

Nie tylko dlatego, że mieli w swoim składzie Cristiano Ronaldo i Sergio Ramosa – specjalistów od zadań specjalnych, mistrzów w wyciąganiu zespołu z opresji. Real jako całość był po prostu fenomenalnie mocny mentalnie, a przy tym niezwykle elastyczny taktycznie.

6. AC MILAN (1991-1995)

Prawda jest taka, że w 1991 roku wszyscy w Milanie mieli już dość Arrigo Sacchiego.

No, może nie wszyscy. Na pewno nie kibice Rossonerich, którzy dawno już zapomnieli o nieufności wobec szkoleniowca i traktowali go niemal z nabożnym szacunkiem. Ale gwiazdy zespołu, na czele z Marco van Bastenem, były wyraźnie zmęczone zamordystycznymi metodami Włocha. Silvio Berlusconi, właściciel Milanu, też nie miał już ochoty słuchać kolejnych żądań i roszczeń ze strony szkoleniowca, którego pozycja w klubie szalenie się umocniła.

Jeżeli Sacchi zostaje w klubie, to ja odchodzę – miał ponoć wykrzyknąć van Basten w gabinecie Berlusconiego. To przelało czarę goryczy. Silvio uznał, że rozstania nadszedł czas.

Oczywiście nie mógł bezceremonialnie wypieprzyć Sacchiego z roboty, ten zbyt wiele znaczył dla klubu. Dlatego, przynajmniej wedle pogłosek, Berlusconi załatwił trenerowi posadę selekcjonera reprezentacji Italii. Wilk syty i owca cała. Kibice trochę pomarudzili, ale musieli zaakceptować tę decyzję, Squadra Azzurra zyskała doskonałego szkoleniowca, a Milan mógł rozpocząć nowy etap w swojej historii. Wtedy na scenę wkroczył Fabio Capello.

Pisaliśmy na Weszło: „45-letni Capello przewidziany był najzwyczajniej w świecie do roli wiernego kontynuatora zamysłów swojego poprzednika. I trudno się dziwić. Dla Włocha była to przecież premierowa okazja do samodzielnej pracy w roli trenera pierwszego zespołu. Wcześniej Fabio znajdował się przez całe lata w sztabie szkoleniowym Milanu, gdzie przede wszystkim szkolił młodzieżowców i generalnie nabierał doświadczenia, pilnie studiując wszelkie posunięcia Sacchiego. Przytrafił mu się nawet epizodzik w roli szkoleniowca Rossonerich, ale to była tylko krótka, tymczasowa misja. Objęcie mediolańskiego gwiazdozbioru na stałe stanowiło dla debiutanta skok na naprawdę głęboką wodę.

Capello miał być Sacchim w wersji soft. Skoncentrowanym na zwycięstwach, przywiązanym do efektownego stylu. Ale bez tej całej szajby na punkcie perfekcyjnej gry w każdym spotkaniu. To na dłuższą metę wykańczało gwiazdorów mediolańskiej ekipy, którzy nie byli w stanie grać na najwyższych obrotach na tak wielu frontach, a doliczyć trzeba do tego jeszcze występy w reprezentacjach. Stąd Milan w latach 1989-90 zdobył dwukrotnie Puchar Europy, ale ani razu nie dołożył do tego sukcesu pierwszego miejsca w lidze. Niektórzy dowodzili jednak, że Capello będzie po prostu pacynką. Trenerem-potakiwczem, spełniającym wszystkie zachcianki Berlusconiego i van Bastena, na co nie zgadzał się charyzmatyczny Sacchi.

– Media były zdecydowanie po stronie Sacchiego. Dziennikarze twierdzili, że Berlusconi boi się dalej pracować w klubie z kimś, kto potrafi mocno i szczerze z nim rozmawiać – pisał Gabriele Marcotti. Podczas pożegnalnego meczu Sacchiego na trybunach pojawił się transparent z napisem: „Van Basten do przedszkola”.

Szybko się jednak okazało, że te nieprzychylne dla Capello spekulacje mają niewiele wspólnego z rzeczywistością”.

Capello okazał się trenerem o zupełnie innej charakterystyce niż jego poprzednik. Początkowo rzeczywiście jego zespół nawiązywał stylem gry do drużyny prowadzonej przez Sacchiego, ale szybko się to zmieniło. Punktem kulminacyjnym był sezon 1993/94. Rossoneri zdobyli mistrzostwo Włoch, strzelając zaledwie 36 bramek w 34 meczach. Stracili ledwie 15 goli. To kosmiczny rezultat, biorąc pod uwagę, że w latach dziewięćdziesiątych Serie A była zdecydowanie najmocniejszą ligą na świecie.

A przecież Capello śrubował też inne rekordy – jego Milan zanotował w lidze serię 58 meczów bez porażki.

Osiągnięcia Capello i jego podopiecznych są wręcz niebotyczne. Trzy tytuły mistrzowskie z rzędu. Trzy kolejne finały Pucharu Europy/Champions League, w tym jeden zwycięski. 18 maja 1994 roku Milan na Stadionie Olimpijskim w Atenach zdemolował FC Barcelonę. Słynny Dream Team poległ aż 0:4. A trzeba pamiętać, że w mediolańskiej ekipie nie było już van Bastena, Rijkaarda i Gullita. Capello wykreował nowych bohaterów.

Nie było łatwo dogadać się z Włochem. Kto potrafił go zrozumieć, ten zwyciężał.

– Mówicie, że nudno się nas ogląda? Co ja mam powiedzieć? Pomyślcie, jak nudno musi się w tym zespole grać – narzekał Jean-Pierre Papin. Z kolei Marcel Desailly, kluczowy element defensywnej układanki Włocha, twierdził: – Na treningu cały czas czułem na plecach jego wzrok. Stał przy linii i bez przerwy nas obserwował. Nieustannie utrzymywał nas pod presją.

5. LIVERPOOL FC (1975-1985)

Kiedy Bob Paisley pojawił się w Liverpoolu, miał zawodnikom powiedzieć: „panowie, jestem tu na chwilę – mam rzucić okiem na sklep nim pojawi się jego właściwy menedżer”. Bardzo nie chciał przejmować pałeczki po Billu Shanklym. Zaczynał w Liverpoolu jako fizjoterapeuta, potem trenował rezerwy, stał się jednym z najbardziej zaufanych ludzi Shankly’ego, ale żeby wskakiwać w jego miejsce? Nie do pomyślenia. Za dobrze wiedział, co stało się z Frankiem O’Farrellem, kiedy ten miał wejść w buty Matta Busby’ego. Katastrofa.

Odchodząc dziewięć lat później Paisley zostawił klub z Anfield na piedestale angielskiej, europejskiej i światowej piłki. Gdyby chciał ostatniego dnia w pracy zabrać ze sobą wszystkie medale zawieszając je na szyi, mocno przeciążyłby kark. Dziewiętnaście trofeów w dziewięć lat. Trzy Puchary Europy, sześć mistrzostw Anglii, Puchar UEFA, trzy Puchary Ligi, pięć Tarcz Wspólnoty, Superpuchar Europy. Dopiero Zinedine’owi Zidane’owi w latach 2015-18 udała się sztuka trzykrotnego zwycięstwa w meczu o Puchar Europy z jednym klubem.

Choć to porównanie może się kibicom Liverpoolu, którzy nienawidzą Manchesteru United, nie bardzo spodobać, Paisley przez dziewięć lat był kimś takim, kim był przez lata dla Czerwonych Diabłów sir Alex Ferguson. Człowiekiem, który nie tylko umiał wykrzesać maksimum ze swoich graczy, ale też mającym rzadką zdolność wyczucia momentu, kiedy z danym graczem należałoby się rozstać. — Nie widziałem nigdy sprawiedliwszego sędziego w sprawie zawodników — powiedział o nim Graeme Souness.

Alan Hansen podkreślał z kolei, jak doskonale Paisley opanował sztukę rozpracowywania rywali, znajdywać u nich słabe punkty. — Graliśmy z Chelsea. Paisley podszedł do Kenny’ego Dalglisha i powiedział mu: „widziałem kilka meczów na wideo, bramkarz Chelsea co jakiś czas opuszcza linię bramkową”. Szósta minuta meczu, podaję do Kenny’ego, on się odwraca i lobuje bramkarza.

Nie było to jednak u niego regułą. Gdy wciąż jeszcze zaskoczony nominacją na następcę Billa Shankly’ego miał przeprowadzić pierwszą odprawę przedmeczową, kompletnie się pogubił. Tommy’emu Smithowi nakazał, by nie poruszał się po boisku jak górnik bez lampy, z kolei gdy Brian Hall zapytał, za jakiego rywala ma odpowiadać, Paisley zmieszany odpowiedział: „Eee, eee… jak on się nazywa? A chuj, nieważne”. Zrzucił wszystkie pionki z tablicy taktycznej, kazał zawodnikom wyjść na boisko, pokonać rywali i wyszedł z szatni.

Gdy jednak wczuł już się w pracę menedżera, potrafił rywali zaskoczyć. Pojedynczych w taki sposób, o jakim mówił Hansen, ale i zespołowo. Stworzył zespół bardzo elastyczny taktycznie. Zdolny w jednej chwili zmienić się z drużyny posiadającej piłkę w zespół zabójczo kontrujący czy wręcz grający lagę na wysokiego napastnika i w ten sposób przedostający się pod bramkę.

Swoją drogą to właśnie za czasów Paisleya nad głowami zawodników wychodzących na spotkanie pojawił się legendarny już napis „This is Anfield”. Z każdym wielkim spotkaniem The Reds coraz bardziej przerażający przeciwników, którym jest dane rzucić na niego okiem.

Po sezonie 1982/83 dzieło Paisleya kontynuował Joe Fagan, któremu udała się sztuka, jakiej nie dokonał przed nim żaden angielski zespół. Zdobył potrójną koronę, w skład której wszedł Puchar Europy, Puchar Ligi i mistrzostwo kraju. Mógł on być kolejnym menedżerem, którego rządy przetrwałyby lata, ale wydarzyło się Heysel. Po tragedii finału Pucharu Europy w 1985 roku, która zaowocowała zawieszeniem angielskich drużyn w kontynentalnych rozgrywkach, Fagan powiedział: „pas”.

4. AC MILAN (1987-1991)

– Byłem po prostu facetem, który miał pomysły i chciał nauczać – opowiadał o sobie skromnie Arrigo Sacchi. – Chciałem zapewniać kibicom dziewięćdziesiąt minuty radości. Radości płynącej przede wszystkim ze zwycięstw, ale również z samego piłkarskiego widowiska. Fani mieli od nas otrzymać coś wyjątkowego podczas każdego meczu. Najważniejsza była dla mnie pasja, a nie zdobycie Pucharu Europy.

Kiedy Włoch został mianowany szkoleniowcem Milanu, potraktowano to najpierw jako dowcip, a potem jako kolejny przejaw szaleństwa u ekscentrycznego właściciela Rossonerich, Silvio Berlusconiego. „Pan Nikt”. Tak media w Italii ochrzciły nowego trenera mediolańskiej ekipy. Ale Sacchi szybko udowodnił wszelkim niedowiarkom, że powątpiewanie w jego warsztat to przejaw kompletnej ignorancji. Fakt – Włoch nie miał za sobą wielkiej piłkarskiej kariery, mówił o futbolu trochę inaczej niż większość szkoleniowców ze świata calcio. Jednak jego rewolucyjne pomysły taktycznie nie tylko uczyniły z Milanu klub numer jeden w Europie, ale w znaczącym stopniu wpłynęły też na ogólne zmiany w światowym futbolu.

– Berlusconi miał wspaniałą cechę: cierpliwość – opowiadał Sacchi w rozmowie z Rafałem Stecem. – Zaczęliśmy współpracę źle, odpadliśmy z Pucharu UEFA. W grudniu, jeśli dobrze pamiętam, zajmowaliśmy dziewiętnaste miejsce w lidze i odpadliśmy z Pucharu Włoch. Ale potem się podnieśliśmy. Dlaczego? Mieliśmy wielkie wsparcie władz, które nie kwestionowały naszego autorytetu. Mieliśmy projekt, jego podstawy i szukaliśmy odpowiednich piłkarzy. Dużo pracowaliśmy, wierzyliśmy w to, co robiliśmy. Zawsze wierzyłem, że w piłkę gra się głową, a nie stopami, dlatego najpierw patrzyłem na to, jaką kto jest osobą.

O skuteczności metod Włocha świadczą przede wszystkim sukcesy, tak to już w futbolu jest. Mistrzostwo kraju w 1988 roku. Puchar Europy w 1989 i 1990. Lecz Milan Sacchiego to coś więcej, niż tylko triumfy w tych czy innych rozgrywkach. To coś więcej niż wielkie gwiazdy, na czele z holenderskim trio: Marco van Bastenem, Ruudem Gullitem i Frankiem Rijkaardem.

Sacchi był bardziej rewolucjonistą niż zwycięzcą. A, jak mawiał słynny francuski filozof Pierre-Joseph Proudhon, „rewolucja jest siłą, nad którą żadna inna potęga, boska ani ludzka, nie może osiągnąć przewagi”.

Pisaliśmy na Weszło: „Sacchi nie wygrywał w stereotypowo włoskim stylu. Nie interesowało go żadne catenaccio. Być może dlatego, że sam nigdy nie był profesjonalnym zawodnikiem i w efekcie nie przesiąkł do szpiku kości wariantami taktycznymi, z których przez lata słynęli szkoleniowcy pochodzący z Italii. O futbolu myślał po swojemu i obejmując Milan zaproponował nową jakość. Jego podopiecznym zdarzało się atakować naprawdę efektownie, z wielkim rozmachem, a jednocześnie Rossoneri zasłynęli przecież w Europie doskonałą organizacją gry defensywnej, do perfekcji doprowadzając krycie strefą i zakładanie pułapki ofsajdowej. Wcale nie biegali intensywniej od rywali, lecz wzorowo kontrolowali boiskową przestrzeń, a dzięki temu bez ustanku wywierali na przeciwniku presję. Pełen pakiet. Nie bez powodu ta ekipa dorobiła się przecież przydomka Gli Immortali”.

Gli Immortali. „Nieśmiertelni”.

Inne francuskie powiedzenie głosi jednak, że „rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci”. Tak było i w tym przypadku. Obsesyjny perfekcjonista Sacchi w końcu wyeksploatował Milan do cna. Dokręcał śrubę swoim podopiecznym tak mocno, że ci wreszcie nie wytrzymali i zbuntowali się przeciwko szkoleniowcowi, który wprowadził ich na europejski szczyt.

Mimo wszystko, kibice Rossonerich pożegnali Sacchiego jak bohatera. – Szukałem ludzi, którzy byli na tyle inteligentni, by mnie zrozumieć i na tyle czujący ducha dyscypliny, by swoją inteligencję przełożyć na korzyści dla drużyny. Mówiąc w skrócie, szukałem ludzi, którzy wiedzieli, co to znaczy grać w piłkę nożną – tłumaczył szkoleniowiec w jednym z wywiadów. – W futbolu w pojedynkę nie osiągniesz niczego, a nawet jeśli to zrobisz, to nie potrwa długo. Raz prowokująco powiedziałem, że Angelo Colombo w trzy lata zdobył z Milanem więcej, niż Diego Maradona z Napoli przez sześć lat. Chciałem pokazać, że kolektyw jest najważniejszy.

3. REAL MADRYT (1955-1960)

W pierwszych latach istnienia Pucharu Europy Real Madryt wypracował sobie nieutraconą do dziś przewagę nad całym Starym Kontynentem w liczbie triumfów w najbardziej elitarnych rozgrywkach klubowych. Oczywiście w swoich początkach były one kompletnie różne od tego, czym dziś jest Liga Mistrzów – stąd też między innymi akcja „Justicia Deportiva” zbierania podpisów pod petycją na change.org, by te triumfy Realowi odebrać. Nie były to bowiem rozgrywki dla mistrzów, a przez pięć pierwszych lat – czyli wtedy, gdy wygrywał je Real – dla zespołów wyselekcjonowanych przez L’Equipe jako najbardziej reprezentatywne i prestiżowe.

Ale doprawdy małostkowym byłoby umniejszanie klasy tamtego Realu. Istotne jest bowiem to, że Real dysponował wtedy drużyną złożoną z największych gwiazd światowej piłki. W słynnej taktyce WM (pięciu napastników ustawionych na kształt litery W i pięciu obrońców na kształt litery M) za ofensywę odpowiadali w pewnym momencie Paco Gento, Ferenc Puskas, Alfredo di Stefano, Hector Rial oraz Raymond Kopa. Gwiazdozbiór, co tu dużo mówić. Nie wszyscy grali przez pełnych pięć lat – Puskas dołączył nieco później, w 1958, Kopa odszedł natomiast w 1959, zwalniając miejsce dla piekielnie utalentowanego Luisa Del Sol. Ale przez kilkanaście miesięcy madrycki zespół dysponował siłą uderzeniową, z jaką niewiele ekip w całej historii futbolu można by porównać.

Real z drugiej połowy lat 50. budził u rywali strach. Pożerał trofea, był nieustannie głodny. Miał niezłomną wiarę w triumf. Jak wtedy, gdy w pierwszym finale Pucharu Europy przegrywał z Reims po 10 minutach 0:2, a po nieco ponad godzinie – 2:3. Albo gdy w 1958 Milan dwa razy w drugiej połowie finałowego starcia wychodził na prowadzenie, a jednak w obu przypadkach szybko je tracił i ostatecznie poległ w dogrywce.

W piątym, ostatnim wygranym finale z tamtego okresu, Real ograł zaś Eintracht Frankfurt na Hampden Park 7:3. To spotkanie po dziś dzień wspominane jest jako jedno z najpiękniejszych w całej historii futbolu. „The Guardian” napisał: „Tamten mecz był zgodnie uważany za jeden z najwybitniejszych pokazów ofensywnego futbolu, jaki miała okazję oglądać Wielka Bryania aż do tamtego dnia. Przypomniał on fanom po obu stronach granicy, jak wiele jeszcze brakuje brytyjskiej piłce do takiego poziomu”. Z kolei francuski reporter Jean Eskenazi donosił: „Gra Realu była najbardziej fantastycznym pokazem fajerwerków, jakiego nie zobaczycie przez długi czas”.

Real wycisnął peak swoich największych gwiazd jak cytrynę i to mimo tego, że zmieniano w Madrycie trenerów jak rękawiczki. A może dzięki temu? Dzięki pewnemu płodozmianowi, ciągłemu wietrzeniu, dzięki któremu nie wdała się rutyna, zmęczenie danym szkoleniowcem? Dwa pierwsze triumfy to bowiem robota José Villalongi, dwa kolejne – Luisa Antonio Carniglii, wreszcie ostatni – Miguela Muñoza.

W dniu finału z Eintrachtem dwójka, która podzieliła między sobą zdobycz bramkową, była już naprawdę wiekowa – Di Stefano miał 34 lata, Puskas – 33. Nie można było więc dziwić się, gdy w kolejnym sezonie nie udało się znów zajść tak daleko. Real swoich pogromców znalazł w Barcelonie, zmierzał też coraz bardziej zdecydowanie ku wymianie pokoleniowej.

2. FC BARCELONA (2008-2011)

Pep Guardiola zmienił reguły gry. Jego Barcelona stała się inspiracją dla kolejnych zespołów, tiki-takę próbowali grać wszyscy. Tiki-taka doprowadziła reprezentację Hiszpanii do wielkich triumfów na mistrzostwach świata i Europy, tiki-takę próbowaliśmy przecież kopiować nawet w Polsce. A konkretnie – próbował ją implementować w Cracovii Wojciech Stawowy.

Piłka była traktowana w grze jego zespołu jak świętość, do każdego zagrania przykładane było ogromne namaszczenie. Gdy Barcelona miała swój dzień, karmiła duszę jak wizyta w Luwrze. — Żaden zespół na świecie nie gra tak odważnie, taką liczbą piłkarzy na połowie rywala, jak Barcelona — zachwycał się Victor Fernandez, były menedżer Celty Vigo.

Czasy Guardioli idealnie zbiegły się z najlepszym okresem w karierze Leo Messiego. Ze szczytem formy Xaviego i Andresa Iniesty. La Masia wyprodukowała mu idealnego defensywnego pomocnika uzupełniającego ten duet – Sergio Busquetsa. Ale on też potrafił z mniej utalentowanych graczy wyciągać maksimum. Taki Pedro Rodriguez strzelał dla ekipy Guardioli bramki w sześciu różnych rozgrywkach w jednym sezonie. On także wygrywał dla tego zespołu arcyważne mecze, choć nie umieścilibyśmy go pewnie ani w TOP10, ani w TOP20, ani w TOP30 najlepszych ofensywnych piłkarzy, jakich miała w swojej historii Barcelona.

Eliminował jednostki, które nie potrafiły się mu podporządkować, potencjalne miny, jak Samuela Eto’o, Yaya Toure czy Zlatana Ibrahimovicia. Był, i wciąż jest obsesyjnym perfekcjonistą, więc wymagał zawsze pełnego posłuszeństwa. Chciał, by każdy w jego drużynie był za nim gotów wskoczyć w ogień. Dani Alves powiedział kiedyś: — Gdyby kazał mi rzucić się w dół z drugiej kondygnacji trybun na Camp Nou, pomyślałbym, że pewnie spotka mnie tam coś dobrego.

Na 19 trofeów możliwych do zdobycia, Guardiola wywalczył z Blaugraną 14, w tym dwa Puchary Mistrzów. Odszedł dopiero, gdy poczuł, że sam jest psychicznie wykończony presją prowadzenia najpotężniejszego klubu świata, a jednocześnie jego zawodnicy pozwolili wygasnąć płomieniowi żądzy zwycięstwa. Swojemu przyjacielowi i biografiście Martiemu Perarnau powiedział: — Kiedy zobaczę, że z oczu moich piłkarzy zniknął błysk, będę wiedział, że to czas odejść.

Po czterech latach pięknej przygody, gdy tiki-taka Barcy z szalenie imponującej stała się momentami grą w człapanego, to był właśnie taki moment. Pożegnał się Pep pięknie, bo wygranym finałem Pucharu Króla, choć zwieńczył on sezon pełen rozczarowań, na czele z przegranym na rzecz Realu mistrzostwem, a także feralnym dwumeczem w półfinale Champions League z Chelsea Roberto Di Matteo.

1. AFC AJAX (1969-1973)

Po dziś dzień wielu historyków futbolu twierdzi, że czas w piłce dzieli się na okresy przed i po Ajaksie przełomu lat 60. i 70.

W Amsterdamie pod koniec lat 60. i na początku 70. urodził się zespół tak potężny, że gdy wygrywał z Benficą tylko 1:0 w dwumeczu Pucharu Europy… mało nie zwolniono trenera Stefana Kovacsa. Fundamenty wylał Rinus Michels rewolucjonizując światową piłkę swoją wizją futbolu totalnego, Kovacs zaś, gdy po Michelsa sięgnęła Barcelona, nieco poluzował taktyczny kaganiec i osiągnął rezultaty, które po dziś dzień wzbudzają podziw.

Nowy menedżer do pracy swojego poprzednika miał dużo szacunku, ale nie podszedł do niej na zasadzie: lepiej nic nie zmieniać, bo można tylko sknocić coś, co wygląda świetnie. Nic z tych rzeczy. Rumun z rozkoszą zaczął zaprowadzać w zespole swoje porządki. Jego zdaniem styl pracy poprzednika był zbyt surowy, zbyt skoncentrowany na szczegółach, drobnostkach, niuansach. Kovacs doszedł do wniosku, że w Ajaksie trzeba poluzować taktyczny kaganiec i dopiero wtedy jego największe gwiazdy – Cruyff, Neeskens, Krol, Keizer i tak dalej – rozbłysną pełnią swych możliwości.

Opus magnum tego szkoleniowca, ukoronowaniem trzyletniej dominacji w Europie, była trzecia z rzędu kampania Ajaksu w Pucharze Europy. Po drodze do triumfu los zdecydowanie mógł być dla nich łaskawszy. Powiedzieć, że trasa do trzeciego tytułu najlepszej klubowej drużyny kontynentu była usłana cierniami, to nie powiedzieć nic.

Bayern. Real. Juventus. A jednak w półfinale na Santiago Bernabeu piłkarze Królewskich byli tak bezradni, że Gerrie Muhren beztrosko żonglował między nimi – zawodnikami przekonanymi, że grają w najlepszej drużynie świata, wtedy kompletnie upokorzonymi, wyprutymi z sił i ambicji. W finale bez szans był Juventus, zdominowany, stłamszony, choć Holendrzy ostatecznie wygrali zaledwie jednym golem.

Znamienne, że mimo trzeciego z rzędu sezonu zakończonego triumfem w Pucharze Europy, kibice Ajaksu wrócili do Holandii rozczarowani nieskutecznością i skromnym zwycięstwem. Johnny Rep wspominał później na łamach książki Davida Winnera „Brilliant Orange”: – Największym problemem dla nas było to, że wszystko przychodziło nam tak łatwo. Potrzebowaliśmy jakiegoś wyzwania. Dlatego wielu z nas zmieniło potem drużynę, zmieniło ligę. Zaczęło nam się nudzić.

Jednak nie tylko znudzenie, ale i to, że Kovacs popuścił swoim zawodnikom, sprawiło, że Ajax po finale 1973 ustąpił miejsca na piłkarskim Olimpie innym. Między innymi Barcelonie, gdzie Rinus Michels od 1971 roku implementował swój futbol totalny, a dwa lata później mógł korzystać z usług sprowadzonego z Holandii Johana Cruyffa. Jonathan Wilson w „Odwróconej piramidzie” pisał: „Paradoksem jest, że dając swojemu składowi swobodę, która pozwoliła mu osiągnąć szczyt, Kovacs utorował również drogę ku jego destrukcji”.

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. FotoPyK/400mm.pl/NewsPix.pl/Wikipedia/Flickr

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Weszło

1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
33
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”
Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

2 komentarze

Loading...