Niełatwo oglądało się wczorajszą walkę Jana Błachowicza z Gloverem Teixeirą. Polak wydawał się zupełnie nie być sobą. Walczył gorzej niż zwykle, jakby przestraszony, niepewny co zrobić i jak podejść do rywala. Łatwo dał się sprowadzać do parteru, łatwo też przyszło Brazylijczykowi wykończenie wszystkiego duszeniem. Widok niemal natychmiast odklepującego Błachowicza wielu wydał się wręcz ośmieszający jego poprzednie dokonania. Ta porażka niczego jednak nie zmienia – Cieszyński Książę dokonał rzeczy wielkich. I jeśli czegoś z jego kariery możemy się dowiedzieć, to tego, że na pewno postara się o kolejne.
*****
Jego bilans zawodowych walk nie był idealny już przed wczorajszym starciem. Ba, do ideału mu tak daleko, jak piłkarskiej Barcelonie do stabilnej sytuacji finansowej. Z Teixeirą Błachowicz przegrał swój dziewiąty w karierze pojedynek. Dużo tego, jak na gościa, który zdołał zostać mistrzem UFC i w pierwszej obronie pokonał jednego z najlepszych – o ile nie najlepszego – obecnie zawodników MMA na świecie, co?
Dużo, zwłaszcza, że osiem z tych porażek nabił przed zdobyciem pasa. Każdy to powie. Ale to właśnie najlepiej oddaje charakter Błachowicza. W 2007 roku przegrał swoją pierwszą w karierze walkę. Debiut w klatce. Pokonał go wtedy inny debiutant – Marcin Krysztofiak i to mimo tego, że Jan… nie zrobił wówczas wagi i to o dobrych pięć kilogramów. Dziś Krysztofiak jest trenerem, ostatnią walkę stoczył niemal dziesięć lat temu i nic wielkiego w klatce nie osiągnął. Gdzie jest Błachowicz – każdy wie.
Jan przegrał też swoją piątą walkę w karierze. Przez poddanie pokonał go wtedy Andre Fyeet z Holandii, który legitymował się bilansem… 2-9. To było na KSW 8. Ale już na KSW 9 Błachowicz wygrał trzy pojedynki i cały zorganizowany wtedy turniej, a jego wyższość uznać musieli choćby Martin Zawada i Antoni Chmielewski. Wymieniając dalej: przegrał na KSW 15 z Rameu Thierrym Sokoudiou w walce o pas, ale osiem miesięcy później mistrzostwo faktycznie zdobył, pokonując tego samego rywala, a potem zaliczył dwie skuteczne obrony.
Odbierz bonus powitalny w Fuksiarz.pl!
Przegrał w końcu cztery z pierwszych sześciu walk w UFC i jego kariera za oceanem zawisła na włosku, ale podniósł się, zwyciężył w czterech kolejnych pojedynkach i zbliżał się do starcia o pas tylko po to… by przegrać z Thiago Santosem przez TKO. Wtedy wydawało się, że może już nigdy nie zbliżyć się do mistrzostwa, szczególnie mając na uwadze jego wiek. Ale jeszcze raz pokazał, że nie jest typem, co się poddaje. Znów zaczął wygrywać. I w końcu doszedł do walki o panowanie w kategorii półciężkiej.
Jasne, jeśli ktoś śledził karierę Błachowicza, to tę wyliczankę doskonale zna. Jednak musieliśmy to wszystko napisać, by podkreślić jedną rzecz – w tego gościa nie można zwątpić ani na moment. Jeśli mielibyśmy wymienić jednego fightera, który zawsze zdolny byłby nas zaskoczyć, to byłby to Błachowicz. Jeśli mielibyśmy wskazać kogoś, kogo nigdy byśmy nie skreślili, to byłby to Błachowicz. Choć wiadomo, że Polak ma swoje ograniczenia – widać je było choćby wczoraj.
Ale ma też jedną wielką cechę. Cechę mistrzów. Absolutnie nie załamuje się niepowodzeniami.
*****
Gdyby zbyt długo roztrząsał porażki i skupiał się na tym, co poszło nie tak – mógłby nigdy nie dojść tam, gdzie udało mu się znaleźć. Jasne, analiza i wyciąganie wniosków są potrzebne, ale Błachowicz po każdej przegranej udowadniał przede wszystkim, że potrafi pójść dalej, zrobić trzy kroki naprzód po tym jednym do tyłu.
To nie gość, który wyrobił sobie nazwisko i renomę w świecie MMA dlatego, że jest niesamowicie utalentowany i wszystko przychodziło mu łatwo. Nie jest – co zabrzmi nieco paradoksalnie, biorąc pod uwagę ich walkę – Israelem Adesanyą. Nie jest Chabibem Nurmagomiedowem. Nie jest też Kamaru Usmanem czy nawet Piotrem Janem, który wczoraj dał prawdziwy pokaz swoich umiejętności. Nie, Błachowicz od zawsze i niezmiennie ciężko harował na swój sukces. Przed walkami, po nich, w trakcie walk. Poprawiał się. Stawał się lepszy. Rozwijał. Niwelował błędy. Oczywistym jednak było, że pewnych rzeczy nie przeskoczy, ale wykorzystując swoje atuty i rozpracowując rywali – może zrobić naprawdę wiele.
Czy gdy przechodził do UFC ktokolwiek marzył jednak, że Polak zostanie mistrzem organizacji?
Dziś pewnie znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że oczywiście – oni byli przekonani, że Błachowicza na to stać. Prawda jest jednak taka, że w styczniu 2014 roku trzeba byłoby być naprawdę niesamowitym optymistą, by o tym choćby przez moment pomyśleć. W UFC było mnóstwo lepszych zawodników od niego. Jego bilans początkowych walk świadczy o tym zresztą najlepiej. To, że mistrzem ostatecznie został, pokazuje najlepiej, jakim jest gościem. Jak wytrwałym. Jak nieugiętym. Jak pewnym siebie. Jak nastawionym do tego sportu.
Jestem przekonany, że gdyby nie jego charakter, być może nigdy nie byłoby go nawet w UFC. Nie byłoby walk z Dominickiem Reyesem i Israelem Adesanyą, które przeszły już do historii polskiego MMA (w naszym niedawnym rankingu najważniejszych walk w historii tegoż obie znalazł się w TOP 3) i dały nam tak wiele radości. Nie byłoby pasa mistrzowskiego. Nie byłoby „legendarnej polskiej siły”. Błachowicz – tak się zdaje – kocha pokonywać bariery, pokazywać, że stać go na znacznie więcej, niż sądzą ludzie dookoła.
W przewidywaniach przed starciem z Reyesem był przecież underdogiem. Skończyło się nokautem, a niezadowolony z faktu, że to Błachowicz zdobył pas, zdawał się być nawet (by nie napisać wprost – że był) Dana White, szef UFC. Gdy Jan walczył z Israelem Adesanyą głośnym echem odbiła się postawa amerykańskich komentatorów, ewidentnie stojących po stronie rywala Polaka, a eksperci przed walką w zdecydowanej większości typowali zwycięstwo Izzy’ego. I co? I Błachowicz pokazał im, dlaczego nie powinni go lekceważyć.
Nie pierwszy raz. I pewnie nie ostatni.
*****
Dlaczego w ogóle powstał ten tekst? Bo za dużo było w sieci komentarzy o tym, jak bardzo wczorajsza walka obnażyła Błachowicza. Znalazło się zbyt wiele osób, które twierdziły, że Jan nigdy nie był prawdziwym mistrzem. A przecież jeśli jest ktoś, kto idealnie obrazuje to, jaki powinien być mistrz, to jest takim gościem właśnie Cieszyński Książę.
Bo mistrz się nie poddaje. Mistrz nie rezygnuje. Mistrz potrafi wygrać wbrew wszystkiemu i wszystkim. Ale mistrz też uznaje wyższość rywala, gdy ten go pokonuje. To ostatnie Błachowicz musiał zrobić wczoraj. I zrobił – przyznał wprost, że Glover był od niego lepiej przygotowany i znakomicie się zaprezentował. Dodał też jednak coś bardzo ważnego – powiedział, że to nie koniec, że chce odzyskać pas:
– Nie chcę się usprawiedliwiać, pokonał mnie i każdy to widział. Jest jak jest. Ale to jeszcze nie koniec. Nie zamierzam kończyć kariery, muszę tylko odpocząć i trochę pomyśleć. Na pewno wrócę. Nie jestem tchórzem i nie zrezygnuję tak łatwo. Zobaczycie mnie jeszcze w oktagonie – mówił.
Bo mistrz, powtórzmy, się nie poddaje.
Nikt nie wie, jakie będą dalsze rozdziały tej historii. Być może Błachowicz już nigdy nie wróci na szczyt, może zrobi to szybko i po raz kolejny udowodni, jak walecznym gościem jest. Nieważne. Co istotne, to fakt, że dla polskiego MMA jest postacią pomnikową, być może największą obok Joanny Jędrzejczyk. To on pokazał w świecie, co potrafią Polacy i że wywodząc się z naszego kraju można dojść do pasa najważniejszej organizacji świata w znakomicie obsadzonej kategorii wagowej. On udowodnił, że warto na Polskę zwracać uwagę. Że to nie tylko Stany, Brazylia i kilka innych krajów, ale i polskie MMA ma sporo do zaoferowania.
GLOVER TEIXEIRA – KIM JEST NOWY MISTRZ UFC?
Tego nikt mu już nie zabierze. A przecież jeszcze nie skończył kariery i sporo może nadal osiągnąć. – Glover jest ode mnie o trzy lata starszy, więc mam jeszcze czas – mówił po wczorajszej walce. Trochę żartując, ale jest w tym sporo prawdy. Błachowicz nadal ma czas. Nadal może sporo osiągnąć. I być może osiągnie. Ale gdyby jednak mu się nie udało, podkreślić trzeba jedno – ten gość już jest i na zawsze będzie wielkim mistrzem.
Niezależnie od tego, czy akurat będzie mieć pas na biodrach.
Fot. Newspix