Reklama

Siedem najważniejszych walk w historii polskiego MMA

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 października 2021, 20:15 • 18 min czytania 16 komentarzy

Gdybyśmy tworzyli taką listę jeszcze dekadę temu, pewnie trudno byłoby ją skompletować. Ba, jeszcze przed pięcioma laty mogłoby to być wymagające zadanie. Dziś jednak polskie MMA ma się znakomicie i przeżywa swój złoty okres. KSW stało się rozpoznawalną na całym świecie marką, w UFC mamy swojego mistrza i byłą mistrzynię, a kolejni zawodnicy zapowiadają, że chcieliby powalczyć o pasy.

Siedem najważniejszych walk w historii polskiego MMA

Jeden z nich – Marcin Tybura – w sobotę spróbuje się do tego przybliżyć, a na tej samej gali Jan Błachowicz po raz drugi będzie bronić swojego mistrzostwa. Całkiem możliwe, że któraś z tych walk będzie dla polskiego MMA historyczna. Ranking tworzymy jednak przed nimi. Jak więc wygląda na ten moment?

Najważniejsze walki w historii polskiego MMA

Zanim przejdziemy do walki numer siedem na liście, zaznaczyć musimy dwie rzeczy. Po pierwsze – niekoniecznie muszą to być najlepsze czy najbardziej widowiskowe pojedynki, ale te, które z jakichś względów okazały się dla mieszanych sztuk walki niezwykle istotne z polskiego punktu widzenia. Po drugie – zdecydowaliśmy, że nie weźmiemy do tego zestawienia więcej niż dwóch walk danej osoby. Bo inaczej Jan Błachowicz i Joanna Jędrzejczyk mogliby wspólnymi siłami zająć je całe. A tak jest bardziej różnorodnie, ciekawie i… kontrowersyjnie?

Reklama

Zapewne tak. Z takimi rankingami tak to właśnie bywa. Bo już na wstępie zaznaczyć możemy, że odpadły takie starcia jak walka JJ z Zhang Weili (uznana za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, pojedynek kobiet w historii UFC), Marcina Tybury z Damianem Grabowskim (polskie starcie o pas federacji M-1) czy debiut (przegrany) Tomasza Drwala w UFC, pierwszego Polaka w tej federacji. Pewnie wielu z was któryś z tych pojedynków zmieściłoby na tej liście. Ale my nie. Wybraliśmy inne. A zaczniemy od starcia najstarszego.

MIEJSCE 7: Paweł Nastula vs Minotauro Nogueira (PRIDE, 26 czerwca 2005 roku)

16 lat temu o MMA w Polsce mało kto słyszał. Na Dalekim Wschodzie jednak – mnóstwo osób. PRIDE to bowiem nieistniejąca już japońska organizacja, wówczas jedna z dwóch największych – a zdaniem wielu największa – na świecie. Przyciągała doskonałych zawodników, mistrzów w swoim fachu. Jednym z nich był Minotauro Nogueira, pierwszy mistrz PRIDE w wadze ciężkiej, kilka lat później również tymczasowy mistrz UFC. Legenda sportów walki.

W 2005 roku miał już wyrobioną markę „drugiego najlepszego na świecie”. Wyżej stawiać można było właściwie tylko Fedora Emelianenkę, z którym Brazylijczyk przegrał dwie walki, a inna zakończyła się brakiem rozstrzygnięcia ze względu na przypadkowe uderzenie głową. Pół roku po trzecim z tych starć – przegranym na punkty – Nogueira miał wejść do klatki ponownie i zmierzyć się w niej z Pawłem Nastulą, debiutującym w tej formule walk (w dodatku w swoje urodziny).

Kiedy wieść o tym rozeszła się w Polsce, wybuchła medialna debata. MMA traktowano u nas wówczas w kraju z wielkim dystansem, a decyzja naszego mistrza olimpijskiego z 1996 roku o tym, by spróbować swoich sił w mieszanych sztukach walki budziła spore kontrowersje. – Zrobili na mnie nagonkę, niektóre media mnie zlinczowały. Ludzie nie mieli pojęcia o MMA i pisali wiele głupot. Ale spoko, przyjąłem to na klatę i robiłem swoje. Judo to moja najukochańsza dyscyplina, której wszystko zawdzięczam. Kiedy nie mogłem już walczyć w judo, MMA dało mi szansę przedłużenia kariery – mówił nam kilka lat temu sam mistrz. W mediach powtarzano jednak, że Nastula niszczy swoją reputację i w pewnym sensie „szarga” olimpijskie ideały. Zwłaszcza, że wywodzi się przecież ze „szlachetnego sportu”, za jaki uważano judo.

To zresztą ironiczne, bo Nogueira karierę w sportach walki też zaczynał właśnie od judo. I dlatego starcie z Nastulą traktował wyjątkowo. Polak był przecież legendą tej dyscypliny sportu. – Miałem mieć operacje łokcia, ale nie pozwoliłem na nią, ponieważ chciałem stoczyć walkę z Pawłem. Uznałem, że muszę spróbować. Moja ręka była zniszczona do tego stopnia, że nie mogłem podnieść sztangi na siłowni. Płakałem z bólu przed samym pojedynkiem – po latach wspominał Brazylijczyk na antenie Polsatu Sport.

Reklama

Nogueira już wtedy miał legendarny status w MMA. Wielu dziwiło się, że Nastula zmierzy się z nim w swojej pierwszej walce, ale on sam nie był tym zaskoczony, wiedział od początku, że to właśnie na niego będzie się szykować. I przygotował się, trzeba mu to oddać, całkiem nieźle. Wygrał jednak rywal, pokonując Polaka przez TKO w dziewiątej minucie pierwszej rundy (ta w PRIDE trwała dziesięć minut). Sam Brazylijczyk przyznawał potem, że to zasługa głównie jego doświadczenia i lepszej kondycji.

Nasz mistrz stoczył później jeszcze kilka pojedynków z najlepszymi rywalami – między innymi Aleksandrem Emelianenką (bratem Fedora) czy Joshem Barnettem – w każdym z nich prezentując się dobrze. Jednak to tamto pierwsze starcie zostało zapamiętane najbardziej i zwróciło uwagę Polaków na MMA (choć wówczas rzadko używano tej nazwy, częściej pisano o walkach Pride). Najlepiej świadczą o tym wyniki oglądalności – na kodowanym Polsacie obejrzało tę walkę 250 tysięcy osób, a pamiętać trzeba o różnicy czasu. Powtórkę, już na otwartym kanale, ponad milion.

Trudno nie przyznać, że był to historyczny moment.

PAWEŁ NASTULA – DUMNY WOJOWNIK Z BIELAN

MIEJSCE 6: Mamed Chalidow vs Jorge Santiago 1 (WVR Sengoku, 7 listopada 2009 roku)

Cztery lata wiele potrafią zmienić. W 2009 roku MMA – w dużej mierze za sprawą KSW i Chalidowa – zaczęło przebijać się do zbiorowej świadomości (zresztą mamy w tym zestawieniu jeszcze jeden pojedynek sprzed 12 lat). Być może najważniejsze starcie w swej karierze Chalidow stoczył jednak nie w Warszawie, a w Tokio, gdzie wybrał się na galę Sengoku organizacji World Victory Road, z którą podpisał wówczas kontrakt na trzy walki.

Jego rywalem w japońskim debiucie miał być Jorge Santiago, pierwszy mistrz Sengoku w wadze średniej, weteran UFC i Strikeforce, w dodatku niepokonany od dziewięciu starć. Walka nie toczyła się jednak o pas, ale trzeba było przyznać, że lepszego sprawdzianu na start przygody z nową organizacją Chalidow nie mógł sobie wymarzyć. Podobnie jak i lepszego rozstrzygnięcia, pojedynek zakończył się bowiem sensacyjnie.

Faworytem był, rzecz jasna, rywal Polaka o czeczeńskich korzeniach. I zresztą sam początek walki wskazywał na to, że Brazylijczyk będzie dominować – wystarczyło jakieś osiemdziesiąt sekund, by sprowadził Chalidowa na matę ringu (bo walczyli między linami) i tam starał się uzyskać przewagę. Nie udało mu się to jednak, a w pewnym momencie Mamed zadał kilka mocnych ciosów z dołu, trafiając idealnie w głowę rywala. Ten stracił przewagę, Chalidow podniósł się na kolana i dokończył dzieła. Walka trwała niecałe trzy minuty, a mistrz przegrał pierwszy raz od trzech lat.

– Pierwszy raz walczyłem na gali Sengoku i było gorąco. Nie miałem wystarczająco dużo czasu na przygotowania, nie byłem w najlepszej formie, ale wygrałem – wspominał potem Chalidow na łamach Sport.pl. Po latach ten pojedynek wciąż pozostaje jednym z najważniejszych zwycięstw Chalidowa. Również ze względu na to, że za jego sprawą znalazł się nagle na czołowych lokatach rankingów fighterów na świecie – w rankingu sherdog.com (jednym z najbardziej znanych na świecie) był szósty. Nigdy wcześniej zawodnik reprezentujący Polskę nie znalazł się tak wysoko. Dla polskiego MMA był to ogromny krok naprzód i niczego nie zmienił tu przegrany rewanż – tym razem już o pas – Chalidowa z Brazylijczykiem.

Kariera Mameda jest, oczywiście, na tyle bogata, że mogłyby się tu znaleźć i inne jego pojedynki – spośród nich wyróżnić wypadałoby choćby starcie z Danielem Acacio (na KSW 11) z 15 maja 2009 roku. Raz, że nigdy wcześniej Chalidow nie walczył z tak mocnym rywalem, a dwa – to była pierwsza gala MMA w Polsce pokazywana w otwartym kanale. Wybraliśmy jednak walkę z Santiago, bowiem pojedynek z Acacio przyćmiło to, co stało się na kolejnej gali KSW. O niej jednak później.

MAMED CHALIDOW: WSZYSTKO ZAWDZIĘCZAM BOGU

MIEJSCE 5: Joanna Jędrzejczyk vs Carla Esparza (UFC 185, 14 marca 2015 roku)

Kariera Jędrzejczyk w MMA przebiegała w ekspresowym tempie. Polka rozpoczęła ją tak naprawdę dopiero w 2012 roku, po sporych sukcesach w kick-boxingu i muay thai (oraz próbach zaistnienia w boksie amatorskim). Oczywistym było, że do mieszanych sztuk walki ma solidne podstawy, choć nie sposób było zignorować braków parterowych, które wytykali jej eksperci. Wszyscy wiedzieli, że JJ musi nad tym elementem klatkowego rzemiosła pracować. Zresztą zrobiła to znakomicie, ale o tym za moment.

Ledwie sześciu walk potrzebowała, by zwrócić na siebie uwagę władz UFC. Wygrała bowiem wszystkie z nich i w 2014 roku oficjalnie stała się zawodniczką największej federacji na świecie. Szybko okazało się, że pasuje tam idealnie – choć pochodziła z Polski, będącej wówczas jeszcze w dużej mierze „trzecim światem”, jeśli chodzi o postrzeganie naszej sceny MMA za oceanem, to marketingowo potrafiła się sprzedać idealnie. Nie bała się wychodzić do fanów i dziennikarzy, potrafiła zachować przed kamerą, wiedziała, co zrobić, by zwrócono na nią uwagę.

Przede wszystkim jednak – świetnie walczyła. Udowodniła to już w swoim pierwszym pojedynku, gdy po trzech znakomitych rundach wygrała jednogłośnie na punkty z Julianą Limą. W drugim, w którym mierzyła się z Claudią Gadelhą, decyzja była już niejednogłośna. To jednak wystarczyło, by po ośmiu zawodowych walkach, z czego dwóch w UFC, oraz niespełna trzech latach od debiutu w MMA, Polka dostała szansę walki o mistrzowski pas.

Przed pojedynkiem u Jędrzejczyk w ogóle nie było widać tremy, choć wiadomo było, że media w Polsce (czy wręcz całej Europie) zwróciły na nią swą uwagę. W promocyjnych wideo czy rozmowach z dziennikarzami JJ emanowała pewnością siebie. A faworytką zdecydowanie nie była, mimo przewagi warunków fizycznych. Eksperci spodziewali się, że Esparza obroni pas, wywalczony w poprzedniej walce przeciwko Rose Namajunas. Tym bardziej, że zwyciężyć miała swoimi znakomitymi zapasami.

W samej walce zapasy jednak na nic jej się nie przydały. Zanotowała 17(!) prób obaleń, udała się tylko jedna. Jędrzejczyk była doskonale przygotowana na wszystko, co zaproponowała jej rywalka. A nawet gdy już jeden jedyny raz walka zeszła do parteru, Polka ani przez chwilę nie była w tarapatach, szybko zresztą znów stała na nogach. A potem sama rozpoczęła pokaz swoich umiejętności. Ten najważniejszy moment przyszedł na minutę przed końcem drugiej rundy. JJ zaatakowała, wyprowadziła serię ciosów na głowę Esparzy. Ta znalazła się w takich opałach, że sędziemu pozostawało tylko przerwać walkę. Zresztą statystyka celnych ciosów – 55-6 na korzyść Jędrzejczyk – mówiła wszystko o tym pojedynku.

Joanna została wtedy zaledwie trzecią (!) osobą z pasem mistrzowskim UFC z Europy. Wcześniej jedynie Bas Rutten z Holandii i Białorusin Andrej Arołuski mogli się pochwalić takim osiągnięciem. Nawet Conor McGregor mistrzem został kilka miesięcy po Polce. Ta zresztą po walce z Esparzą zdobyła rozpoznawalność, którą – jak na warunki kobiecego MMA – śmiało można było przyrównać do tej McGregora. I jak pisano na oficjalnej stronie UFC: „fani powinni szybko nauczyć się jak wymawiać nazwisko Joanny Jędrzejczyk”. Zresztą nie tylko oni – komentatorom też pozostało ćwiczyć nazwisko JJ.

Polska miała bowiem swoją pierwszą mistrzynię największej organizacji na świecie. A ona tylko się rozpędzała, czego dowodem były kolejne walki. O jednej z nich – już teraz.

MIEJSCE 4: Joanna Jędrzejczyk vs Karolina Kowalkiewicz (UFC 205, 13 listopada 2016 roku)

Dwie Polki w jednej z najważniejszych walk numerowanej gali UFC, w dodatku rywalizujące o pas mistrzowski. Taki scenariusz jeszcze kilka lat wcześniej wydawał się całkowicie abstrakcyjny, ale 13 listopada 2016 roku doszło do starcia Joanny Jędrzejczyk z Karoliną Kowalkiewicz i to w legendarnej Madison Square Garden w Nowym Jorku. Jakby tego było mało – na tej samej gali, na której Conor McGregor zdobywał swój drugi pas mistrzowski. Otoczka była więc niesamowita. Również w polsko-polskim starciu.

O ile dziś bowiem obie fighterki lubią się i zdarzało im się nawet wspólnie trenować, o tyle niespełna pięć lat temu przed walką trash talk (czy też, jak sugerowała Jędrzejczyk, nawet coś więcej) ze strony obu był na porządku dziennym. Gdy więc obie wychodziły do oktagonu na historyczne starcie, atmosfera była podgrzana do granic możliwości. Na takim poziomie, w takiej hali i w pojedynku o taką stawkę jeszcze nigdy nie spotkały się przecież dwie osoby z naszego kraju.

Jędrzejczyk była już wtedy po trzech obronach mistrzowskiego pasa i zapracowała sobie na reputację jednej z najtwardszych i najlepszych mistrzyń w historii UFC. Kowalkiewicz do starcia przystępowała z karierowym bilansem 10-0, a w UFC wygrała trzy kolejne walki od swojego debiutu, w ostatniej z nich pokonując nawet Rose Namajunas – byłą (2017-2019, to ona odebrała pas Jędrzejczyk) i aktualną mistrzynię kategorii słomkowej. Wszystko zapowiadało, że może to być znakomita walka, choć Karolina zdecydowanie była w niej underdogiem.

W klatce nie sposób jednak było się o tym przekonać. Jędrzejczyk i Kowalkiewicz dały prawdziwe show, które porwało publikę. Dość powiedzieć, że ta zgotowała im owację na stojąco, a przecież akurat Madison Square Garden widziało wiele historycznych wydarzeń związanych ze sportami walki. Obie Polki komplementowali też eksperci z całego świata i inni zawodnicy, choćby Michael Bisping (wówczas mistrz wagi średniej), mówiący, że był to fenomenalny pojedynek.

Głośno po tym starciu było nawet o zorganizowaniu… gali UFC w Polsce, rok później, na której mógłby się odbyć rewanż. Do ich drugiej walki ostatecznie nigdy nie doszło, niemniej pojedynek z 2016 roku przeszedł do historii jako jedna z ciekawszych i lepszych walk kobiet, która równocześnie pomogła ugruntować pozycję naszego MMA na świecie.

W tym zestawieniu byłaby pewnie znacznie wyżej, gdyby tylko – choć wiemy, że źle to brzmi – Jędrzejczyk i Kowalczyk były mężczyznami. Bo jednak w UFC niezmiennie to walki facetów (zwłaszcza tych z wyższych kategorii wagowych) cieszą się większym zainteresowaniem i uznaniem. Choć Jędrzejczyk przez lata i tak zrobiła mnóstwo, by proporcje nieco zmienić. I choćby za sprawą polsko-polskiej wojny w pewnym stopniu tego dokonała.

KAROLINA KOWALKIEWICZ – WSCHODZĄCA GWIAZDA MMA

MIEJSCE 3: Jan Błachowicz vs Dominick Reyes (UFC 253, 26 września 2020 roku)

Kariera Jana Błachowicza w UFC była pełna zakrętów. Do organizacji przyszedł przecież już w 2014 roku, a po pierwszych sześciu walkach miał na koncie ledwie dwa zwycięstwa i cztery porażki. Wydawało się wtedy, że kariera byłego mistrza KSW za oceanem zaraz się skończy. Na szczęście w walce z Devinem Clarkiem – zresztą w Gdańsku – wygrał i otrzymał bonus za poddanie wieczoru.

W tamtym momencie coś się u Błachowicza przestawiło. Polak wygrał kolejne trzy pojedynki i przed jego walką z Thiago Santosem mówiono, że zwycięstwo może otworzyć mu drogę do pasa. Tyle że wtedy „Cieszyński Książę” znów przegrał. Trudno było wówczas uwierzyć, że jeszcze kiedykolwiek będzie mógł mieć nadzieję na walkę o najwyższy cel – mistrzostwo UFC. Tymczasem jeszcze w tym samym roku Błachowicz pokonał Luke’a Rockholda i Ronaldo Souzę (w pierwszym przypadku odbierając bonus za występ, a w drugim za walkę wieczoru), by na początku 2020 roku znokautować Coreya Andersona, zgarniając kolejne bonusy.

Potem nastąpił splot szczęśliwych dla Polaka okoliczności. Polak prowadził bowiem swego rodzaju kampanię medialną, w której powtarzał, że chciałby zawalczyć o pas z Jonem Jonesem. Jedynym poważnym kontrkandydatem do tego pojedynku wydawał się natomiast być Dominick Reyes. Wszyscy spodziewali się więc, że jednego z nich faktycznie zobaczymy w oktagonie w walce z Jonesem (z naciskiem na Reyesa), tyle że ten… popadł w konflikt z władzami UFC i zwakował pas. W tej sytuacji Dana White zrobił to, co wydawało się najrozsądniejsze – ogłosił, że odbędzie się pojedynek Błachowicza z Reyesem. Przez jakiś czas nie było co prawda wiadomo, o jaką stawkę będzie toczyć się gra, w końcu jednak ogłoszono, że zwycięzca zostanie pełnoprawnym mistrzem UFC.

Błachowicz się doczekał. Teraz pozostało tylko udowodnić w klatce, że na taki pojedynek zasłużył.

Dla większości ekspertów faworytem był jednak Reyes. Mówiono, że zwłaszcza jego praca na nogach – przez kilka lat trenował futbol amerykański – powinna być kluczowa dla losów tej walki, bo w tym względzie Polak wyraźnie od niego odstawał. Oktagon pokazał jednak, że Błachowicz miał plan. Od początku rozmontowywał swojego rywala kopnięciami – na nogi i korpus (ten u Reyesa po pojedynku wyglądał, jakby ktoś kilka razy chlasnął go batem), a dopiero potem ruszył do właściwej ofensywy.

W całej walce przypuścił kilka serii mocnych ciosów. Dwie szczególnie zapadły kibicom w pamięć. Po pierwszej z nich Reyes skończył z przestawionym nosem, a moment, w którym się to stało, wyraźnie było widać na powtórkach. Druga sprawiła, że Amerykanin zaczął tańczyć na nogach i wreszcie upadł na matę. Tam dopadł do niego Błachowicz i kilkoma mocnymi uderzeniami zmusił sędziego do zakończenia pojedynku.

Historia stała się faktem. Polska miała mistrza w drugiej – pod względem wagi, a dla wielu i prestiżu – kategorii w UFC. I pierwszego w ogóle, bo Jędrzejczyk była przecież mistrzynią. Błachowicz wszedł na szczyt, mimo że jeszcze półtora roku wcześniej wydawało się, że cała jego wspinaczka zakończy się niepowodzeniem.

– Zrobiłem swoją robotę. Przyszedłem, wykonałem i wracam – powiedział wtedy Polak. I zapewnił, że to jeszcze nie koniec. O tym mieliśmy się zresztą przekonać kilka miesięcy później.

MIEJSCE 2: Mariusz Pudzianowski vs Marcin Najman (KSW 12, 11 grudnia 2009 roku)

Zdajemy sobie sprawę, że umieszczenie tej walki w rankingu samo w sobie jest kontrowersyjne. A co dopiero na drugim miejscu, wyżej od mistrzowskich pojedynków Joanny Jędrzejczyk i Jana Błachowicza. Zanim jednak uznacie, że postradaliśmy rozumy, dajcie nam się wytłumaczyć. Bo pojedynek Pudziana z Najmanem dla polskiego MMA jest po prostu jednym z najważniejszych. Serio.

Wspominaliśmy wcześniej kilka walk, które odbyły się jeszcze przed debiutem Pudzianowskiego w ringu. Przy starciu Nastuli w Japonii MMA traktowano w Polsce raczej jako zło. Opinia ta zaczęła się zmieniać z czasem, w czym pomogły jej zapewne debiut Tomasza Drwala w UFC, ale i pojawienie się KSW, na czele z Mamedem Chalidowem, który walką na KSW 11, a potem pojedynkiem z Jorge Santiago w Japonii, udowodnił, że mieszane sztuki walki mogą być niesamowitym widowiskiem.

Do szerokiego grona kibiców MMA trafiło jednak dopiero wtedy, gdy KSW udało się zakontraktować Pudzianowskiego. Najman tak naprawdę nie miał większego znaczenia, poszczęściło mu się. Zamiast niego mógł być w tym zestawieniu ktokolwiek inny. Ludzie włączali ten pojedynek dla Pudziana. O niego chodziło.

Nie poprzemy tej tezy żadnymi badaniami, ale gdy rozmawia się z ludźmi urodzonymi w latach 90., wydaje się, że ich dzieciństwo oraz wczesną młodość łączą sportowo trzy rzeczy – małyszomania, piłkarska kadra Engela oraz oglądane w telewizji zawody Strongmanów. Z dzisiejszej perspektywy naprawdę trudno wytłumaczyć fenomen tych ostatnich, a jednak było coś niesamowitego w oglądaniu tych naszpikowanych muskułami facetów, rywalizujących o miano najsilniejszego na świecie w najróżniejszych konkurencjach, takich jak przeciąganie samochodów ciężarowych.

Pudzianowski był z nich wszystkich najlepszy. Do dziś zresztą większość zawodników, pojawiających się na tych zawodach, mówi, że za młodu podziwiała Polaka. Jego nazwisko w pewnym momencie znali niemal wszyscy ludzie w Polsce, nawet jeśli sportem zupełnie się nie interesowali. W dodatku Pudzian przed debiutancką walką w KSW nadal regularnie startował na zawodach, ledwie rok wcześniej zdobył piąty (rekordowy) tytuł mistrza świata. Jego pojawienie się w MMA od początku budziło sensację, a tłumy ludzi dowiadywały się, o co w tym sporcie właściwie chodzi i planowały po raz pierwszy włączyć transmisję z jakiejkolwiek gali.

Sama w sobie walka, oczywiście, nie dostarczyła wiele rozrywki. Kilka kopnięć i mocnych ciosów, 44 sekundy i ręce Pudzianowskiego uniesione w górę. To wszystko. Tygodnie trwających przed nią spekulacji i rozważań na temat tego, jak Mariusz poradzi sobie w nowej dla niego formule, były jednak wystarczające, by polskie MMA (a szczególnie federacja KSW) zaliczyło ogromny wzrost popularności. Dość napisać, że galę na żywo w szczytowym momencie oglądało niemal sześć(!) milionów osób, Torwar zapełnił się do ostatniego miejsca, a walka przeszła do historii tak bardzo, że do dziś odwołuje się do niej – nawet w codziennych rozmowach – mnóstwo osób.

Owszem, pod względem sportowym, powtórzmy, nie była to najlepsza wizytówka mieszanych sztuk walki. Ale już otoczka… Sparafrazować można tu pewne słynne zdanie: „To był mały krok dla Pudziana, ale wielki dla polskiego MMA”.

MARCIN NAJMAN ZEKRANIZOWAŁ LIBACJĘ NA SKWERKU

MIEJSCE 1: Jan Błachowicz vs Israel Adesanya (UFC 259, 6 marca 2021 roku)

Można by teraz napisać, że to też nieco kontrowersyjny wybór na pierwsze miejsce – bo Janek w końcu ani nie zdobywał w tej walce pasa, ani też nie była historyczna pod względem oglądalności czy otoczki. I może faktycznie nieco ją przeceniamy przez to, że to historia najnowsza, minęło od niej przecież niecałe osiem miesięcy, wciąż mamy ją w pamięci. O tym, że to ten pojedynek umieściliśmy na szczycie decyduje jeden czynnik.

Israel Adesanya.

Gość zawładnął wagą średnią w UFC. Właściwie każdy swój pojedynek kończył z bonusem za występ lub walkę wieczoru. Na rozkładzie miał takich fighterów jak Anderson Silva (po swoim primie, ale to wciąż Silva), Robert Whittaker czy Yoel Romero. Do walki z Błachowiczem przystępował zresztą z idealnym bilansem (20-0) i łatką być może najbardziej utalentowanego gościa w całej federacji, który po zdominowaniu jednej kategorii wagowej szedł na podbój drugiej, wyższej.

Błachowicz znów nie był faworytem, jednak regularnie powtarzał, że rywal niczym go nie zaskoczy i do starcia jest przygotowany najlepiej, jak tylko się da. Problem w tym, że Izzy to gość, który walczyć potrafi niekonwencjonalnie, wykraczający poza typowe schematy, showman, ale zabójczo skuteczny we wszystkim, co robi w klatce. Tak naprawdę nikt w UFC nie był nawet bliski pokonania go. Mimo tego że szedł do wyższej kategorii wagowej, mógł więc być pewny siebie.

Dla Błachowicza to była walka między innymi o prestiż. Sam przyznawał, że mierzy się z jednym z najlepszych fighterów świata, do tego w swojej pierwszej obronie. Trudno wymarzyć sobie lepszy scenariusz na to, by ugruntować swoją pozycję i pokazać możliwości. Równocześnie jednak trudno było wyobrazić sobie większe wyzwanie (chyba tylko wracający do klatki Jon Jones by takie stanowił). Dlatego o losy Polaka można się było niepokoić.

A potem nadeszła walka. I Błachowicz zrobił dokładnie to, co zapowiadał. Rozpracował Adesanyę. Był lepszy, skuteczniejszy, walczył znakomicie, kontrolował rywala, przede wszystkim w parterze. Po pięciu rundach wiedzieliśmy, że chyba tylko całkowita niekompetencja sędziów mogłaby mu odebrać pas. Ci jednak nie mieli wątpliwości – jednogłośnie wypunktowali zwycięstwo Polaka, który odebrał rywalowi status niepokonanego i w tym samym momencie jego nazwisko stało się jednym z największych w UFC. Bo po walce z Reyesem – nawet mimo zdobycia pasa – niektórzy nadal mogli mieć wątpliwości co do jego klasy.

KIM JEST JAN BŁACHOWICZ, MISTRZ UFC?

Po Adesanyi nie miał już nikt. – To, co ludzie mówią przed walką, nie miało dla mnie znaczenia. Wtedy można powiedzieć absolutnie wszystko. Wolałem poczekać na to, co powiedzą już po niej – mówił Błachowicz po pojedynku. A ludzie? Ludzie mogli tylko powiedzieć: „Jan to prawdziwy mistrz”.

A co szczególnie istotne dla nas i naszego MMA – polski mistrz.

CZYTAJ TAKŻE:

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Awans do wyższej ligi, czyli „wyrok” dla polskich trenerów

Bartosz Lodko
0
Awans do wyższej ligi, czyli „wyrok” dla polskich trenerów

Komentarze

16 komentarzy

Loading...