Potrójna korona. Trudno o bardziej dobitny dowód na dominację danego zespołu na piłkarskiej arenie Europy, niż jego triumf w trzech najistotniejszych rozgrywkach na dystansie jednego sezonu. Wczorajsze zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów sprawiło, że do elitarnego grona klubów mających w dorobku tryplet dołączył Manchester City. Natomiast Pep Guardiola stał się pierwszym trenerem w dziejach, którzy może się pochwalić skompletowaniem dwóch potrójnych koron. Na dodatek Hiszpan uczynił to z dwoma klubami. Kosmiczne osiągnięcie.
Powspominajmy zatem poprzednie potrójne korony w europejskim futbolu.
JOCK STEIN
(CELTIC FC – 1966/67)
Celtic na przełomie lat 50. i 60. minionego stulecia nie wywalczył ani jednego mistrzostwa kraju. Znajdował się w potężnym dołku. Skłoniło to działaczy to podjęcia decyzji, która – jak się wkrótce okazało – kompletnie odmieniła losy klubu i pozwoliła mu na napisanie jednej z najpiękniejszych historii w dziejach europejskiego futbolu. Wiosną 1965 roku miejsce na ławce trenerskiej Celticu zajął Jock Stein – twardy, charyzmatyczny szkoleniowiec, kojarzony w Szkocji przede wszystkim jako miłośnik ofensywnego, szalenie intensywnego futbolu. Na efekty pracy Steina nie trzeba było długo czekać. Najpierw przyszedł triumf w Pucharze Szkocji, a potem – już w pierwszym pełnym sezonie jego pracy na Celtic Park – ekipa z Glasgow odzyskała mistrzowski tytuł, definitywnie kończąc pasmo niepowodzeń.
Na europejskiej arenie było jeszcze bardziej spektakularnie. The Bhoys w 1966 roku dotarli do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, a rok później zwyciężyli w Pucharze Europy, kompletując pierwszą potrójną koronę w dziejach Starego Kontynentu. Wymiar tego sukcesu był wręcz nieprawdopodobny. Tym bardziej, że w finale Pucharu Europy Szkotom przyszło się zmierzyć z Interem Mediolan, uchodzącym za najpotężniejszy zespół Europy. To Nerazzurri przystąpili do finałowej rywalizacji jako murowani faworyci do końcowego triumfu. Ostatecznie drużyną dowodził legendarny Helenio Herrera, wirtuoz defensywnych sztuczek. Kiedy w siódmej minucie finału słynny Sandro Mazzola wyprowadził mediolańczyków na prowadzenie, mogło się wydawać, że Celtic nie jest już ugotowany.– Przed meczem piłkarze Interu się z nas śmiali w żywe oczy – przyznał Steve Chalmers, napastnik Celticu. – Uznali, że jesteśmy totalnymi leszczami.
Kpiny okazały się jednak nie na miejscu. The Bhoys przełamali żelazną defensywę Interu i wdrapali się na europejski tron. Huraganowa ofensywa tym razem przeważyła nad catenaccio. Media uznały, że to symbol przemian w europejskim futbolu. Głoszono, że przykład Celticu dowodzi, iż piłka na najwyższym poziomie może być i piękna, i skuteczna. – To był czysty, pomysłowy futbol – chwalił swój zespół Stein. Sami zawodnicy Celticu długo nie potrafili uwierzyć, jak to się stało, że nagle znaleźli się na szczycie piłkarskiego Olimpu. – Byliśmy bandą lokalnych chłopków. Bobby Lennox urodził się 30 kilometrów od Glasgow i w naszym towarzystwie uchodził za przyjezdnego – opowiadał Billy McNeill. – Reszta wychowała się dosłownie obok stadionu. Sukcesem było dla nas samo przedostanie się do pierwszej drużyny Celticu, to było naszym celem. A potem przejął nas „Wielki Jock” i dostrzegł w nas potencjał.
Warto napomknąć, że Celtic – poza Puchar Europy, mistrzostwem kraju i Pucharem Szkocji – zgarnął też w sezonie 1966/67 Puchar Ligi Szkockiej oraz Puchar Glasgow. Do pełni chwały zabrakło tylko późniejszego sukcesu w Pucharze Interkontynentalnym, gdzie ekipa Steina przegrała z argentyńskim Racingiem.
STEFAN KOVACS
(AJAX AMSTERDAM 1971/72)
Początek lat 70. przyniósł w europejskim futbolu eksplozję futbolu totalnego. Stąd do dziś wielu piłkarskich historyków przekonuje, że czas w piłce należy dzielić na okresy przed i po Ajaksie Rinusa Michelsa. Na przełomie lat 60. i 70. w Amsterdamie powstał zespół tak mocny i tak pewnym własnej wielkości, że gdy Joden zwyciężyli potem z Benficą 1:0 w półfinale Pucharu Europy, kibice uznali to za rezultat zbyt skromny i zaczęli głośno trąbić o “kryzysie” klubu. Fundamenty pod powstanie tej potęgi wylał właśnie Michels. Człowiek, o którym bez cienia przesady można stwierdzić, że zrewolucjonizował europejską piłkę. – Futbol totalny był między innymi koncepcyjną rewolucją, opartą na założeniu, że rozmiar każdego boiska piłkarskiego jest elastyczny i może być zmieniany przez każdą drużynę, która na nim przebywa – wyjaśnia David Winner w książce „Brilliant orange”. – W trakcie posiadania piłki zawodnicy Ajaksu i później reprezentacji Holandii maksymalnie rozszerzali boisko poprzez liczne podania na skrzydła i wykorzystując każdy ruch do wykorzystania wolnej przestrzeni. W przypadku straty piłki to samo myślenie i techniki były wykorzystywane do tego, by maksymalnie zmniejszyć i zniszczyć przestrzeń dla przeciwników.
Nie samymi Holendrami żyje Amsterdam – jedenastka zagranicznych gwiazd Ajaksu
Michels wymagał od swoich podopiecznych bezwzględnego posłuszeństwa na boisku i poza nim. Monitorował każdy ich ruch, oczekiwał stuprocentowego poświęcenia dla zespołu. Futbol totalny miał sens tylko wtedy, gdy drużyna funkcjonowała niczym jeden organizm. Czasami trudno było to wytrzymać, lecz efekty okazały się piorunujące. W drugiej połowie lat 60. Ajax wyrósł na najlepszy zespół ligi holenderskiej, a w 1971 roku w wielkim stylu zatriumfował po raz pierwszy w Pucharze Europy. Rok później było zresztą jeszcze lepiej. Drużyna – już pod wodzą Stefana Kovacsa – skompletowała bowiem potrójną koronę.
Ajax w całym sezonie – licząc zmagania w Eredivisie, Pucharze Holandii i Pucharze Europy – przegrał zaledwie jeden mecz. 1 kwietnia 1972 roku Ruud Geels powiódł niepozorną ekipę Go Ahead Eagles do triumfu 3:2 nad wyżej notowanymi oponentami. Poza tą wpadką – prawie same zwycięstwa, parę remisów. Pierwsze skrzypce w układance Kovacsa grał rzecz jasna Johan Cruyff, autor dwóch trafień w finale Pucharu Europy z Interem Mediolan.
GUUS HIDDINK
(PSV EINDHOVEN 1987/88)
„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu
Pozostajemy w Holandii, ponieważ kolejna potrójna korona również została wywalczona przez ekipę z tego właśnie kraju. W sezonie 1987/88 piłkarską Europę zadziwiło PSV Eindhoven, dowodzone wówczas przez Guusa Hiddinka. – W 1985 roku nie udało nam się zgarnąć mistrzostwa po raz siódmy z rzędu. Wtedy przelała się czara goryczy – wspominał Jacques Ruts, były działacz klubu z Brabancji. – Przypominam sobie mecz, gdy przegraliśmy na De Baandert z Fortuną Sittard. Po końcowym gwizdku arbitra kibice obrzucili naszych zawodników niedopałkami papierosów. Tego wszystkiego było już za wiele. Przejazd z Sittard do Eindhoven był kluczowym momentem w historii klubu. Trzeba było działać natychmiast. Philips dał nam swobodę działania na rynku transferowym i nie mogliśmy tego zmarnować. Przybyli Ivan Nielsen, Gerald Vanenburg, Ronald Koeman, Eric Gerets i Søren Lerby. I oczywiście Ruud Gullit. Postanowiliśmy pozbyć się naszej prowincjonalnej skromności. Zapomnieć o przydomku „Rolnicy”. Zapomnieć, że na pierwszym etapie historii naszego klubu, w zespole występowali tylko pracownicy Philipsa. Chcieliśmy dotrzeć na absolutny szczyt, stać się globalną marką.
– Przyciągnięcie najlepszych zawodników Ajaksu i Feyenoordu miało być krokiem w tym kierunku – dodał Ruts.
Ta zmiana w strategii budowania zespołu przyniosła niemal natychmiastowy efekt. Choć nie wszystkim podobały się metody stosowane przez PSV. – Zakup Gullita był punktem zwrotnym, wyznaczyliśmy wtedy nowe standardy zachowań na rynku transferowym – przyznał Harry van Raaij, były prezes klubu. – Przypadkowo podczas pewnego wesela dowiedziałem się, że karta zawodnika wbrew temu, co wszyscy myśleli wcale nie jest własnością Feyenoordu, lecz pewnego biznesmena. To on trzymał w garści prawa, ponieważ kupił Gullita jeszcze w jego poprzednim klubie za 300 tysięcy guldenów. Był gotowy, żeby odsprzedać nam te prawa za trzy razy wyższą stawkę. Nie wahaliśmy się ani przez moment. Ruud trafił do PSV i otrzymał od nas gwiazdorską pensję. Przynajmniej jak na tamten czas, bo kiedy trzy lata później kupiliśmy Romario, brazylijski napastnik zarabiał już osiem razy więcej.
PSV pod wodzą Hiddinka było zespołem o dwóch twarzach. Na krajowym podwórku demonstrowało piękniejsze oblicze – w sezonie 1987/88 ekipa z Eindhoven zdobyła w Eredivisie aż 117 bramek w 34 występach, a w finale Pucharu Holandii zwyciężyła 3:2 z Rodą Kerkrade po kapitalnym widowisku. Natomiast w Europie szkoleniowiec PSV stawiał na zachowawczą taktykę, słusznie pokładając olbrzymie zaufanie w wybornie wtedy dysponowanym bramkarzu Hansie van Breukelenie.
Dość powiedzieć, że podopieczni Hiddinka w drodze po Puchar Europy nie wygrali ani jednego meczu w ćwierćfinałach i półfinałach, a w finałowej konfrontacji z Benficą zapewnili sobie triumf dopiero po serii jedenastek. Bohaterem spotkania został rzecz jasna van Breukelen.
ALEX FERGUSON
(MANCHESTER UNITED 1998/99)
Na kolejną potrójną koronę przyszło zaczekać nieco ponad dekadę. W sezonie 1998/99 po pełną pulę sięgnął Manchester United, rzecz jasna z sir Alexem Fergusonem na ławce trenerskiej. Dla “Czerwonych Diabłów” była to przepiękna puenta bardzo udanych lat 90. Po latach kryzysu i niepowodzeń ekipa z Old Trafford najpierw odzyskała mistrzostwo Anglii, potem wyrosła na hegemona krajowego podwórka, aż wreszcie zrealizowała rosnące miarowo, międzynarodowe ambicje. Blisko celu było już w sezonie 1996/97, lecz wtedy podopieczni Fergusona nieoczekiwanie polegli w półfinałowej konfrontacji z Borussią Dortmund. Dwa lata później nie dali się już nikomu zaskoczyć na drodze do finału – w fazie pucharowej Champions League pokonali najpierw Inter, a następnie Juventus.
„David May to supergwiazda! Ma więcej medali niż Shearer!”
Inna sprawa, że przebieg finałowego starcia “Czerwonych Diabłów” z Bayernem Monachium do dziś powoduje ciarki na plecach. Bawarczycy objęli prowadzenie w szóstej minucie spotkania za sprawą Mario Baslera i wydawało się, że dowiozą prowadzenie do końcowego gwizdka Pierluigiego Colliny. Ale w doliczonym czasie gry Manchester dwukrotnie ukąsił, kompletnie odwracając losy spotkania. Można tylko zacytować klasyka: “futbol, cholera jasna!”.
Dwa tygodnie później Bayern przegrał też finał Pucharu Niemiec, ulegając Werderowi Brema po rzutach karnych. Podczas gdy “Czerwone Diabły” świętowały zdobycie potrójnej korony, Bawarczycy musieli się zadowolić zwycięstwem w Bundeslidze. W tej sytuacji było to “zaledwie” mistrzostwo.
JOSE MOURINHO
(INTER MEDIOLAN 2009/10)
Tripletta Jose Mourinho. 10 lat temu Inter był najlepszy na świecie
Paliwem napędowym Interu Mediolan na finiszu Serie A 2009/10 stał się finał Pucharu Włoch. Rywalem Nerazzurich była Roma, czyli zespół, z którym równolegle bili się o tytuł. – Liga Mistrzów była marzeniem, Scudetto obowiązkiem, a Coppa Italia… To było jak: ok, dorzucimy jeszcze to – wspominał Mourinho.
Portugalczyk tak naprawdę nie chciał grać w finale. Mocno się denerwował, bo w końcu przyjeżdżał na teren największego rywala w kluczowym momencie sezonu. Przed meczem rozpętał awanturę, zakazując odegrania hymnu Romy na Stadio Olimpico. Stwierdził, że jeśli ktoś go włączy, po prostu pojadą do domu. The Special One toczył z rzymskim klubem wojnę porównywalną do tej, którą jako trener Realu toczył z Barceloną. Żartował z Luciano Spallettiego i puszczania piłkarzom “Gladiatora” dla motywacji, mówiąc, że jego drużyna by go za to wyśmiała. Zaczęło się od meczu w poprzednim sezonie, zremisowanego 3:3. Inter zdołał odrobić straty po kontrowersyjnym karnym na Mario Balotellim. Media krytykowały sędziego, Mediolan go bronił.
– Doszło do ogromnej manipulacji intelektualnej. Podjęto skoordynowany, zorganizowany wysiłek, żeby wmówić coś opinii publicznej. To świetna praca, ale niezwiązana z moim światem. Ja jestem trenerem piłkarskim – grzmiał Mourinho. – Nie lubię intelektualnej prostytucji. Lubię uczciwość. Nikt nie wspominał, że Roma ma świetnych piłkarzy, ale zakończy sezon bez tytułu. Nikt nie mówił o Juventusie, który zdobył wiele punktów po błędach sędziów. My wygraliśmy tak tylko raz. Za każdym razem, gdy włączam telewizor, widzę Luciano Spallettiego, przyjaciela wszystkich. Nie wiem, czy ktoś płaci za to, żeby pokazywać się w TV. Wiem, że mnie oferowano pieniądze za wywiady i rozmowy, ale odmawiałem, bo nie chcę zakłamywać rzeczywistości – dodawał.
Ostatecznie Inter pokonał Romę – już dowodzoną przez Claudio Ranierego – w finale Pucharu Włoch i wyprzedził ją w Serie A. Natomiast po Puchar Mistrzów podopieczni Mourinho sięgnęli po bardzo pewnym triumfie nad Bayernem Monachium. Znacznie goręcej było w półfinałach, gdy Nerazzurri po niezwykle ekscytującym i owianym wieloma kontrowersjami dwumeczu uporali się z walczącą o obronienie tytułu Barceloną. Mourinho wciąż wzdycha do swoich byłych piłkarzy. – Tęsknię za nimi. Większość z nich to moi bliscy przyjaciele. Ten Inter był najlepszym zespołem w historii włoskiego futbolu, wygraliśmy trzy trofea w 15 dni, a Diego Milito strzelił cztery gole na wagę zwycięstwa. To coś absolutnie unikatowego – stwierdził w wywiadzie dla DAZN.
JUPP HEYNCKES
(BAYERN MONACHIUM 2012/13)
Spójrzmy na Bayern Juppa Heynckesa.
W sezonie 2011/12 Bawarczycy osiągnęli poziom przegraństwa, jakiego nie powstydziliby się w Bayerze Leverkusen. Bayern przegrał rywalizację o mistrzostwo Niemiec z Borussią Dortmund, a w kluczowym starciu z BVB Arjen Robben nie wykorzystał rzutu karnego. W finale Pucharu Niemiec ekipa z Dortmundu również nie miała litości dla monachijczyków, tym razem rozbijając ich aż 5:2. Ale to jeszcze nie koniec. Bayern przerżnął także finał Ligi Mistrzów z Chelsea. W tym przypadku po serii rzutów karnych, choć Robben znów mógł zapewnić swojej drużynie triumf, gdyby tylko wcześniej lepiej wykonał jedenastkę.
Jak gdyby tego wszystkiego było mało, finał Champions League rozgrywany był na Allianz Arenie w Monachium.
Doświadczony Heynckes stał się rzecz jasna w Niemczech obiektem kpin, podobnie zresztą jak cały klub. Hat-trick porażek – to zupełnie nie w stylu dumnego Bayernu. I być może właśnie ta podrażniona duma pozwoliła Bawarczykom wznieść się na absolutne wyżyny swoich możliwości w kolejnym sezonie. Bayern odebrał Borussii Dortmund nie tylko panowanie w Bundeslidze. Wydarł jej z rąk nie tylko Puchar Niemiec. Pokonał ją również w finale Ligi Mistrzów. Zemsta była słodka.
Słodka szczególnie dla Robbena. To właśnie holenderski skrzydłowy zanotował gola na wagę triumfu w decydującym meczu Champions League, wreszcie zrywając z siebie łatkę piłkarza, który w kluczowych momentach nie radzi sobie z presją i podcina skrzydła własnym zespołom.
LUIS ENRIQUE
(FC BARCELONA 2014/15)
Pełno nas, a jakby nikogo nie było. O tragedii Luisa Enrique
Biorąc pod uwagę, jaką rzadkością był tryplet w XX wieku, można powiedzieć, że we współczesnym futbolu potrójne korony zaczęły wyskakiwać jak grzyby po deszczu. W sezonie 2014/15 takową skompletowała FC Barcelona z Luisem Enrique na ławce trenerskiej. Choć rzecz jasna to nie trener “Dumy Katalonii” wzbudzał wówczas największą ekscytację, ale linia ataku, jaką złożono na Camp Nou. Tercet Leo Messi – Luis Suarez – Neymar bez wątpienia może uchodzić za jeden z najbardziej zabójczych w dziejach futbolu i z dzisiejszej perspektywy trochę szkoda, że Brazylijczyk postanowił szukać szczęścia w Paris Saint-Germain.
Chciałoby się poobserwować tę współpracę chociaż o kilka lat dłużej.
Sezon 2014/15 był prawdziwym koncertem Katalończyków. LaLiga? 94 punkty, 110 zdobytych bramek. Puchar Króla? Gładkie zwycięstwo nad Athletikiem Bilbao. No i wreszcie Champions League, gdzie Barcelona pokonała kolejno Manchester City, Paris Saint-Germain, Bayern Monachium oraz – już w finale – Juventus. To była naprawdę piekielnie trudna drabinka, a jednak Blaugranie ani przez moment nie groziło poważne niebezpieczeństwo.
HANSI FLICK
(BAYERN MONACHIUM 2019/20)
Kolejna potrójna korona to ta – patrząc z polskiej perspektywy – najważniejsza. W sezonie 2019/20 Bayern Monachium po raz drugi w swych dziejach skompletował trzy najcenniejsze klubowe trofea z Hansim Flickiem na ławce trenerskiej. Można powiedzieć, że Bawarczykom sprzyjały wówczas okoliczności. Jeszcze jesienią ekipa z Allianz Areny mocno rozczarowywała pod wodzą Niko Kovaca i nic nie zapowiadało, by miała zaliczyć sezon do udanych. Potem jednak za stery chwycił Hansi Flick, wybuch pandemii koronawirusa wydłużył sezon o kilka miesięcy, a Bayern zamienił się w prawdziwą maszynkę do wygrywania.
Kiedy w ćwierćfinale Champions League monachijczycy zmiażdżyli Barcelonę 8:2, stało się jasne, że ten zespół mknie po końcowy sukces.
I tak też się stało. Bayern zatriumfował na wszystkich frontach, a pierwsze skrzypce grał Robert Lewandowski – autor 55 trafień w sezonie 2019/20. W samej tylko Lidze Mistrzów polski snajper wpisał się na listę strzelców 15-krotnie, mimo kwestia awansu do półfinału i finału została wyjątkowo rozstrzygnięta na dystansie pojedynczego spotkania. Zresztą “Lewy” został wtedy także najlepszym asystentem europejskich rozgrywek.
Był nie do zatrzymania.
PEP GUARDIOLA
(FC BARCELONA 2008/09, MANCHESTER CITY 2022/23)
Jak widać – lista klubów, które mają na koncie potrójną koronę jest bardzo krótka. Nie ma w tym gronie choćby Realu Madryt, Liverpoolu, Juventusu, Milanu, Chelsea czy Benfiki, a zatem drużyn o wspaniałych tradycjach i historii bogatej w tytuły. Tym bardziej imponujące, że Pep Guardiola po piętnastu latach pracy trenerskiej ma w dorobku aż dwa tryplety. Pierwszy wywalczył rzecz jasna z Barceloną, a drugi – chciałoby się dodać: wreszcie – skompletował wczoraj.
Można długo dyskutować, który z tych sportowych projektów – Barca czy City – bardziej się Guardioli udał. Obie drużyny prezentują spektakularny futbol, obie dążą do zdominowania przeciwnika, obie – kiedy to tylko możliwe – starają się narzucać ofensywny sposób gry. Powstawały jednak zupełnie inaczej. W Barcelonie szkoleniowiec opierał swój sukces przede wszystkim na grupie wychowanków, którzy szkoleni byli w ramach spójnej filozofii futbolu, bliskiej także samemu Pepowi. Oczywiście nie można lekceważyć znaczenia takich graczy jak Samuel Eto’o, Thierry Henry, Dani Alves czy Yaya Toure, lecz pierwsze skrzypce w taktycznej układance Guardioli grali jednak Leo Messi, Xavi, Andres Iniesta, a wspomnieć należy też o Sergio Busquetsie, Gerardzie Pique czy Victorze Valdesie.
To była cała grupa graczy rozumiejących się na murawie bez słów. Guardiola zaś wycisnął z nich 100, albo i 120 procent możliwości.
Manchester City to już nieco inna historia. Naturalnie znacznie mniej romantyczna.
Ponad miliard funtów wydany na rynku transferowym, potężne nazwiska nawet na ławce rezerwowych. Ale przecież podobną kasę można wydawać tak jak – żeby daleko nie szukać przykładu – Manchester United. Trochę na chybił-trafił, bez długofalowego planu i bez rzucającego na kolana efektu. “Obywatele” dążą do doskonałości w sposób znacznie bardziej spójny, przemyślany i zorganizowany. W dużej mierze za sprawą Guardioli oraz całego sztabu działaczy, którzy doskonale rozumieją filozofię katalońskiego szkoleniowca i dostarczają mu zawodników na ogół idealnie pasujących do sposobu gry Manchesteru City. A zatem drogą do celu inna, znacznie dłuższa, ale efekt ten sam – Guardiola po raz kolejny zbudował najlepszą, najbardziej dominującą drużynę na planecie.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Rudzki: Imperium Pepa Guardioli – naiwne myślenie, że chodzi tylko o miliony
- Wielki piłkarz z małego miasteczka. Reportaż z Bryne, miejsca, gdzie dorastał Erling Haaland
- Scott Carson – atmosferić najlepszej drużyny świata
- Jak strzela Erling Haaland i dlaczego robi to tak dobrze?
fot. NewsPix.pl