Reklama

„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

27 grudnia 2019, 19:54 • 26 min czytania 0 komentarzy

Tylko osiem zespołów w długiej historii europejskiej piłki zdołało skompletować klasyczny tryplet, na który składają się rzecz jasna ligowy tytuł, krajowy puchar oraz zwycięstwo w dzisiejszej Lidze Mistrzów, a dawnym Pucharze Europy. Większość z tych drużyn szanujący się fan futbolu po prostu musi doskonale znać, zwłaszcza jeżeli chodzi o te najświeższe przypadki. W bieżącym stuleciu po potrójną koronę sięgała przede wszystkim Barcelona – jedyny klub w dziejach, któremu udało się dokonać tej sztuki dwukrotnie. Do tego trzeba wspomnieć niezapomniany Bayern Monachium, zgarniający pełną pulę w 2013 roku. No i Inter Mediolan, dowodzony przez Jose Mourinho. Można właściwie powiedzieć, że obrodziło nam tymi trypletami w ostatnim czasie. Cztery przypadki w latach 2009 – 2015, czyli tyle samo, ile w całym XX wieku.

„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu

Pierwszymi, którym udało się połączyć sukces na europejskiej arenie ze zdominowaniem krajowego podwórka byli zawodnicy Celticu Glasgow w 1967 roku. Niedługo potem szkockim pionierom dorównał przepotężny Ajax Amsterdam, z Johanem Cruyffem na kierownicy. Nie ma pewnie nikogo, kto nie kojarzyłby również potrójnej korony Manchesteru United z 1999 roku, przypieczętowanej dramatycznym finałem Ligi Mistrzów. I trochę tylko w tym wszystkim umyka wyczyn PSV Eindhoven. Tymczasem holenderski klub wywalczył swój tryplet w naprawdę niezwykłych okolicznościach.

Żeby dobrze zrozumieć wagę sukcesu ekipy Boeren („Rolników”, czy też, jak chcieliby złośliwi: „Wieśniaków”), trzeba na moment cofnąć się w czasie. Jednak wcale nie do 25 maja 1988 roku, czyli dnia, gdy na Neckarstadion w Stuttgarcie rozegrano finał Pucharu Europy między PSV a Benficą Lizbona, zakończony zwycięstwem holenderskiej drużyny.

Paradoksalnie, lepiej będzie z tego umownego wehikułu czasu wysiąść dwa przystanki wcześniej, czyli 25 lipca tego samego roku. Również kierując swój wzrok w stronę Niemiec, lecz nie na Stuttgart, tylko na monumentalny Stadion Olimpijski w Monachium, gdzie o godzinie 15:30 rozpoczął się wielki finał piłkarskich mistrzostw Europy. Starcie reprezentacji Holandii i Związku Radzieckiego zakończyło się dość pewnym triumfem „Pomarańczowych”. Trafienie Ruuda Gullita i legendarny gol Marco van Bastena zapewniły Holendrom dwubramkowe zwycięstwo i co za tym idzie pierwsze, a zarazem jedyne międzynarodowe trofeum w historii reprezentacji, która do tak wielu imprez podchodziła przecież w roli głównego faworyta do złota.

Ten sukces ekipy Oranje jest naturalnie kojarzony z filozofią futbolu tradycyjnie reprezentowaną przez przedstawicieli Ajaksu Amsterdam. Trenerem mistrzowskiej ekipy Holendrów był bowiem sam Rinus Michels, jeden z twórców i najwybitniejszych propagatorów idei „futbolu totalnego”, dla sympatyków stołecznego klubu postać kultowa. Największą gwiazdą drużyny był natomiast wspomniany van Basten, który w barwach Ajaksu spędził pierwszą część swojej fenomenalnej kariery.

Reklama

Skrót finału Euro 1988.

Jednak nieco bardziej wnikliwy rzut oka na jedenastkę Holandii, która w finale Euro pokonała kadrę ZSRR, nakazuje podkreślić, że „Pomarańczowi” bynajmniej nie opierali się w stu procentach na przedstawicielach Joden. Spójrzmy po kolei.

Między słupkami stał Johannes Franciscus van Breukelen, znany szerzej pod imieniem „Hans”. W 1988 roku reprezentujący barwy PSV Eindhoven. Na prawej stronie defensywy Hubertus Aegidius Hermanus van Aerle, nazywany po prostu „Berry”. Przez kilkanaście lat związany z PSV. W centrum bloku defensywnego rządził twardą ręką Ronald Koeman. Słynny blondyn karierę rozkręcał rzeczywiście w Ajaksie, ale w latach 1986 – 1989 występował już, co za niespodzianka, w Eindhoven. Podobną drogę przeszedł pomocnik Gerald Mervin Vanenburg – u niego również najpierw był Ajax, a potem PSV. Skrzydłowy Erwin Koeman, starszy brat Ronalda, w 1988 roku przygodę z „Rolnikami” miał już za sobą, lecz także i on spędził kilka lat na Philips Stadionie. Podobna historia z Ruudem Gullitem, kapitanem kadry narodowej, który w klubie z Brabancji błyszczał w latach 1985 – 1987, a potem przeniósł swoje talenty do Mediolanu.

Tu PSV, tam PSV. Kiedy na mistrzostwach świata w 1974 roku filozofia totaalvoetbal przeżywała swoje największe chwile, a holenderska jedenastka oczarowała cały piłkarski świat, można było bez cienia przesady powiedzieć, że kadra „Pomarańczowych” to tak naprawdę mikstura przedstawicieli Ajaksu i Feyenoordu Rotterdam. Eindhoven reprezentowali tam w zasadzie jedynie wspaniali bracia van de Kerkhof.

Czternaście lat później sytuacja była już – co wyraźnie widać na przedstawionych przykładach – zgoła odmienna. Trzon holenderskiej kadry stanowili właśnie gracze występujący na co dzień w Eindhoven. Często ukształtowani piłkarsko w kulcie Cruyffa czy Michelsa, ale jednak podatni również na inne inspiacje, co znajdowało swoje odzwierciedlenie na boisku. Trzeba bowiem zaznaczyć, że Oranje na Euro 1988 nie grali futbolu nawet w połowie tak efektownego jak dawniej. A jednak to właśnie wtedy wreszcie zdołali się wdrapać na najwyższy stopień podium wielkiej imprezy. W półfinale pokonując na domiar wszystkiego reprezentację Niemiec, co zostało przez niderlandzkich kibiców potraktowane jako przejaw sprawiedliwości dziejowej. Dokonana została upragniona zemsta ze klęskę, jaką z rąk Die Mannschaft ponieśli niegdyś Cruyff, Neeskens, Rensenbrink i spółka. Rinus Michels po zwycięstwie nad ZSRR powiedział zresztą publicznie: – Dzisiaj oficjalnie zdobyliśmy puchar, ale prawdziwy finał tych mistrzostw wygraliśmy w starciu z Niemcami.

Reklama

– Czekałem na ten moment przez czternaście lat. Przed meczem przypomniałem sobie, co czułem siedząc przed telewizorem jako nastolatek i oglądając tamten finał mistrzostw świata. To spotęgowało mój gniew. Poza tym – cieszę się, że możemy zadedykować dzisiejsze zwycięstwo tym, którzy przeszli piekło II Wojny Światowej – stwierdził Hans van Breukelen.

Ruud Gullit dodał: – Widziałem łzy w oczach staruszków. Oni zasłużyli, by otrzymać od nas to zwycięstwo.

861137

Ronald Koeman udaje, że podciera sobie tyłek koszulką reprezentanta Niemiec.

Rewanż za klęskę w finale mundialu, zemsta za hitlerowską agresję III Rzeszy. Holendersko-niemiecka rywalizacja w tamtych latach wykraczała poza kwestie czysto piłkarskie. Triumf nad odwiecznymi rywalami miał dla „Pomarańczowych” wyjątkowe znaczenie, zwłaszcza że mecz rozegrano na stadionie przeciwnika. A w tym kontekście chciałoby się nawet rzec: na terytorium wroga.

Może i Euro to nie mundial. Może i styl gry pozostawiał wiele do życzenia, a Holendrzy bardziej wydzierali przeciwnikom z gardła kolejne zwycięstwa w turnieju, niż wypracowywali je własną dominacją i kunsztem, do czego przecież a przestrzeni kilkunastu poprzednich lat przyzwyczaili. Ale wygrali. Pokonali Niemców i sięgnęli po złoto. Tylko to miało znaczenie. – Szczęście dopisywało nam wtedy jak nigdy – analizował po latach Leo Beenhakker w rozmowie z Davidem Winnerem, znawcą dziejów holenderskiego futbolu. – Przegraliśmy pierwszy mecz turnieju ze Związkiem Sowieckim, potem mieliśmy farta z Anglikami. W końcu udało się nam zwyciężyć w trzecim spotkaniu fazy grupowej po golu główką Wima Kiefta, który nigdy nie trafiał do siatki w ten sposób. Złożył się do strzału fatalnie i piłka trafiła go w ucho, a jednak wylądowała w siatce. Tamten triumf był naznaczony podobnymi przypadkami.

Fart czy nie – szczęściu trzeba było pomóc. Chyba pierwszy raz podczas wielkiego turnieju „Pomarańczowi” nie pożarli się między sobą o forsę i hierarchię w zespole. Nie pękli mentalnie w najważniejszym momencie, nie zbuntowali się przeciwko trenerowi. Przetrwali całe mistrzostwa jako jedność i to przyniosło upragniony skutek.

Dzień po zwycięskim finale światową prasę obiegły nagłówki w stylu „Milan 2:0 ZSRR”, podkreślające rolę Gullita i van Bastena w decydującej konfrontacji z Sowietami. To dość duże uproszczenie. Bo indywidualne popisy dwóch mega-gwiazdorów nie byłyby możliwe, gdyby nie wytężona harówka reszty zespołu. Zespołu skonstruowanego w dużej mierze wokół zdobywców Pucharu Europy z PSV Eindhoven. Z których żaden nie był mózgiem tej drużyny, ale o każdym można powiedzieć, że stanowił jej płuca. Może wręcz serce, a nawet duszę. – W klubie naszą największą siła była jedność. Wszyscy członkowie zespołu, od największych gwiazd po rezerwowych, czuli się równie ważni. Nasz trener, Guus Hiddink, był mistrzem tworzenia odpowiedniej atmosfery wewnątrz szatni – wspominał Berry van Aerle. – W Eindhoven powstała dzięki temu unikatowa mieszanka jakości piłkarskiej z zamiłowaniem do ciężkiej pracy. Potem udało nam się tę mentalność zaprowadzić również w reprezentacji.

***
Problem z mocnymi charakterami w zespole jest taki, że prędzej czy później zaczynają się ze sobą ścierać. Hiddink doskonale sobie radził z zapobieganiem tego rodzaju sytuacjom.
Ronald Koeman
***

Dzisiaj niezwykle utytułowaną drużynę PSV Eindhoven kojarzymy oczywiście jako prominentnych przedstawicieli tak zwanej „wielkiej trójki” holenderskiego futbolu. Ajax, Feyenoord i PSV – bo te kluby są do elitarnego grona zgodnie z tradycją zaliczane – wygrały w sumie grubo ponad połowę możliwych do zdobycia tytułów mistrzowskich w kraju wiatraków i tulipanów. Jednak jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych ekipa z Eindhoven dorobkiem delikatnie odstawała od swoich konkurentów. W erze Eredivisie, której start datuje się na 1956 rok, zdecydowanie najwięcej triumfów święciła ekipa z Amsterdamu, w dalszej kolejności plasowali się rotterdamczycy. PSV trzymało się za nich plecami. Wciąż blisko, ciągle na podium, ale zwykle bez ligowego złota, co pozostawiało poczucie olbrzymiego niedosytu.

W sezonie 1984/85 Ajax zdobył swoje 22. mistrzostwo Holandii, czternaste w Eredivisie. Feyenoord wygrał ligę rok wcześniej – 12. raz ogółem, siódmy w Eredivisie. PSV na tytuł czekało natomiast od 1978 roku. Łącznie „Rolnicy” ligę holenderską siedem razy, z czego tylko cztery triumfy udało im się zgarnąć w ramach powstałej w 1956 roku ekstraklasy. Ajax i Feyenoord miały też na swoim koncie najcenniejsze trofeum europejskiego futbolu. Joden na początku lat siedemdziesiątych zgarnęli aż trzy Puchary Europy, wnosząc zupełnie nową jakość do europejskiej piłki. Feyenoord dorzucił do tego jeden triumf.

PSV mogło się pochwalić jedynie zdobyciem Pucharu UEFA w 1978 roku, które stanowiło wisienkę na torcie bodaj najwspanialszego – przynajmniej do tamtej pory – okresu w dziejach klubu.

PSV po Puchar UEFA 1977/78 sięgnęło pokonując w finale Bastię (0:0 i 3:0 w dwumeczu).

Zdobycie europejskiego pucharu i paru mistrzowskich tytułów do tego stopnia nasyciło jednak drużynę „Rolników”, że sukcesu nie udało się już w kolejnych sezonach powtórzyć. Po 1978 roku drużyna zaczęła z godną lepszej sprawy regularnością kolekcjonować srebrne i brązowe medale w lidze, co wyjątkowo frustrowało ambitne władze PSV. Wreszcie działacze ekipy z Eindhoven postanowili coś zmienić – w 1985 roku usadowili doświadczonego Hansa Kraaya na stanowisku dyrektora technicznego zespołu, dając sygnał do rozpoczęcia gigantycznej ofensywy transferowej. Na Philips Stadionie wylądowali na przestrzeni kilku kolejnych sezonów między innymi Ruud Gullit, Søren Lerby, Gerald Vanenburg, Eric Gerets czy też Ronald Koeman. Każdemu z tych zawodników można było przypisać status wielkiej gwiazdy Eredivisie. Holendrzy wzmacniali się z rozmachem, jaki dziś moglibyśmy porównać do działań klubów z Premier League.

– Piłka nożna przekształcała się w tamtym czasie w potężny sektor rozrywki, napędzany przez media – wyjaśniał Harry van Raaij, były prezes PSV. – Już w 1986 roku jako PSV chcieliśmy wyjść tym tendencjom naprzeciw, podejmując rozmowy o zorganizowaniu międzypaństwowych rozgrywek ligowych. Rozmawialiśmy o tym między innymi z Juventusem, Anderlechtem i IFK Göteborg. Chcieliśmy powołać nową ligę, sponsorowaną przez Philipsa, Fiata, Volvo i Generalne Bank. Naszym błędem było włączenie do dyskusji Włochów, którzy przedstawili te plany swojej federacji piłkarskiej i natychmiast usłyszeli zakaz prowadzenia dalszych rozmów.

To wspomnienie dość wyraźnie obrazuje, jak daleko sięgali w tamtym czasie działacze PSV swoimi planami, ambicjami i marzeniami. Żeby jednak wcielać w życie tego rodzaju koncepcje, trzeba było stać się numerem jeden na własnym, krajowym podwórku.

– W 1985 roku nie udało nam się zgarnąć mistrzostwa po raz siódmy z rzędu. Wtedy przelała się czara goryczy – stwierdził Jacques Ruts, inny z wybitnych działaczy klubu z Brabancji. – Przypominam sobie mecz, gdy przegraliśmy na De Baandert z Fortuną Sittard. Po końcowym gwizdku arbitra kibice obrzucili naszych zawodników niedopałkami papierosów. Tego wszystkiego było już za wiele. Przejazd z Sittard do Eindhoven był kluczowym momentem w historii klubu. Trzeba było działać natychmiast. Philips dał nam swobodę działania na rynku transferowym i nie mogliśmy tego zmarnować. Przybyli Ivan Nielsen, Gerald Vanenburg, Ronald Koeman, Eric Gerets i Søren Lerby. I oczywiście Ruud Gullit. Postanowiliśmy pozbyć się naszej prowincjonalnej skromności. Zapomnieć o przydomku „Rolnicy”. Zapomnieć, że na pierwszym etapie historii naszego klubu, w zespole występowali tylko pracownicy Philipsa. Chcieliśmy dotrzeć na absolutny szczyt, stać się globalną marką. Przyciągnięcie najlepszych zawodników Ajaksu i Feyenoordu miało być krokiem w tym kierunku.

Seria potężnych transferów rzeczywiście wpłynęła na postrzeganie klubu z Eindhoven, lecz niekoniecznie w pozytywnym sensie. Na przykład zatrudnienie Ruuda Gullita spotkało się z olbrzymią falą krytyki. 23-latek był wielką gwiazdą Feyenoordu Rotterdam i piłkarskiemu środowisku nie podobał się sposób, w jaki PSV wyłuskało eksplozywnego zawodnika z szeregów odwiecznych rywali.

No ale to był cholerny Gullit. Warto było narazić się na nienawiść wszystkich wkoło, byle tylko mieć tego dzika w swoich szeregach.

– Zakup Gullita był punktem zwrotnym, wyznaczyliśmy wtedy nowe standardy zachowa na rynku transferowym – przyznał Van Raaij. – Przypadkowo podczas pewnego wesela dowiedziałem się, że karta zawodnika wbrew temu, co wszyscy myśleli wcale nie jest własnością Feyenoordu, lecz pewnego biznesmena. To on trzymał w garści prawa, ponieważ kupił Gullita jeszcze w jego poprzednim klubie za trzysta tysięcy guldenów. Był gotowy, żeby odsprzedać nam te prawa za trzy razy wyższą stawkę. Nie wahaliśmy się ani przez moment – Ruud trafił do PSV i otrzymał od nas gwiazdorską pensję. Przynajmniej jak na tamten czas, bo kiedy trzy lata później kupiliśmy Romário, brazylijski napastnik zarabiał już osiem razy więcej. Tak dynamicznie się to wszystko zmieniało.

Gullit w PSV cieszył się całkowitą, boiskową swobodą. Przesunięto go nawet do środka defensywy, żeby mógł samemu inicjować atak pozycyjny zespołu i operować piłką wedle własnego widzimisię. Na ramię włożono mu kapitańską opaskę. Ptasiego mleka mu Eindhoven nie brakowało. – Miałem to szczęście, że na wczesnym etapie mojej kariery mogłem grać u boku Johana Cruyffa – opowiadał Gullit. – Cruyff zawsze mi powtarzał: „Nie koncentruj się tylko na sobie. Musisz grać tak, żeby wszyscy wokół ciebie stawali się lepszymi piłkarzami”. Długo nie rozumiałem, o co mu chodzi. Pojąłem to dopiero w PSV, gdy kazano mi wziąć pełną odpowiedzialność za drużynę.

Ten gullitocentryczny system działał doskonale – w szesnastej kolejce sezonu 1985/86 Ruud i spółka zmasakrowali Feyenoord Rotterdam aż 5:0. To był symboliczny mecz, obrazujący wymiar potęgi „Rolników”. Mistrzowski tytuł zawodnicy PSV zapewnili sobie natomiast w 32. serii gier, pokonując Go Ahead Eagles aż 8:2. Philips Stadion prawie eksplodował z ekscytacji.

Ruud-Gullit-PSV

Ruud Gullit w barwach PSV Eindhoven.

Potężne wzmocnienia przyniosły zatem spodziewany skutek – PSV Eindhoven w sezonie 1985/86 powróciło na ligowy tron, sięgając po mistrzostwo Holandii kosztem Ajaksu. Choć amsterdamską drużynę prowadził przecież Cruyff we własnej osobie, a na szpicy szalał tam młody Marco van Basten.

W kolejnych rozgrywkach PSV obroniło mistrzowski tytuł, jednak wydawało się wówczas, że na tym ich triumfalny marsz po chwałę i wielkie pieniądze zostanie zakończony. Ruud Gullit wdał się bowiem w konflikt ze wspomnianym Hansem Kraayem, który – oprócz obowiązków dyrektorskich – zaczął też pełnić w zespole funkcję trenera pierwszej drużyny. Gwiazdor w wywiadzie otwarcie skrytykował swojego szkoleniowca, wywołując olbrzymi skandal medialny. Władze PSV próbowały jakoś załagodzić sytuację, usuwając Kraaya ze stanowiska, ale to nie udobruchało wielce obrażonego Gullita. Holender uznał, że występy w lidze holenderskiej nie są już dla niego satysfakcjonujące i wręcz wymusił na klubie transfer do AC Milanu. Strasząc działaczy sądem, jeśli będą próbowali blokować mu wyjazd do Italii.

Silvio Berlusconi musiał głęboko sięgnąć do kieszeni, żeby Gullita do siebie ściągnąć – zapłacił około 18 milionów guldenów, bijąc tym samym światowy rekord transferowy. Czy się opłacało? Retoryczne pytanie. Już w 1987 roku Holendra nagrodzono Złotą Piłką.

Fundusze zarobione na sprzedaży Gullita natychmiast przeznaczono na kolejne wzmocnienia, niemniej – PSV znalazło się w kropce. Bez największej gwiazdy i bez trenera. Działacze klubu próbowali pójść na całość i zatrudnić w zespole samego Rinusa Michelsa, ale ten szatański plan ostatecznie spalił na panewce. Ostatecznie pierwszą drużynę objął nieznany szerszej publiczności Guus Hiddink – w latach siedemdziesiątych przyzwoity piłkarz, potem asystent kolejnych szkoleniowców PSV. Spodziewano się, że ta mała-rewolucja wytrąci ekipę „Rolników” z równowagi i pozwoli Ajaksowi wrócić na najwyższy stopień ligowego podium. Podopieczni Johana Cruyffa sięgnęli w 1987 roku po Puchar Zdobywców Pucharów i sprawiali wrażenie zespołu gotowego do odnoszenia kolejnych triumfów.

PSV bez Gullita i z niedoświadczonym Hiddinkiem u steru nie tylko się jednak nie rozsypało, ale wręcz umocniło.

***
Tendencja holenderskich drużyn do rozczarowywania w najważniejszych momentów bez wątpienia wynika z wrodzonego indywidualizmu Holendrów i ich sprzeciwu wobec autokracji.
David Winner, „Brilliant Orange: The Neurotic Genius of Dutch Football”
 
***

Hiddink na starcie sezonu 1987/88 – pomimo utraty Gullita – dysponował naprawdę potężną drużyną. Bramkarz PSV, Hans van Breukelen, z całą pewnością mógł uchodzić za jednego z najlepszych fachowców Starego Kontynentu. Stoper Ronald Koeman również należał do europejskiej czołówki. Podobnie jak Belg Eric Gerets, nazywany „Lwem z Flandrii”. Prawy obrońca trafił do Eindhoven będąc już po trzydziestce, ale ząb czasu praktycznie nie naruszył jego możliwości motorycznych, a doświadczenie zdecydowanie go uszlachetniło, czyniąc jednym z liderów zespołu. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku duńskich weteranów: Frank Arnesen i Søren Lerby w barwach PSV pisali ostatnie rozdziały swoich znakomitych piłkarskich karier, ale wciąż mieli jeszcze sporo paliwa w baku i na boisku rzetelnie pracowali. O człapaniu nie było mowy. W drużynie świetnie zaadaptował się także obieżyświat Wim Kieft, ściągnięty do Eindhoven z włoskiego Torino.

Znakomitości naprawdę nie brakowało. Po odejściu Gullita trzeba było tylko rozłożyć odpowiedzialność za grę na barkach kilku zawodników. Ruud był w PSV stoperem, rozgrywającym i napastnikiem jednocześnie. Teraz trzeba było poukładać klocki od nowa.

Guus Hiddink ochoczo zabrał się do roboty. – Jedyne, czego nie lubię w futbolu, to gdy dostrzegam, że jakiś zawodnik nie znajduje się w grze. Na przykład wykonuje wiele sprintów, ale nie otrzymuje żadnego podania i zaczyna mieć pretensje do swoich partnerów. Od razu przychodzi mi na myśl trochę nazwisk. Ci piłkarze wyobrażają sobie, że są lepsi niż w rzeczywistości. To mnie rozczarowuje – przedstawiał swoją filozofię trenerską Hiddink. – Wzorem jest dla mnie Ernst Happel. Miałem okazję kilka razy z nim rozmawiać. On stawia swoim zawodnikom poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie, jednocześnie będąc ich dobrym kumplem.

Hiddink-1350x896

Guus Hiddink jako trener PSV Eindhoven.

Okazało się, że Hiddink, choć z pozoru kompletny anonim bez wystarczającej charyzmy, by okiełznać taką zgraję gwiazdorów, ma naprawdę sporą smykałkę do zarządzania doświadczoną ekipą. Natychmiastowo poukładał zespół i uspokoił gorącą sytuację w szatni, która była wyraźnie niepocieszona z powodu utraty najważniejszego zawodnika. Opaskę kapitańską otrzymał Eric Gerets, który szybko stał się pupilem i najwierniejszym żołnierzem nowego dowódcy.

Jako się rzekło – atmosfera na Philips Stadionie nie tylko się nie załamała, ale wręcz uległa poprawie. Wcześniej zawodnicy PSV czuli się po prostu asystentami Gullita. Hiddink sprawił, że każdy członek zespołu poczuł odpowiedzialność za wynik, jednocześnie nie podważając przywództwa szkoleniowca, co zdarzało się w wielu holenderskich ekipach.

– W naszej szatni roiło się od wielkich charakterów – wspominał Ronald Koeman. – Jednak Guus poruszał się w tym wszystkim bardzo sprytnie. Zarządzał zespołem w taki sposób, żeby wszyscy czuli się szczęśliwi i docenieni. Kiedy tylko pojawiała się jakaś konfliktowa sytuacja, potrafił ją załagodzić. To była chyba jego największa zaleta. Dlatego właśnie pasował do klubu aspirującego do największych sukcesów. Jeżeli chcesz wygrywać, potrzebujesz do tego wielkich piłkarzy. I nie musisz ich uczyć jak strzelać, albo jak podawać. Guus się takimi rzeczami nie zajmował. On dbało o to, żebyśmy byli zjednoczeni jako drużyna. Korzystał z naszych zalet i nas wspierał. To był niezwykle istotne. Cały czas czuliśmy jego wsparcie.

Efekty pracy Hiddinka były piorunujące. PSV Eindhoven wygrało siedemnaście pierwszych meczów ligowych w sezonie 1988/89. Rozbili Ajax, pokonali Feyenoord. Ligowych ogórków zdarzało im się wozić nawet ośmioma czy dziewięcioma bramkami. Totalna dominacja.

PSV Eindhoven 9:1 ADO Den Haag (21. kolejka sezonu 1987/88).

– Podobało mi się, że mam w zespole tylu zawodników o twardych charakterach – mówił Hiddink. – Kompletnie mi nie przeszkadzała współpraca z tak doświadczonymi piłkarzami. Przede wszystkim dlatego, że wszyscy cechowali się niesamowitą wolą zwycięstwa. Za to najwyżej ceniłem tę drużynę. Ci piłkarze nigdy nie odpuszczali. W zasadzie, to prowadzenie ich było dość proste. Ponieważ pragnienie zwycięstw objawiało się nie tylko podczas meczów, ale również w trakcie treningów. Prosta robota.

Summa summarum – piłkarze PSV pożarli ligowych rywali na śniadanie. Zajęli pierwszą lokatę w Eredivisie, zdobywając kosmiczną liczbę 117 goli w 34. meczach. Do tego dołożyli także krajowy puchar, wygrywając po dogrywce finał z Rodą JC Kerkrade. Dwa gole zdobył Gerets, niejako potwierdzając swoją olbrzymią wartość w zespole Hiddinka.

Finał KNVB beker 1988.

Do skompletowania trypletu pozostał tylko triumf w Pucharze Europy.

Występy na europejskiej arenie podopieczni Guusa Hiddinka zaczęli 16 września 1987 roku od zwycięstwa na Galatasaray Stambuł. Gospodarze wygrali pewnie, aż 3:0. Wydawało się, że nic im ze strony mistrzów Turcji grozić już w tym dwumeczu nie może. Zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie, co Holendrzy w pierwszej części sezonu wyprawiali z konkurencją w lidze. Oczywiście oponentów z Eredivisie można traktować z przymrużeniem oka, ale przecież liga turecka w latach osiemdziesiątych także nie należała do najmocniejszych w Europie. Tymczasem zawodnicy Galatasaray tanio skóry nie sprzedali. Już po sześciu minutach rewanżowego starcia Turcy wyszli na prowadzenie. Do siatki trafił słynny Tanju Çolak, wielokrotny król strzelców tureckiej ekstraklasy i laureat Europejskiego Złotego Buta. Po czterdziestu minutach ekipa ze Stambułu prowadziła już 2:0, gdy swojaka wpakował duński stoper Ivan Nielsen.

Zaczęło brzydko pachnięć sensacją. Działacze PSV nerwowo przebierali nogami – ekipa z Eindhoven od czasu triumfu w Pucharze UEFA 1977/78 rok w rok kończyła swój udział w europejskich rozgrywkach wpadką, potykając się o jedną z pierwszych przeszkód. Wszyscy w Eindhoven wierzyli, że naszpikowani gwiazdami „Rolnicy” muszą się wreszcie przełamać. W tym kontekście roztrwonienie trzybramkowej przewagi w starciu z Galatasaray byłoby wielką wpadką, wręcz kompromitacją. Bez wątpienia Hiddink po takiej klęsce poleciałby ze stołka, zanim zdążyłby powrócić z boiska do szatni.

W drugiej połowie spotkania holenderski trener – być może czujący pismo nosem – polecił swoim zawodnikom, by zapomnieli o ofensywie. Po prostu. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że PSV zaparkowało autobus pod własną bramką. Ta banalna strategia okazała się zabójczo skuteczna. Gospodarze wygrali 2:0, ale awans do kolejnej rundy wywalczyli jednak Holendrzy. Przegrali, przegrali, a jednak wygrali, jak zakrzyknął klasyk.

W kolejnej rundzie było już spokojniej – PSV bardzo pewnie wyeliminowało z rozgrywek austriacki Rapid Wiedeń. Schody zaczęły się natomiast wiosną – w ćwierćfinałach Pucharu Europy przyszło się bowiem ekipie z Eindhoven skonfrontować z mistrzami Francji, Girondins de Bordeaux. Dwumecz zaplanowano na pierwszą połowę marca – dość trudny okres dla podopiecznych Hiddinka, którzy trochę wytracili już początkowy rozpęd i coraz częściej zdarzało im się notować wymęczone, a nie piorunujące zwycięstwa. To normalne – nie da się grać przez kilka miesięcy na najwyższych obrotach, kryzys prędzej czy później musiał nadejść. Ta złowieszcza tendencja potwierdziła się w starciu z Bordeaux – pierwsze spotkanie ćwierćfinałowe zakończyło się remisem 1:1. W rewanżu Hiddink znowu uciekł się zatem do super-defensywnej strategii, ustawiając swój zespół bardzo zachowawczo i ewidentnie celując w ugranie bezbramkowego remisu.

I ponownie taktyka Holendra się sprawdziła.

psv1988

Zawodnicy PSV wychodzą na mecz z Girondins Bordeaux.

Zdecydowanie najwięcej problemów obronie PSV sprawiał w tamtym dwumeczu słynny Jean Tigana – mistrz Europy z 1984 roku, jeden z najlepszych pomocników swojej generacji. Holendrzy za nic w świecie nie potrafili okiełznać fenomenalnie dysponowanego rozgrywającego, który co i rusz zaskakiwał ich, posyłając podania przeszywające linię obrony PSV. Więc załatwili sprawę inaczej, objawiając Europie swoje niepiękne oblicze. W drugiej połowie pierwszego starcia Hans Gillhaus w bezlitosny sposób zaatakował nogi Tigany, eliminując go z gry. Poturbowany Francuz w rewanżu zagrał tylko przez kwadrans.

Ten faul został przez media nazwany doodschop. „Śmiercionośne kopnięcie”.

Ku uciesze Hiddinka, Gillhaus za swoje bestialskie zagranie obejrzał jedynie żółtą kartkę. Wyeliminowanie lidera przeciwnej drużyny uszłoby zatem drużynie PSV kompletnie bez żadnych konsekwencji, gdyby nie za długi jęzor Koemana, który w rozmowie z dziennikarzami… pochwalił swojego kolegę i oznajmił, że jego wślizg był „klasowy”. Gazety wytłuściły ten cytat we wszystkich nagłówkach. Gruchnął gigantyczny skandal. Przede wszystkim wściekli się przedstawiciele UEFA, podkręcani przez stronę francuską, którzy wypowiedź Koemana uznali za sprzeczną z duchem fair play. Holender bronił swoich spraw przed trybunałem w Zurychu, ale ostatecznie został zawieszony. – To jakiś wielki żart, to nieuczciwe – pieklił się obrońca. – Mój prawnik wszystko wyjaśnił, zostałem źle zrozumiany.

– Incydent z wypowiedzią Koemana wiele mówi o charakterze tamtej drużyny. Zarówno piłkarskim, jak i mentalnym – zauważył David Hytner z brytyjskiego „Guardiana”.

Tymczasem Hiddink potrzebował załogi w komplecie, ponieważ w półfinale Pucharu Europy los skojarzył jego zespół z potężnym Realem Madryt. „Królewscy” od dekad marzyli o powrocie na europejski szczyt i półfinałowe starcie z PSV Eindhoven wydawało im się idealnym momentem, żeby zaszarżować po uszaty puchar.

6 kwietnia 1988 roku zawodnicy PSV zameldowali się zatem na murawie Estadio Santiago Bernabeu. Nie byli może skazywani na porażkę w starciu z Reale Madryt, ale przed pierwszym gwizdkiem murowanych faworytów dwumeczu z całą pewnością upatrywano w zespole gospodarzy. Co potwierdziło się już w szóstej minucie gry – Hugo Sanchez wpakował piłkę do siatki z rzutu karnego i wykonał tradycyjne salto, sygnalizując dobitnie, że „Królewscy” nie mają zamiaru brać w tym spotkaniu jeńców. Obserwujący to wszystko Hiddink zafrasował się wielce przy linii bocznej boiska. Spotkanie było dla niego o tyle istotne, że hiszpańską drużyną dowodził w tamtym czasie jego rodak, Leo Beenhakker. Guus chciał zatem udowodnić, że w niczym nie ustępuje słynniejszemu Holendrowi. Tymczasem jego podopieczni dostali cios prosto w szczękę już na samym początku walki i zanosiło się na nokaut.

W boksie czasem o przebiegu pojedynku decyduje jednak tak zwany lucky punch. I trudno znaleźć lepsze określenie dla gola, jakim PSV wyrównało stan rywalizacji na Bernabeu. Stuprocentowy farfocel. Farfocel, który przedłużył oczekiwania Realu Madryt na triumf w Pucharze Mistrzów o kolejną dekadę.

Real Madryt 1:1 PSV Eindhoven (półfinał Pucharu Europy 1987/88).

W rewanżu Hiddink powtórzył poprzednio zastosowany manewr i zamurował dostęp do własnej bramki, broniąc bezbramkowego remisu. Pozbawiona Koemana defensywa spisywała się najwyżej średnio, lecz zawodnicy Realu wznieśli się na wyżyny nieskuteczności i ostatecznie Holendrzy wyszarpali awans do finału.

– Co się wydarzyło? Van Breukelen się wydarzył – ze łzami w oczach mówił po meczu Emilio Butragueno, pytany o powody odpadnięcia.

– Najlepszą drużynę stworzyliśmy w sezonie 1987/88. Dysponowaliśmy ogromną siłą. Myślę, że można powiedzieć iż graliśmy najpiękniejszą i najlepszą piłkę na świecie – wspominał Beenhakker w rozmowie z „Dziennikiem”. – Wszystko szło dobrze, aż do czasu tego półfinału z PSV Eindhoven. Ten dwumecz to zdecydowanie największa klęska w mojej karierze. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie w Madrycie, gdzie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu w Eindhoven stłamsiliśmy rywali, nie schodziliśmy z ich połowy. Graliśmy fantastyczny mecz. Butragueno obijał słupki i poprzeczki, a Sanchezowi nie wychodziło nawet to jego słynne uderzenie nożycami. Tamtego wieczoru nie przegraliśmy z PSV, ale z ich bramkarzem. Hans van Bruekelen dokonywał cudów. Bronił w tak niewiarygodnych sytuacjach… Naprawdę uwierzyłem, że na jego bramce siedzi anioł. To była nasza klęska. W szatni nikt nic nie mówił. Nigdy nie zapomnę jak bardzo chłopakom zależało na wygraniu tego cholernego meczu. Dwa tygodnie później, po meczu z Betisem Sewilla, obroniliśmy tytuł ligowy, ale żaden z piłkarzy nie miał zamiaru świętować. Po wręczeniu medali wszyscy – bez nawet jednego uśmiechu – zbiegli do szatni. Tak to przeżywali. Ja zresztą też. To wciąż we mnie siedzi. Niestety, czasem nie dostajesz tego na co zasłużyłeś. Piłka nożna po prostu bywa niesprawiedliwa.

Sprawiedliwie czy nie – zawodnicy PSV Eindhoven zameldowali się w finale Pucharu Europy. 25 maja na Neckarstadion w Stuttgarcie przyszło im się zmierzyć z lizbońską Benficą.

Wspomniany van Breukelen z całą pewnością zabrał ze sobą do Niemiec anioła stróża, którego na poprzeczce jego bramki wypatrzył wcześniej Beenhakker. PSV, które tak szalenie imponowało swoimi ofensywnymi wyczynami na arenie krajowej, w finale europejskich rozgrywek znowu pokazało brzydką, defensywną, wręcz kunktatorską twarz. Starcie z Benficą zakończyło się bezbramkowym remisem – było to piąte z rzędu spotkanie pucharowe, w którym „Rolnicy” nie odnieśli zwycięstwa. Swoje jedyne mecze w Pucharze Europy wygrali jesienią. Ale Hiddink wierzył w moc defensywy PSV i klasę swojego golkipera. No i wyszło na jego – van Breukelen odbił decydującą jedenastkę, zapewniając swoim kolegom upragniony triumf. – Jako bramkarz, czekasz na taki moment przez całą swoją karierę. Konkurs rzutów karnych to twój czas. Moment, gdy wszyscy na ciebie patrzą. Wtedy możesz w pojedynkę wygrać drużynie mecz, nie jesteś uzależniony od postawy piłkarzy z pola.

– Przez całą swoją karierę marzyłem, by przeżyć taki mecz jak wtedy van Breukelen – wyznał w jednym z wywiadów Edwin van der Sar.

Rzuty karne w finale Pucharu Europy 1987/88.

– To był słaby mecz – przyznał Berry van Aerle. – Obie drużyny bały się zaatakować. Emocje zaczęły się dopiero w rzutach karnych. Dla nas jednak nie miał znaczenia styl – liczył się tylko skutek. Z kart historii nikt nas nie wygumkuje. Zdobyliśmy Puchar Europy.

Pięć meczów, dwa zdobyte gole, ani jednego zwycięstwa. Równolegle przeszło sto trafień w lidze. PSV Eindhoven to była drużyna o dwóch twarzach, niczym doktor Jekyll i pan Hyde. Bez wątpienia brutalny i defensywny styl gry prezentowany w Pucharze Europy nie przysporzył jej wielkiej popularności poza Brabancją. Ale dla działaczy klubu, jego zawodników i samego Guusa Hiddinka liczył się tylko skutek, a tym była potrójna korona. Holenderski szkoleniowiec trenerską drogę zaczął od trypletu. Wysoko zawieszając samemu sobie poprzeczkę.

***

Hiddink z PSV Eindhoven odszedł po sezonie 1989/90. Dwanaście lat później trafił jednak do tego klubu jeszcze raz i znowu niewiele brakowało, a osiągnąłby gigantyczny sukces na europejskiej arenie. W 2005 roku jego podopieczni otarli się bowiem o awans do finału Champions League, ostatecznie przegrywając półfinałowy dwumecz z AC Milanem w niezwykle dramatycznych okolicznościach.

Pisaliśmy o tamtej rywalizacji na Weszło: „Milan, który pierwszy mecz z PSV wygrał 2:0, w rewanżu kompletnie sobie nie poradził z nieprawdopodobnym naporem „Rolników” i gładko roztrwonił swoją bezpieczną przewagę. Zrobiło się niebezpiecznie. Do czasu, aż sprawy nie rozstrzygnął w doliczonym czasie gry Massimo Ambrosini. Na nic się zdała heroiczna szarża Holendrów i zdobyta rzutem na taśmę bramka na 3:1 – dwumeczu nie udało się już uratować. I może troszkę szkoda. Tamten Milan był naprawdę fenomenalny, ale ekipa Hiddinka również proponowała futbol najwyższej próby. Udało się jej przetrwać passę 650 minut bez straconego gola przez Didę, a w rewanżowym starciu Rossoneri oddali w sumie tylko dwa strzały na bramkę. I traf chciał, że jeden z nich wylądował w siatce.

Być może Hiddink tamtego wieczora przesadził, chcąc za wszelką cenę pokonać przeciwnika przed startem dogrywki i decydując się na mega-ofensywną taktykę w końcowej fazie meczu? Holender tak nie uważał. – Chcieliśmy coś dla siebie z tej gry wyciągnąć. Jeżeli odpadać, to z klasą. Po co grać czwórką w obronie, gdy przeciwnik praktycznie nie atakuje?„. Niesamowita klamra – po kilkunastu latach od triumfu odniesionego dzięki żelaznej defensywie, PSV pożegnało się z rozgrywkami grając aż nazbyt odważna piłkę.

images1.persgroep.net

Hiddink świętuje ze swoimi podopiecznymi mistrzostwo Holandii w 2005 roku.

Gdyby tak podsumować medalowy dorobek holenderskiego szkoleniowca, można dojść do straszliwie błędnego wniosku, że Hiddink radził sobie wyłącznie w ojczyźnie. Poza Holandią zdobył on bowiem jedynie Puchar Anglii, prowadząc z doskoku londyńską Chelsea w 2009 roku, oraz Puchar Interkontynentalny podczas niezbyt udanej przygody z Realem Madryt. Mało. Bardzo mało.

Co nie zmienia faktu, że wiele zespołów prowadzonych przez Hiddinka osiągało wyniki absolutnie ponad stan. W 2002 roku jego Korea Południowa dotarła do strefy medalowej mistrzostw świata – oczywiście w odrażających okolicznościach, lecz zespół był bez wątpienia fantastyczne przygotowany do turnieju. Podczas Euro 2008 dowodzona przez Hiddinka reprezentacja Rosji także zawędrowała do półfinału, prezentując kapitalny futbol. Z kolei w 2006 roku Australia z holenderskim selekcjonerem u steru była o krok od sprawienia wielkiej sensacji i wyrzucenia z mundialu Włochów, późniejszych triumfatorów turnieju. Nawet ten krótki pobyt Hiddinka w Londynie kibice Chelsea z pewnością wspominają ciepło, a dwumecz, jaki The Blues rozegrali wówczas z Barceloną w Lidze Mistrzów rozpala emocje do dziś. Ostatecznie Anglicy polegli, ale Guus znalazł sposób na zneutralizowanie atutów Blaugrany, choć podopiecznych Pepa Guardioli często przedstawiano jako zespół wręcz nietykalny. Potwierdził wówczas reputację wytrawnego taktyka.

No i Holandia na mistrzostwach świata we Francji. Znowu zakończyło się poza podium, na zaledwie czwartym miejscu. Choć ekipa Hiddinka również i podczas tamtego czempionatu potrafiła zachwycić swoją grą.

Ciekawą analizę tamtej porażki zaproponował Hans Vonk. Nie ten słynny południowoafrykański bramkarz, tylko jeden z najwybitniejszych holenderskich dyrygentów. – Drużyna piłkarska funkcjonuje na podobnych zasadach do orkiestry – dowodził Vonk. – Im większa grupa, tym mniej musi w niej istnieć demokracji. Potrzebny jest jeden człowiek, który powie reszcie, jak mają grać. Podobnie jest w futbolu. To też rodzaj sztuki. (…) Trenerzy tacy jak Hiddink są słabi. Oni próbują być lubiani. Dyrygent nie powinien o to dbać.

Cóż – może jest w tym trochę przesady. Choć widać jednak pewną prawidłowość. Rok 1988 został bowiem naznaczony dwoma wielkimi triumfami holenderskiego futbolu na europejskiej arenie. Ale żaden z nich nie został odniesiony przez drużynę, która cieszyła się powszechną sympatią.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

Nowocześni po staroświecku. Jak galaktyczny Bolton namieszał w Premier League

Raí – wielkie sukcesy w cieniu pięknej porażki starszego brata

El Matador. Historia Marcelo Salasa

Muzyka, taniec, futbol. Oto Laurie Cunningham i jego pokręcona historia

Klęska i zemsta. Jak wielki Tottenham wojował z wielkim Górnikiem

***

PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!

etoto

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Niższe ligi

Mata spotkał się z Davidem Alabą. Austriak pozostał z koszulką Tajfunu Ostrów Lubelski

Szymon Piórek
0
Mata spotkał się z Davidem Alabą. Austriak pozostał z koszulką Tajfunu Ostrów Lubelski

Weszło

Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
24
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...