Reklama

Powolni, czytelni, pozbawieni wiary. Dlaczego Legia aż tak słabo zagrała z Wartą?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

19 lutego 2022, 10:22 • 9 min czytania 45 komentarzy

W miniony weekend Legia Warszawa nie tylko przegrała u siebie 0:1 z Wartą Poznań, bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie w Ekstraklasie. Przede wszystkim Legia na tle Warty zaprezentowała się zatrważająco słabo. Nie mówimy o pechowym niepowodzeniu, potknięciu wynikającym z braku skuteczności napastników. Przeciwnie. Przez lwią część spotkania mistrzowie Polski nie potrafili się nawet przedostać w okolice pola karnego drużyny przyjezdnej. Nie umieli sklecić jednego porządnego, dynamicznego ataku, co tu dopiero mówić o kreowaniu sobie seryjnie stuprocentowych sytuacji do zdobycia gola. Postanowiliśmy więc raz jeszcze wziąć ten mecz pod lupę, by lepiej zrozumieć, z czego wynikała ofensywna niemoc legionistów.

Powolni, czytelni, pozbawieni wiary. Dlaczego Legia aż tak słabo zagrała z Wartą?

Wniosek można wysunąć jeden. Dawid Szulczek, jakkolwiek by to nie zabrzmiało w kontekście tak młodego przecież szkoleniowca, zabrał w minioną niedzielę Aleksandara Vukovicia do szkoły. Mecz od pierwszego gwizdka arbitra toczył się tak, jak chciała tego Warta.

Muci i Rose na celowniku

Jeżeli śledziliście przed tygodniem nasze media społecznościowe, to na pewno natknęliście się na krótkie nagranie, gdzie Kuba Białek i Wojtek Kowalczyk prześmiewczo komentują atak pozycyjny (choć to chyba za dużo powiedziane) w wykonaniu Legii Warszawa. To była gra spod szyldu „ty do mnie, ja do ciebie”, ale w najgorszym możliwym wydaniu. Zero konstruktywnego ruchu bez piłki, zrywu, przyspieszenia. Jakiegokolwiek elementu zaskoczenia. Po prostu smętne, pozbawione głębszych idei pykanie w poprzek boiska. Zawodnicy z Warszawy nawet nie udawali, że próbują kolejnymi podaniami zdobywać przestrzeń, przesuwać się w kierunku bramki Warty. A kiedy wreszcie jeden z nich zdecydował się na nieco odważniejszy krok, czyli podanie górą za plecy obrońców w kierunku rozpędzającego się skrzydłem partnera, to piłka… wylądowała na aucie. Obrazek, w którym zawierała się właściwie cała gra Legii w tym meczu.

Trzeba wyraźnie pochwalić piłkarzy z Poznania. Podopieczni Szulczka nie zakładali może nie wiadomo jak intensywnego pressingu na połowie przeciwnika, ale też nie pozwalali legionistom na zbyt wiele w okolicach środka pola. Aktywnie doskakiwali, zamykali korytarze do łatwego rozegrania piłki po ziemi.

Reklama

Przyjezdni wytypowali Lindsaya Rose’a jako newralgiczny punkt w formacji obronnej Legii, przynajmniej kiedy mówimy o wyprowadzeniu piłki. Mattias Johansson i Maik Nawrocki zdecydowanie rzadziej znajdowali się bowiem pod grą. Ten drugi, stojący najgłębiej, oddawał futbolówkę w takim tempie, jak gdyby uczestniczył w zabawie „piłka parzy”. W efekcie reprezentant Mauritiusa tylko w trakcie pierwszego kwadransa zdążył zanotować kilka niedokładnych prób zagrania długiego podania w stronę Tomasa Pekharta lub Rafy Lopesa. Na ogół jednak po otrzymaniu piłki bez większych refleksji odgrywał ją do ustawionego szeroko Filipa Mladenovicia. Serb znajdował się zatem w nieustannych tarapatach, ponieważ gracze Warty łatwo rozszyfrowali schematyczne zachowania Legii w ataku pozycyjnym i w zasadzie z automatu doskakiwali do lewego wahadłowego „Wojskowych”, by wymusić na nim stratę lub kolejne podanie do tyłu.

Powyżej przykład tego rodzaju sytuacji. Rose dopiero przyjmuje piłkę, a jeden z graczy Warty już zapobiegawczo rusza w kierunku Mladenovicia, by jak najmocniej uprzykrzyć mu życie. Zastanowienie budzi wszelako postawa pomocników Legii. Można się bowiem zżymać na środkowych defensorów, że nieumiejętnie inicjowali ataki, ale prawda jest taka, że Bartosz Slisz i Patryk Sokołowski nad wyraz niemrawo, jak mawia klasyk, przychodzili im w sukurs. Tutaj zresztą raz jeszcze dała o sobie znać naprawdę niezła organizacja drużyny przyjezdnej. Warciarze umiejętnie zagęszczali środkową strefę.

Nie może dziwić, że Vuković już w przerwie zdjął z boiska kompletnie bezproduktywnego Slisza.

Reklama

Pracę wykonywaną przez podopiecznych Szulczka dobrze obrazuje też ta sekwencja. Rose wreszcie znalazł możliwość dogrania do jednego z pomocników, do gry wystawił mu się bowiem Muci. Tylko cóż z tego, skoro Albańczyk został w mgnieniu oka otoczony przez trzech, a właściwie to pięciu oponentów, bo trzeba tu jeszcze doliczyć napastników? Wprawdzie stojący kilka metrów obok Slisz sygnalizował, by zagrać mu otwierającą piłkę między przeciwnikami, lecz Muci uznał, że jest wokół niego zbyt gęsto, by zdecydować się na coś takiego. Bał się straty, wycofał futbolówkę do Artura Boruca. A Boruc, jak to Boruc, posłał lagę na Pekharta.

Muciego również należy więc wskazać jako zawodnika, na którego Warta nakładała szczególnie dużą presję. Zwykle jako pierwszy jego ofensywne zapędy usiłował tłumić Łukasz Trałka. Ale nawet gdy weteran dał się ograć (tak jak poniżej), dookoła Albańczyka zaraz pojawiali się kolejni gracze w zielonych koszulkach.

Wyglądało to mniej więcej tak:

Byłoby groźnie, gdyby Muci uruchomił rozpędzonego Mladenovicia. Nie zdążył jednak, został w porę otoczony, zepchnięty pod linię boczną i sfaulowany. Czasami proste środki są najskuteczniejsze. Agresja w odbiorze i wymiana ról w grze obronnej odegrały fundamentalną rolę dla triumfu Warty w Warszawie.

Na schematyczną Legię to po prostu wystarczyło.

Podcięte skrzydła

Jaki był zatem plan B podopiecznych „Vuko” na wypracowywanie sobie sytuacji bramkowych, skoro po lewej stronie boiska trio Rose – Mladenović – Muci nie zdołało zawiązać nawet jednej akcji kombinacyjnej? Cóż, gospodarze przed przerwą oddali ledwie dwa strzały na bramkę Adriana Lisa, zresztą oba już w doliczonym czasie gry. Co dość dobitnie dowodzi, że… żadnego planu B w zanadrzu nie posiadali. Byli skazani na improwizację.

Przede wszystkim, kompletnie nie sprawdziły się próby zagrywania piłki za plecy defensorów Warty, do rozpędzającego się Rafy Lopesa. Parokrotnie Legia poszukała właśnie tego rodzaju rozwiązania akcji i niemal za każdym razem kończyło się to stratą, w najlepszym wypadku możliwością wznowienia akcji wrzutem z autu. Kompletnie nie pomagał też ustawiony na desancie Tomas Pekhart. Okej, czeski napastnik to nie jest ten typ piłkarza, który w ofensywie wyczaruje coś z niczego, ale od takiego dryblasa można jednak wymagać, że przynajmniej raz czy drugi zdoła wziąć przeciwnika na plecy i przytrzymać piłkę w okolicach dwudziestego-trzydziestego metra. Tymczasem górne podania kierowane do Pekharta też sprawiały wrażenie bezcelowych.

Rzućmy okiem, gra ofensywna Legii w pigułce. Klasyczny „stojanow”.

Johansson sygnalizuje Nawrockiemu, że chce otrzymać przyspieszającą piłkę na wolne pole, by ma akurat sporo miejsca na skrzydle. Zamiast tego, otrzymuje wyhamowujące podanie do nogi, co spowalnia atak „Wojskowych”, zanim ten na dobre się zaczął. Jedynym partnerem Johanssona, który znajduje się w ruchu jest wspomniany Lopes, no ale Szwed przytomnie dostrzega, że dogranie do Portugalczyka z pewnością zakończy się kolejną stratą, bo warciarze pieczołowicie się nim opiekują. Kieruje więc futbolówkę do Sokołowskiego, a ten ostatni… natychmiastowo psuje atak niedokładnym podaniem na jeden kontakt. Doprawdy trudno w tym dostrzec jakąś głębszą koncepcję. Coś, co zespół wypracował podczas okresu przygotowawczego i teraz wdraża w życie w warunkach ligowych.

Jeżeli już kogokolwiek, choć bardzo na siłę, mielibyśmy w zespole Legii wyróżnić, byłby to Paweł Wszołek. Prawy wahadłowy – w przeciwieństwie do Mladenovicia – nie dał się całkowicie ograniczyć obrońcom Warty i kilka razy znalazł sobie trochę miejsca w bocznym sektorze boiska. Problem w tym, że był absolutnie zafiksowany na kończenie akcji dośrodkowaniami w stronę Pekharta lub (rzadziej) Lopesa. Nawet wówczas, gdy aż się prosiło o wejście w pojedynek.

Dobrze to widać powyżej.

Sytuacja jest wręcz dla Wszołka wymarzona, by pójść na szybkości w drybling, wjechać w pole karne. A jednak wychowanek Wisły Tczew wybrał zaciągnięcie hamulca ręcznego. Zdecydował się na tak łatwą do rozczytania wrzutkę, że osamotniony obrońca Warty z łatwością ją wyblokował.

Tutaj z kolei Wszołek do tego stopnia skoncentrował się na dośrodkowaniu, że nie zwrócił uwagi, iż za jego plecami świetnie wybiega partner.

No i wreszcie sytuacja numer trzy, też bardzo charakterystyczna. Bo z pozoru naprawdę groźna. Legia miała przecież pięciu zawodników zaangażowanych w kontratak. To wystarczająca liczba, by skaleczyć rywala. A jednak udało się „Wojskowym” tak rozegrać futbolówkę, że puentą całej akcji była rozpaczliwa wrzutka Wszołka z narożnika boiska. Jeśli się zresztą uważnie przyjrzycie, to w szesnastce poznańskiej drużyny i tak nie ma żadnej oczywistej opcji do dośrodkowania.

Legia nawet kontratakowała w żółwim tempie.

O ile zatem lewe skrzydło mistrzów Polski nie istniało właściwie w ogóle, całkowicie zabetonowane przez Wartę, tak minimalnego potencjału tlącego się w akcjach przeprowadzanych po przeciwnej stronie boiska nie udało się ekipie Vukovicia wykorzystać. Trochę szkoda z perspektywy Legii, że Wszołek dopiero w 84. minucie spotkania po raz pierwszy zdecydował, by swoją indywidualną akcję zakończyć strzałem, bo była to summa summarum jedna z naprawdę nielicznych okazji, by Adrian Lis wykazał się czujnością oraz refleksem.

Brak reakcji

Po porażce 0:3 z Radomiakiem Radom w grudniu 2021 roku Vuković mówił na antenie Canal+: – Drużyna jest w takiej sytuacji mentalnej i ma takie problemy kadrowe, że w każdym meczu potrzebuje pozytywnego impulsu. Ja wiem, że niezależnie od tego, jak się wynik otwiera, to trzeba dalej funkcjonować. Ale na dziś zespół źle reaguje na pierwsze niepowodzenie w meczu, jakim jest utrata bramki. Potem przeciwnik jest w stanie to wykorzystać. Tak bym to w skrócie ocenił.

Można powiedzieć, że wiele się pod tym względem nie zmieniło. Mało tego. Zmarnowany przez Wartę rzut karny również nie okazał się impulsem wystarczająco pozytywnym, by w końcówce spotkania Legia zdominowała drużynę przyjezdną i zasypała jej bramkę gradem strzałów.

Tak ustawiła się Legia na niespełna kwadrans przed upływem podstawowego czasu gry. Legia walcząca o utrzymanie, Legia dla której każdy punkt jest na wagę złota. Przy wyniku 0:1. Przed własną publicznością. Przeciwko jednej z najsłabszych drużyn w Ekstraklasie. Jasne, „Wojskowi” grali już wówczas w dziesiątkę, ale mało to widzieliśmy sytuacji, kiedy osłabiony zespół wznosił się mimo wszystko na wyżyny intensywności i spychał rywala do głębokiej defensywy? A tu proszę, warszawski zespół niemal w całości na własnej połowie, pressing – choćby średni, nie mówiąc o wysokim – nie funkcjonuje. Totalna pasywność. Degrengolada.

Widać było, że w szeregach „Wojskowych” brakuje lidera. Kogoś, kto dałby sygnał do bardziej wojowniczej postawy. Kto potraktowałby fatalny strzał Adama Zrelaka z jedenastu metrów jako inspirację do ostatniego, heroicznego wysiłku. Tymczasem większość legionistów po prostu pogodziła się z porażką.

Ma nad czym myśleć Vuković.

Jako się rzekło, to nie porażka z Wartą powinna boleć trenera Legii najbardziej, lecz jej styl. Fakt, że to poznaniacy lepiej funkcjonowali w pressingu, że zdominowali centralną strefę boiska, że byli agresywniejsi, że wykreowali sobie lepsze sytuacje strzeleckie. Może więc nieco dziwić wypowiedź szkoleniowca przed starciem z Bruk-Bet Termalicą Nieciecza. – Spodziewanie się czy czekanie na to, że zdominujemy każdego rywala, że już w pierwszej połowie będziemy rozstrzygać nasze mecze… Wydaje mi się, że czasami – pomimo sytuacji w tabeli – są też takie oczekiwania wewnątrz drużyny. I wtedy pojawia się nerwowość, gdy się to nie udaje. Nie powinno tego być. Powinniśmy po prostu konsekwentnie grać przez 90 minut, przede wszystkim o wynik – mówił „Vuko”.

Najwyraźniej Serb zakłada, że jego zespół może wciąż grać mocno ograniczony futbol, ale mimo wszystko, przy odrobinie konsekwencji, przepychać zwycięstwa kolanem. Wydaje się jednak, że pomiędzy tym, co Legia pokazała w meczu z Wartą, a „dominowaniem każdego rywala”, jest niewyobrażalnie wielka przestrzeń.

CZYTAJ WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce

Jan Mazurek
4
Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce

Jan Mazurek
4
Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce

Komentarze

45 komentarzy

Loading...