Reklama

Pięć setów męki i trzy świetnej gry. Znamy finalistów US Open

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 września 2020, 08:22 • 8 min czytania 3 komentarze

Sascha Zverev i Dominic Thiem zagrają w finale US Open. Niemiec, który w tej fazie wielkoszlemowego turniej wystąpi po raz pierwszy, wyszedł ze stanu 0:2 w setach i odwrócił losy półfinału. Austriak nie stracił ani jednej partii, ale w dwóch setach musiał odrabiać straty przełamań. Obaj powalczą o swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy. Faworyt na ten moment jest jednak jasny. Thiem gra bowiem pewnie i skutecznie. A Zverev? Cóż, wręcz przeciwnie.

Pięć setów męki i trzy świetnej gry. Znamy finalistów US Open

Droga przez mękę

Napiszmy to wprost: jeśli na takim poziomie stał wielkoszlemowy półfinał, to naprawdę coś poszło tu nie tak. Cholera, przecież ten mecz wyglądał momentami jak wyjęty z pierwszej rundy turnieju w Antananarywie na Madagaskarze, gdzie jedzie się bardziej po to, żeby pobyczyć się na plaży, a jak się zagra, tak się zagra. Jasne, Sascha Zverev jest zadowolony – w końcu awansował do finału. Ale my zadowoleni zdecydowanie nie byliśmy, gdy oglądaliśmy to spotkanie.

Serio, liczba błędów popełnionych najpierw przez Niemca – w pierwszych dwóch setach – a potem Hiszpana (w kolejnych trzech), poziom wymian i ogólny obraz tego meczu był taki, że można by nim torturować najbardziej zagorzałych fanów tenisa. Oczami wyobraźni widzimy scenę wyjętą żywcem z “Mechanicznej pomarańczy”, gdzie taki delikwent siada przywiązany na fotelu, a wydobywający z niego zeznania wróg daje mu ostatnią szansę:

– Powiesz nam wszystko po dobroci?
– Nic ze mnie nie wydobędziecie, psie syny!
– Jak wolisz… W takim razie obejrzysz sobie mecz Zvereva z Carreno-Bustą z US Open 2020.
– Stop! Stop! Żartowałem tylko. Jakoś się dogadamy przecież, nie trzeba od razu podejmować tak drastycznych kroków…

Dobra, może i trochę przesadzamy. Ale tylko trochę. Bo jasne, widywaliśmy już w swoim życiu mecze dużo gorsze niż ten. Było ich zresztą całkiem sporo. Sęk w tym, że – powtórzmy – to był półfinał turnieju wielkoszlemowego. To trochę tak, jakbyście kupili bilet do kina na nominowany do Oscara “Room” z Brie Larson, a na sali puściliby wam “The Room” w reżyserii Tommy’ego Wiseau. To film i to film, tytuł niemal identyczny. Ale waszych oczekiwań zdecydowanie by to nie spełniło.

Reklama

No ale dobrze, napiszmy coś o samej grze. W pierwszych dwóch setach Sascha Zverev wyglądał absolutnie beznadziejnie. Nie wychodziło mu nic, cudem ugrał kilka gemów. W drugiej partii naliczono mu 22 niewymuszone błędy. Mniej zrobiłby zapewne niemiecki dziesięciolatek na dyktandzie z języka polskiego. Serio, rywal nawet nie musiał się przesadnie starać. Sascha sam dostarczał mu punkty.

Tyle że od trzeciej partii obraz gry zaczął się zmieniać. Niemiec nieco podniósł swój poziom, a w dół poszła za to gra Carreno-Busty.

Hiszpan przede wszystkim zaczął tracić swoje gemy serwisowe. Jego spokojna gra, nastawiona w dużej mierze na błędy rywala, przestała przynosić efekty. On sam coraz częściej – nawet pod minimalną presją Zvereva – wyrzucał piłki w aut lub wpakowywał w siatkę. I stracił najpierw trzeciego, a potem czwartego seta. W piątym – co obserwowaliśmy ze zdumieniem – okazało się, że obaj potrafią pograć przyzwoicie. Choć to i tak wciąż był co najwyżej kiepski mecz przetykany od czasu do czasu ładnymi punktami. Zwycięsko wyszedł z niego Niemiec – skończyło się 3:6 2:6 6:3 6:4 6:3.

– Jestem w swoim pierwszym wielkoszlemowym finale – tylko to się liczy. Wiem, że muszę grać lepiej. Nigdy dotąd nie wygrałem meczu ze stanu 0:2 w setach. Jestem szczęśliwy, że udało się to w półfinale takiego turnieju. Nie mógłbym być w tej chwili szczęśliwszy, ale został mi wciąż jeden krok. Kiedy przegrywałem 0:2, patrzyłem na tablicę wyników. Myślałem sobie: “Nie mogę w to uwierzyć. Gram w półfinale wielkiego szlema, jestem faworytem, przegrywam dwoma setami i nie mam okazji, gram aż tak źle”. Wiedziałem, że muszę grać lepiej, że muszę być bardziej stabilny – mówił Zverev.

Tę stabilność – która ostatecznie dała mu awans – zdołał wypracować. Ale tylko to. Jeśli Sascha chce wygrać w finale, musi zaprezentować się lepiej. Bo Dominic Thiem, z którym się tam zmierzy, pokazał tej nocy pełnię swoich możliwości.

Reklama

Upadki nie przeszkodziły

Już na papierze znacznie lepiej zapowiadał się drugi z półfinałów – starcie Daniiła Miedwiediewa ze wspomnianym Austriakiem. Rosjanin gościł w ubiegłorocznym finale, gdzie przegrał z Rafaelem Nadalem. Austriak też smak takich porażek zna – z Rafą przegrywał dwukrotnie na Roland Garros, a w Australian Open mecz o tytuł wygrał z nim Novak Djoković. Tym razem obaj walczyli o to, by zagościć w finale, w którym i Hiszpana, i Serba.

Trudno było wskazać faworyta jeszcze przed meczem. Miedwiediew jak burza przechodził przez kolejne rundy. Do półfinału nie stracił nawet seta. Thiemowi zdarzyło się to raz – w starciu z Marinem Ciliciem. Jeśli czegoś mogliśmy być pewni to tylko tego, że obejrzymy mecz z długimi wymianami, w których obaj będą się starali wyczekiwać na okazję do przyspieszenia gry i wykończenia rywala. Sporo miało być biegania, sporo przebijania piłki, ale wszystko to wykonywane w taki sposób, że aż chce się oglądać.

I wiecie co? Okazało się, że wielkoszlemowy półfinał w wykonaniu mężczyzn jednak może dać nam sporo radochy.

No, może poza pierwszym setem. O ile bowiem na początku obaj nie zawodzili, o tyle potem sprawę popsuła mała afera. Daniił Miedwiediew serwował przy przewadze Thiema. Po dobrym returnie Austriaka próbował jeszcze odegrać rozpaczliwego woleja z połowy kortu, co zupełnie mu się nie udało, a potem kłócił się z arbitrem. Był bowiem przekonany, że przy jego serwisie został wywołany aut, przez co początkowo nawet nie planował odbijać piłki. W ostatniej chwili się zreflektował, ale było już za późno, by punkt wybronić. Przegrał i jego, i gema, a na dodatek nie pozwolono mu wziąć challenge’u, który mógłby go uratować (co zresztą trudno zrozumieć, bo od tego w końcu ten system jest).

Miedwiediew, zły na wszystkich wokół, przeszedł na drugą stronę siatki, by spojrzeć na ślad po piłce, za co został dodatkowo upomniany (nie może tego robić, gdy nie ma regulaminowej zmiany stron). W międzyczasie rzucił kilka cierpkich uwag w stronę arbitra i poszedł dyskutować z sędzią turnieju, który jednak żadnej decyzji rozjemcy stołkowego zmieniać nie zamierzał. Daniił raz jeszcze powiedział co o tym wszystkim myśli, sarkastycznie rzucił w przestrzeń, że “szczerze przeprasza US Open za przekroczenie siatki”, a potem kompletnie się rozregulował i łatwo przegrał pozostałe dwa gemy.

Ale w drugim secie wziął się w garść. I to od tego momentu zaczęło się właściwe spotkanie, dokładnie takie jak przewidywaliśmy. Obaj regularnie wpędzali się w wymiany trwające po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt uderzeń. Próbowali się zamęczyć płaskimi slajsami, harowali w defensywie, odbierali niemal wszystkie ataki rywala, biegali z jednej strony kortu na drugą. Nawet gdy Dominic Thiem podkręcił lekko kostkę, upadł, a potem walczył z lekkim bólem i dyskomfortem (skorzystał zresztą z pomocy medycznej), to dalej był sprawniejszy i szybszy od 99 procent tenisistów. W tym Daniiła Miedwiediewa. Kolejne upadki Austriaka, które zaliczał m.in. przez własne buty, też tego nie zmieniły.

Rosjanin bowiem kompletnie nie potrafił wykorzystać swoich szans. I w drugiej, i w trzeciej partii prowadził z przewagą przełamania. W obu przypadkach tracił ją, gdy serwował na seta. Thiem pod presją nagle stawał się kilkukrotnie lepszym tenisistą. A już wcześniej prezentował się przecież naprawdę dobrze. Austriak po prostu rozkwitał, gdy przychodziło do najważniejszych momentów danego seta. Mógł więc tracić swój serwis na początku, bo odrabiał go potem, doprowadzał do tie-breaka, a w nim Daniiła ogrywał. Dokładnie ten sam schemat powtórzył się dwukrotnie.

To spotkanie trwało więc tylko trzy sety, ale stało na zdecydowanie wyższym poziomie niż wcześniejsza pięciosetówka. Po tamtym meczu potrzebowaliśmy dokładnie czegoś takiego. Starcia, w którym obaj tenisiści wyłożą na stół wszystko, co mają. Okazało się, że Thiem dysponuje mocniejszymi kartami, ale jeśli on miał na ręce pokera, to Miedwiediew co najmniej mocnego fulla.

Bo to nie było spotkanie tenisisty świetnie przygotowanego ze słabym rywalem, a mecz dwóch znakomitych zawodników. Być może nawet przedwczesny finał. W meczu o tytuł zdecydowanym faworytem na ten moment wydaje się być bowiem Austriak. A to, że już teraz możemy wskazać tak wielkiego faworyta finału, rzadko jest dobrym znakiem.

Kto wygra po raz pierwszy?

7-2. To bilans meczów między Thiemem a Zverevem. Prowadzi Dominic. Na kortach twardych bilans ten wynosi 3-1. W turniejach wielkoszlemowych: 3-0. Do tego Austriak naprawdę prezentował się przez te dwa tygodnie ze znakomitej strony. Zverev raczej przemykał przez kolejne rundy, co najmniej dwukrotnie wsadzając w ostatniej chwili kolano między zamykane drzwi a futrynę. Niemiec nie jest w stanie odnaleźć najlepszej wersji samego siebie. To że jest w finale, to i tak niespodzianka, patrząc na to, jak gra.

Pisząc wprost: na ten moment wydaje się, że nawet ugranie seta będzie dla niego sukcesem.

To o Zverevie przecież niemal każdy zawodnik z ATP – włącznie z Wielką Trójką – powtarza, że to materiał na przyszły numer jeden rankingu i wielokrotnego mistrza wielkoszlemowego. Tyle że Saschy wciąż czegoś brakuje do tego, by rywali zdominować, narzucić im swój styl gry. A Thiem potrafi to robić doskonale. Zawsze gra po swojemu, jest w tym niesamowicie skuteczny i potrafi odnaleźć się w starciu z każdym przeciwnikiem. Zverev nie  grający swojego najlepszego tenisa po prostu nie powinien sprawić mu problemu.

W tym roku spotkali się już w bardzo podobnej sytuacji – na kortach Australian Open grali ze sobą w półfinale. Pierwszego seta wygrał Niemiec, jednak potem do głosu doszedł starszy tenisista. Narzucił swoje warunki, zgarnął kolejne trzy sety i awansował do meczu o tytuł. Tym razem, o ile Sascha magicznie nie podniesie poziomu swojej gry, skończyć się to może nawet bez tej jednej partii na koncie Zvereva.

A że to jednak finał wielkiej imprezy, to chce się, by był jak najlepszy i jak najdłuższy. Dobrze byłoby więc, gdyby Niemiec okazał się nie tylko utalentowanym tenisistą, ale i niezłym magikiem. Bo wyczarowanie znakomitej formy z niemal niczego, to naprawdę trudna sztuczka. W tym przypadku jest jednak konieczna, jeśli Sascha chce – a chce a pewno – zawalczyć o tytuł.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...