Pogoń Szczecin jest teoretycznie w sytuacji, w której remis z drużyną klasy średnio-wyższej, a za taką należy uważać Cracovię, nieszczególnie powinien ją cieszyć. Nawet na jej terenie. Z drugiej strony – to właśnie Cracovia. Drużyna, która wie, jak grać z lepszymi od siebie, o czym niezwykle boleśnie przekonał się niedawno Raków Częstochowa. Drużyna, do której trzeba podchodzić z respektem. „Pasy” chciały zagrać dziś w podobny sposób, co z drużyną Marka Papszuna. Ich strategia była dobra. Stworzyły sobie więcej sytuacji. I to one schodziły z boiska z większym niedosytem. Choć bez dwóch zdań ten także jest obecny w szeregach przyjezdnych.
Plan krakowskiego zespołu na ten mecz był dokładnie taki, jak można było się spodziewać – mądra defensywa, w której królował Rodin oraz niezwykle szybkie i konkretne ataki, zwykle wyprowadzane błyskawicznie po odbiorze, które są specjalnością zakładu zespołu Jacka Zielińskiego – prawdopodobnie nikt w Ekstraklasie nie opanował tego elementu piłkarskiego rzemiosła w wyższym stopniu. Nawet jeśli Cracovia kilka razy przedostała się pod bramkę „Portowców”, to zabrakło jej skuteczności.
Jacek Zieliński zaskoczył ze składem – względem ostatniego meczu posadził na ławce Makucha, Rasmussena, Siplaka, Rapę, Konoplankę i Jablonskiego. O ile czterech ostatnich to zawodnicy krążący pomiędzy ławką i jedenastką, o tyle odstawienie dwóch pierwszych – do których w szerszej perspektywie nie można mieć przecież większych pretensji, wręcz przeciwnie – można było odbierać w kategorii lekkiego szoku. Ich miejsce zajęli kolejno Kallman, Loshaj, Jaroszyński, Kakabadze, Myszor i Jugas. Trener Cracovii zdecydowanie trafił z jedenastką – tylko jeden z grona „nowych” piłkarzy rozegrał słabe zawody. Konkretnie – Jaroszyński, który spartolił nie tylko wyśmienitą okazję, ale i wiele wrzutek, ogólnie wyglądał jak zawodowy elektryk, a nie zawodnik, który przyszedł z Serie A.
Po pierwszej połowie czuliśmy lekkie rozczarowanie. Niby oba zespoły chciały grać w piłkę. Niby nie grały lagi na Dawidka, a raczej skrupulatnie budowały swoje ataki, stawiając na grę podaniami i dużą liczbę pojedynków (głównie za sprawą gospodarzy, którzy prezentowali dość agresywny pressing). A jednak ciągle mieliśmy wrażenie, że to spotkanie ma potencjał, lecz nie może się rozkręcić. To jedna strona medalu, bo druga jest taka, że w pierwszej odsłonie mogły paść trzy bramki.
Pierwsza za sprawą Zahovicia. Zdecydowanie nie był to mecz Słoweńca (później jeszcze w dogodnej sytuacji próbował głową i choć można docenić urwanie się rosłym stoperom ”Pasów”, to sam strzał był niemrawy). Napastnik Pogoni dostał wówczas dobre podanie od Grosickiego, płaskie, takie akurat na nogę. No i fatalnie to wszystko sobie wyliczył – po prostu nie trafił w piłkę. Kolejne dwie okazje miała Cracovia. Rakoczy po – a jakże – szybkiej wymianie piłki swoich kolegów i wycofaniu futbolówki w okolice linii pola karnego uderzył w słupek. Następnie świetne podanie na piąty metr dostał Jaroszyński, który powinien oddać soczysty strzał, a toczył nierówną walkę z grawitacją i w konsekwencji przestrzelił. Warto podkreślić, że przy obu tych sytuacjach asystę mógł mieć na swoim koncie Myszor. Młodzieżowiec, który ostatnio trochę oddalił się od wyjściowej jedenastki (nie znalazł się w niej w czterech ostatnich spotkaniach) dał sygnał, że nie zamierza składać broni. Wciąż jest w gazie.
W drugiej połowie długo oglądaliśmy to samo, czyli potencjalnie dobry mecz rozgrywany na zaciągniętym ręcznym, aż w końcu obie ekipy strzeliły po golu w odstępie trzech minut. Wynik otworzyła Pogoń, której trochę pomogło szczęście. Po rzucie rożnym, i mądrym przedłużeniu wrzutki, stworzył się totalny chaos. Najpierw Grosicki nie trafił w piłkę. Potem ta odbiła się od innego zawodnika Pogoni. Jako że zmierzała w stronę bramki, interwencji w parterze podjął się Kakabadzie. Zrobił to na tyle niefortunnie, że wystawił piłkę Grosickiemu, który długo się nie zastanawiał. Trudno winić Gruzina, grającego generalnie bardzo dobre spotkanie, za tę asystę. Nieprzypadkowe było z kolei to, że do siatki trafił akurat „Grosik”, czyli najlepszy piłkarz „Portowców” w tym spotkaniu. To zresztą z jego akcji, zakończonej zablokowanym strzałem, który wylądował poza boiskiem, wziął się ten stały fragment gry. Można mieć do niego zastrzeżenia tylko za akcję przy 1:1, gdy znalazł się oko w oko z Niemczyckim, lecz nie chciał ryzykować strzału z ostrego kąta. Poszukał kolegów, ale znalazł tylko defensora drużny przeciwnej.
Odpowiedź Cracovii? Znów – szybki i konkretny atak. Kluczowe przy nim było zachowanie Zecha, który dał się ograć Loshajowi na bardzo prosty zwód na zamach. Kosowianin skorzystał z powstałych okoliczności, uderzył sytuacyjnie, trafił w słupek. Piłka spadła pod nogi Kallmana, któremu wystarczyło tylko dopełnić formalności. Fin rozegrał dobre zawody, z kolei jego rywal do składu, Makuch, po wejściu na boisko niczego szczególnego nie pokazał. Co więcej – połasił się na gola, kończąc indywidualnie jeden z kontrataków, zamiast rozrzucić futbolówkę na skrzydło, o co się prosiło. Gdyby trafił, byłby bohaterem. Ale uderzył prosto w Stipicę.
Kiedy już worek z bramkami został rozwiązany, to Cracovia sprawiała lepsze wrażenie, atakując z większym animuszem i bardziej się odkrywając. Ale Pogoń również dążyła do podniesienia z boiska kompletu, dzięki czemu końcówkę oglądało się naprawdę dobrze. Na tyle dobrze, że wynagrodziła nam ona marudzenie, jakiego mogliśmy dopuszczać się do 70. minuty.
Najlepszy na boisku? Bez dwóch zdań Matej Rodin. Niewiele mówi się o tym piłkarzu, a trzeba przyznać, że Cracovia dorobiła się naprawdę pewnego stopera. Oczywiście – patrząc całościowo na przygodę Chorwata przy Kałuży, ma też sporo za uszami. Niemniej ostatnio imponuje pewnością, siłą, ustawieniem się, gaszeniem potencjalnego zagrożenia w zarodku. Tak było i dziś – stoper zanotował naprawdę dużo ważnych interwencji. Największym rozczarowaniem jest z kolei Mateusz Łęgowski, na którego z racji powołania patrzyliśmy trochę uważniejszym okiem. Niby chciał, często był pod grą, ale niewiele mu dziś wychodziło. Notował stratę za stratą. Wikłał się w pojedynki, z których nie miał prawa wyjść zwycięsko. Chciał przyspieszać, a w efekcie musiał cofać się pod własną bramkę – on i jego koledzy. Jak już mógł coś zrobić pod bramką rywala, to przeciągnął wrzutkę jak z najczarniejszych snów Jacka Krzynówka. Nie był to występ godny kadrowicza, co oczywiście nie znaczy, że trzeba go nagle przekreślać.
Schodził z boiska rozczarowany Łęgowski, w podobnych nastrojach schodziła cała Pogoń, ale i Cracovia raczej nie zadowoli się punktem z pretendentem do mistrzostwa Polski. To taki remis, z którego można wyciągać wiele pozytywów, ale koniec końców każda ze stron przyjmuje go z niedosytem.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Mały-wielki Kun poprowadził Widzew do triumfu w Mielcu
- Kiedy jesteś za Lechią i zerkasz na tabelę…
- Piasecki golem sezonu (?) zakończył męki Rakowa, a rozpoczął Radomiaka
Fot. FotoPyK