Znacie to uczucie, wyłożyć się metr przed metą? Odpaść na ostatniej prostej? Witać się z gąską, a następnie obserwować, jak znika w oddali? Oni znają. Dla nich nie ma przewagi, której nie da się roztrwonić. Nie ma przewagi, której nie da się stracić. Oto mistrzowie frajerskich porażek, wypuszczania z rąk punktów i psucia sobie nastrojów na własne życzenie. Sprawdziliśmy, które drużyny Ekstraklasy najczęściej rozdawały punkty po promocjach lepszych niż w second handzie.
Lechia Gdańsk
Kto najczęściej dawał dupy, gdy sprawa była już niemal przesądzona? Możecie się zdziwić, bo jest to Lechia Gdańsk. Tak, to zaskoczenie, bo przecież dość świeże są wspomnienia z ostatnich derbów, gdy Lechiści brawurowo odrobili straty do Arki i wygrali 4:3. A jednak, najbardziej spektakularne wpadki notowała właśnie ekipa z Trójmiasta. Jakie? Spójrzmy na derby, tyle że te pierwsze.
Arka – Lechia 2:2
Nie możemy sobie chyba wyobrazić bardziej frajerskiego remisu. Nie dość, że w derbach, nie dość, że roztrwaniając dwubramkowe prowadzenie, to jeszcze po golu w 100. minucie meczu. Kulminacja nie tyle rzadko spotykana, co wręcz mało prawdopodobna. Zresztą okoliczności utraty tego prowadzenia są równie kuriozalne. Najpierw gol Nalepy, który obciąża konto Kuciaka. Potem z boiska wyleciał Udovicić, który dostał kiera za atak na sędziego. I wreszcie, na końcu, typowa bramka z dupy – leżący Schirtladze wystawia piłkę, Vejinović zawija i mamy remis. Po takim meczu powinien chyba wjechać słynny gif z tańczącym ostatnim pożegnaniem rodem z Afryki.
Śląsk – Lechia 2:2
Ale! Lechia tak upodobała sobie najgroźniejszy według Czesława Michniewicza wynik, że ten wyczyn powtórzyła we Wrocławiu. Wyglądało to podobnie. Flavio załadował dwa gole, gdańszczanie szukali już knajpki, w której w drodze powrotnej można opić pewną wygraną. Tymczasem w drugiej połowie ekipę Piotra Stokowca pogrążył Michał Chrapek. Najpierw wywalczył rzut karny, którego na gola zamienił Mączyński, potem sam skierował piłkę do siatki w – tak, zgadliście – ostatnich minutach gry. Lechia znów wypuściła z rąk dwubramkową przewagę, jednak tym razem można ją trochę usprawiedliwić. Średnia wieku piłkarzy, którzy usiedli we Wrocławiu na ławce rezerwowych, to zaledwie 17,5 roku. Nic dziwnego, że Stokowiec przeprowadził tylko jedną zmianę. Nic dziwnego, że drużyna z północy kraju opadła z sił.
Zagłębie – Lechia 4:4
I być może Lechii nie przyznawalibyśmy tytułu przegrywów roku, gdyby nie mecz z Zagłębiem Lubin. Ale szanujmy się – ile razy można powtarzać ten sam numer? Po 55. minutach goście prowadzili 4:2. Niezła strzelanina, ale koniec końców zwycięska, mogliby pomyśleć gdańscy kibice. I byłoby to myślenie błędne. Zagłębie grało dobrze, grało nawet bardzo dobrze, w dodatku jeździło na tyłkach do końca i właśnie to się opłaciło. W 83. minucie gry Bartosz Białek uratował “Miedziowym” remis, trafiając na 4:4.
***
Zapytacie, czy nie moglibyśmy Lechii oszczędzić? W końcu ani razu nie przegrała. W końcu ostatnio udało jej się stanąć po drugiej stronie w tym scenariuszu i wyciągnąć remis przy stanie 0:2 w Zabrzu. No i jeszcze te derby…
Tak, to wszystko prawda. Tyle że nie zmienia to faktu, że trzykrotne wypuszczenie z rąk przewagi dwóch bramek, wygląda po prostu komicznie. Gdyby nie sześć punktów, które Lechia straciła w tak frajerski sposób, dziś klub z Gdańska byłby na trzecim, a nie ósmym miejscu w lidze. Wniosek? Mniej bujania w chmurach, a puchary znów będą na wyciągnięcie ręki.
Raków Częstochowa
Przyznajemy, mieliśmy lekki dylemat, czy na drugim miejscu umieścić Raków, czy Wisłę Płock. Obydwa zespoły potrafiły przerżnąć w naprawdę dramatyczny sposób. Ale postawiliśmy na częstochowian, bo wobec nich wymagania były większe. To o Rakowie pisaliśmy, że na własne życzenie wypisał się z walki o grupę mistrzowską. I mamy na to dowody, bo mecze, które Raków przegrał w absurdalnych okolicznościach, znajdziemy bez problemu.
Wisła – Raków 3:2
Świeżutki przykład, jeszcze ciepły. Spotkanie, które od samego początku układało się jak typowy mecz Rakowa. Czytaj – klub z Częstochowy prowadzi, gra w piłkę, a rywale wygrywają. Wisła do przerwy oddała JEDEN STRZAŁ. I to z rzutu karnego. Raków gniótł ją tak, że kwestią czasu było rozwiązanie worka z bramkami. I rzeczywiście – po przerwie wyrównał, a potem objął prowadzenie. Tyle że bieg w stronę słońca przerwał weteran Błaszczykowski. Krakowianie, którzy wyglądali fizycznie tak, jakby to była reprezentacja Kartoflisk na Puchar Polski, wcisnęli w końcówce dwa gole i zabrali beniaminkowi ostatnią szansę na dołączenie do gry o puchary.
Arka – Raków 3:2
Lecimy dalej z równie mocnym przykładem. Pamiętacie ten mecz? Raków szybko trafia do siatki. Jeszcze przed przerwą podwyższa prowadzenie i wszystko idzie pięknie. A potem? Potem mamy legendarną już zmianę Babenki. Mamy gola głową autorstwa Mateusza Młyńskiego. I wreszcie mamy gola Mihajlovicia na 3:2, strzelonego kilka chwil po wyrównaniu i oczywiście – strzelonego rzutem na taśmę. To była jedna z najbardziej frajerskich porażek tego sezonu. Ba, powiemy więcej. To była jedna z najbardziej frajerskich porażek w ostatnich latach w Ekstraklasie.
Piast – Raków 2:1
Oczywiście Raków ma jeszcze sporo w zanadrzu, także, jak mawia Zbigniew Boniek: spokojnie. Weźmy np. taki mecz z Gliwic. Perfekcyjnie się dla ekipy Marka Papszuna ułożył. Bramka Forbesa na początku spotkania, można kontrolować mecz – i tak też Raków robi. Wszystko by się udało, gdyby nie bombardowanie bramki częstochowian na około kwadrans przed końcem spotkania. Wtedy to kiera za zablokowanie strzału ręką wyłapał Sapała, za co Piast otrzymał rzut karny. Oczywiście – już wtedy pisaliśmy, że to błąd sędziego. Ale czasu nie dało się cofnąć. 1:1, trzy minuty później pechowy samobój Skórasia.
Okoliczności porażki mocno kontrowersyjne, ale wciąż jest to przegrana mimo prowadzenia, po rzucie karnym i samobóju.
Raków – Wisła Płock 1:2
Na koniec zostawiamy mecz, który w dużym stopniu zaważył na tym, że Raków wyprzedził Wisłę w naszym zestawieniu. Zaważył dlatego, że właśnie Wisła wykorzystała dobre serce częstochowian w kwestii rozdawnictwa punktów. Zaczęło się jak zwykle – do przerwy 1:0 po golu Forbesa. Skończyło również jak zwykle – kompromitującą porażką. Bo jak inaczej nazwać przegraną po golach dwóch gości, którzy sami już nie pamiętali, kiedy ostatni raz trafili do siatki? Szwoch wyrównał, Tomasik – w ostatnich minutach, a jakże – dobił i Raków znów musiał obejść się smakiem.
***
Ile punktów stracił beniaminek Ekstraklasy po durnych, niepotrzebnych porażkach? Uwaga – 12! To wręcz nieprawdopodobne, ale gdyby piłkarze Rakowa nie byli tak ciężkimi przegrywami, nie tylko znaleźliby się w grupie mistrzowskiej, ale też na podium ligi. O ile piłkarsko ekipa z Częstochowy wygląda nieźle, tak mentalnie jest tu naprawdę sporo do poprawy. No, chyba że Raków zadowala się rolą Świętego Mikołaja ligi. Bo jak tak, to spoko.
Wisła Płock
Ach, płocka Wisła. W pewnym momencie, a konkretnie mniej więcej wtedy, kiedy udało jej się skorzystać z prezentów Rakowa, wydawało się, że to będzie klub na miarę walki o puchary. Jak się skończyło, wszyscy wiemy. Dziś Wisła ledwo co wyprzedza swoją imienniczkę z Krakowa, która drży przed spadkiem. Czy klub z Mazowsza mógł takiego losu uniknąć? Jak najbardziej. I wcale nie musiał stawać na rzęsach, żeby to zrobić. Wystarczyłoby np. nie oddawać wygranej za bezcen, co płocczanie robili nad wyraz często.
Wisła – Pogoń 2:3
Dobitny i wciąż świeży przykład na to, jak przegrać wygrany mecz. Jedna z najgłupszych, najbardziej absurdalnych porażek w tym sezonie. Otóż Wisła przegrała z Pogonią w pięć minut. W PIĘĆ MINUT. Mało tego – dokładnie pięć minut przed tym, jak rozpoczął się jej koszmar, strzeliła bramkę na 2:0. Wtedy wydawało się, że mecz już jest zamknięty. Szczecinianie pokazali jednak charakter, a Kosta Runjaić doskonałego nosa do rezerwowych. Na boisko wpuścił Marcina Listkowskiego i Pawła Cibickiego i to właśnie ten duet pociągnął Pogoń do wygranej, strzelając dwie piękne bramki.
Jagiellonia – Wisła 2:2
Remis imienia Lechii Gdańsk. Wisła miała całkiem niezłą sytuację. Prowadziła na trudnym terenie w Białymstoku. I to dwiema bramkami, nie na farcie, zasłużone 2:0. Jagiellonia nie gra nic, typowe męczenie buły. Tu też płocczan poniekąd pogrążyły dobre zmiany rywali, bo Mystkowski asystował przy golu kontaktowym Bidy. Jednak był w tym też element sabotażu. Oczywiście, nasz ulubiony Thomas Dahne. Podobno strzału Jakova Puljica nie dało się wybronić, bo szedł po rykoszecie. Podobno, bo coś nam się wydaje, że gdyby nie ręcznik w bramce, Wisła wcale nie musiałaby mówić o frajerskim 2:2. A tak, cóż. Dwa punkty się ulotniły.
Wisła – Korona 1:4
Kolejny mecz, którego “Nafciarze” nie wygrali mimo prowadzenia, jednak chyba najmniej bolesny. Dlatego, że choć Wisła prowadziła od 15. minuty spotkania, to potem po prostu przyjmowała kolejne ciosy. Nie było tu wyniku na ostrzu noża. Nie było dramaturgii. Powiedzielibyśmy, że nie było bramek w ostatnich minutach, ale to akurat nieprawda, bo wtedy Korona dobiła Wisłę, strzelając na 4:1. Ale właśnie – to było już czwarte trafienie kielczan w tym meczu, więc ewidentnie mówimy to o bach-bach-bach i do domu, zamiast precyzyjnego ciosu nożem na chwilę przed końcowym gwizdkiem. Niemniej, tak czy siak, odhaczamy: Wisła prowadziła, Wisła przegrała.
Wisła – Śląsk 1:2
To znamienne – czwarty mecz Wisły z tego roku, trzeci po pandemii i znowu możemy mówić o wypuszczeniu wygranej z rąk. Co więcej, Wisła przegrała mimo to, że Radosław Sobolewski poszedł po rozum do głowy i wystawił bramkarza w miejsce wyrobu bramkarzopodobnego. Prowadzenie płocczanom zapewnił Damian Michalski, który trochę odkupił winy za spotkanie z Jagiellonią, w którym wpisał się do teamu sabotażystów obok Dahnego. Ale znów do gry weszli zmiennicy, a konkretniej zmiennik. Robert Pich najpierw trafił sam, potem wypracował gola Płachecie i Wisła z Płocka straciła szanse na grupę mistrzowską. Rzecz jasna – na własne życzenie.
Jak wypadli pozostali?
Wielką trójkę już znamy. Podium w kategorii bezjajeczna drużyna roku jest w pełni obsadzone. A jak wypadła reszta stawki? Kto zbliżył się do legendarnych wyczynów Lechii, Rakowa i Wisły Płock? Sporo podobnych piruetów, które kończyły się lądowaniem na czterech literach, ma na koncie ŁKS Łódź. Łodzianie dwukrotnie dostawali w taki sposób od Legii. W Warszawie wypuścili z rąk prowadzenie 1:0, kończąc mecz z wynikiem 1:3 na tablicy. W Łodzi natomiast udało im się prowadzić dwukrotnie, ale i tak schodzili z boiska przegrani. Do ich dorobku trzeba też doliczyć porażkę 1:3 z Lechią, z którą prowadzili od 9. minuty, czy w końcu łomot w Gliwicach, gdy Piast spokojnie odrobił bramkę straty i zgarnął trzy punkty.
Bywało i tak, że prowadzenia nie potrafił wykorzystać Lech Poznań. Konkretniej zdarzało się to w spotkaniach z Legią i Cracovią. To drugie wygląda dość komicznie, bo Lech przegrał po karnym i swojaku. Natomiast “Kolejorzowi” trzeba oddać jedno – sam też potrafi powalczyć. Tak było, gdy stracił dwubramkowe prowadzenie w meczu z Rakowem, ale w ostatnich minutach zdobył bramkę na wagę trzech punktów. Tak było również ostatnio, kiedy mimo wyniku 1:3 w Lubinie, zdołał wyszarpać “Miedziowym” punkt po dwóch trafieniach w ostatnim kwadransie.
Przypadek ekipy z Poznania jest podobny do Wisły, która potrafiła stracić prowadzenie w meczach ze Śląskiem (1:2) oraz Legią (1:3), ale z kolei ostatnio wyrwała punkty Rakowowi, a wcześniej mimo straconej przewagi w starciu z Zagłębiem, wygrała 4:2.
Reszta drużyn raczej mieściła się w normie. Swoje wpadki miała Jagiellonia, swoje miał Górnik Zabrze, jednak raczej nie tak spektakularne. Natomiast warto dodać, że i Legia mogła uciułać więcej “oczek”, gdyby nie trzy głupie porażki. Za każdym razem scenariusz był taki sam. Prowadzenie 1:0, remis, porażka 1:2. Autorami powrotów: Pogoń, Lechia i Zagłębie. Wniosek? Nawet drużynie pewnie zmierzającej po mistrzostwo Polski, takie wpadki mogą się przydarzać. Problem robi się wtedy, gdy – tak jak w przypadku Lechii, Rakowa czy Wisły Płock – decydują one o tym, o co właściwie gra się w danym sezonie.