Trzy lata temu doprowadził polskich koszykarzy do największego sukcesu od dekad – czwartego miejsca na EuroBaskecie. Dziś Biało-Czerwoni pod jego wodzą zaczną walkę w kolejnych mistrzostwach Europy. Tym ważniejszą, że wszystkie spotkania grupowe rozegrają w Katowicach. Usiedliśmy więc z Igor Miliciciem, żeby o tym turnieju porozmawiać. Czy trener Polaków jest pracoholikiem? Co sądzi o polskiej lidze? Jak bardzo skomplikowała mu życie kontuzja Jeremy’ego Sochana? Dlaczego uważa mecz ze Słowenią – z którą zagrają też dzisiaj – sprzed trzech lat za najlepszy w dziejach kadry? I czy obawia się, że może na tym turnieju rywalizować też o posadę?
![Trener koszykarzy: Polska liga nie jest słaba. Ale mam duże obiekcje do szkolenia [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/08/igor-milicic-polska_Easy-Resize.com_.jpg)
Igor Milicić o EuroBaskecie, szkoleniu w polskiej koszykówce i grze w szachy
SEBASTIAN WARZECHA: Czy jest pan pracoholikiem?
IGOR MILICIĆ: O, dobre pytanie! (śmiech) Myślę, że nie, bo pracuję tyle, ile trzeba. Wychodzę z założenia, że pewność siebie wynika z wykonanej pracy. Mój sztab i ja wykonujemy jej naprawdę dużo, a przez to tę pewność mamy.
Widziałem wypowiedzi właśnie członków pana sztabu, jeszcze z czasów klubowej koszykówki. Mówili, że kiedy oni mieli do obejrzenia trzy-cztery mecze, pan oglądał ich pięć-sześć. I że nawet sędziowie powtarzali panu, że nie wiedzą, jak to możliwe – oglądać tyle meczów. Dalej tak jest?
Dalej. Żeby czuć się pewnym swego, trzeba „rozgryźć” pewne rzeczy nawet na kilka meczów do przodu. Czasem jest tak, że największą „walkę” toczę w swojej głowie, sam ze sobą. Znajduję wtedy rozwiązanie danej kwestii na parkiecie, po czym wymyślam rozwiązanie na to rozwiązanie, a potem kolejne rozwiązanie i tak dalej. Czyli atak na obronę, obronę na atak. W ten sposób poszerzam taktyczny zakres rozwiązań w ataku czy w obronie, ustalam, jak ogarnąć to wszystko w najlepszy możliwy sposób. W końcu nic nie przychodzi samo z siebie.
Innymi słowy: wymyśla pan rozwiązanie w ataku, potem analizuje, jak mógłby zareagować na to przeciwnik, a wtedy próbuje znaleźć kolejne rozwiązanie na to, co zrobiłby rywal?
Dokładnie tak. To takie szachy. Może niektóre z tych sytuacji nigdy się nie wydarzą, ale jeśli jednak będą miały miejsce – bo ktoś jest na tyle bystry, chytry i szybko reaguje – to chcę wiedzieć, jaki kolejny ruch mam podjąć.
A gra pan w szachy?
Gram.
Na jakim poziomie?
Teraz mam ranking – ten na stronach internetowych – w okolicach 1400. Nie gram jednak na tyle, bym mógł powiedzieć, że rozgrywam dużo partii. Czasem zagram coś przed snem i tak naprawdę to tyle.
Ale to już i tak całkiem dobrze. Sam sprawdzałem swój ranking i doszedłem w okolice 900. Więc jest pan sporo ponad mną.
Może i tak, ale wiem, że niektórzy zawodnicy z reprezentacji mają dużo więcej. Ale gdzieś tam utrzymuję ten ranking między 1300 a 1450. Jeszcze nie doszedłem do 1500, rekord to chyba 1480.
Czyli szachy to reprezentacyjna rozrywka?
Nie, nie. Choć wiem, że w Polsce w ogóle w przeszłości dużo osób grało w szachy. W warcaby też. Ja osobiście lubię wszystkie tego typu gry – te, gdzie w grę wchodzi strategia, trzeba trochę pomyśleć. Obojętnie czy to karciane, czy planszowe, czy typowe sporty. Wszędzie, gdzie są konkurencja i strategia, jestem i ja.

Dobrze, wróćmy więc tam, gdzie teraz przede wszystkim analizuje pan strategię – na parkiet. Mówił pan o szukaniu rozwiązań, więc wypada zapytać: jak bardzo utrudniła wam życie kontuzja Jeremy’ego Sochana i jakie jest na to rozwiązanie?
Bardzo. Mieliśmy plan, który istniał w naszych głowach od poprzedniego lata, gdy Jeremy tak naprawdę po raz pierwszy grał razem z nami. Chodziło o to, żeby wydobyć i z niego, i z naszej kadry jak najwięcej. Zrobiliśmy na potrzeby tego pewne ruchy, już w listopadzie, a potem w kolejnym okienku – w lutym. Chcieliśmy po prostu mieć część pracy odrobionej już wcześniej.
Zmieniliśmy nieco koncept gry w ataku, żeby nasi zawodnicy mogli pokazać swoje największe atuty grając razem z Jeremym. W tym momencie musimy to wszystko trochę zmodyfikować. Nie mamy dużo czasu, ale szczęście w nieszczęściu, że zostały jeszcze te dwa tygodnie [rozmawialiśmy mniej więcej na tyle przed pierwszym meczem Polaków – przyp. red.], w czasie których możemy poczynić odpowiednie korekty i dostosować się do tej sytuacji.
Nie wiemy też, czy zagra Igor junior, będzie miał przeprowadzane badania. Wcześniej prowadzili go pod tym względem Philadelphia 76ers, teraz my chcemy się przekonać, czy faktycznie uraz wykluczy go z gry [wykluczył – przyp. red.]. Mówimy łącznie o dwóch zawodnikach czy to w NBA, czy na pograniczu NBA i to grających na tych samych pozycjach. To więc naprawdę nieciekawa sytuacja, z którą musimy sobie poradzić.
A to że Igor junior tu przyleciał, może utrudnić mu życie w kontekście walki o NBA? Bo przecież kontuzja sama w sobie już w dużej mierze to zrobiła.
Kontuzja na pewno ograniczyła zainteresowanie jego osobą. Przed urazem interesowało się nim 11 klubów, z czego sześć na poważnie – i co do draftu, i co do przyszłości w NBA. Śledzili go od dłuższego czasu. Natomiast ta kontuzja – mimo że nie jest poważna – odniesiona w niefortunnym czasie, przyczyniła się do tego, że to zainteresowanie poszło w innym kierunku. Ale Igor na tyle zrobił wrażenie, że w 76ers wierzą, że może im pomóc. Dostał tam szansę i to jest najważniejsze. Jeśli nie będzie mógł zagrać na EuroBaskecie, to wróci do Filadelfii i tam będą go dalej prowadzić.
Jest jakiś plan, co jeśli jednak nie uda się z NBA?
To sprawa Igora i jego agenta. To oni tę karierę od tego roku bardziej prowadzą, niż ja mam na to wpływ.
Czyli trochę się zmieniło. Słyszałem, że wcześniej pan miał na nią duży wpływ. I nie tylko na tę karierę, a nawet na… trenerów Igora. Bo gdy przyjeżdżał pan do Stanów, pooglądać syna na żywo w NCAA, to podpytywali pana o zdanie właśnie jego szkoleniowcy.
Oni mają respekt do europejskiej koszykówki. Mam też z nimi kontakt od dłuższego czasu, właściwie od momentu, gdy zaczęli starania o sprowadzenie Igora. Więc to nie nowość. Nawet teraz, gdy Igor jest poza college’em Tennessee, to trenerzy dzwonią i pytają o różne zagadnienia, jeśli wiedzą, że mogę pomóc. Zresztą kilka tygodni temu wysłałem im kilka filmów z przykładami, jak trzeba pewne rzeczy ułożyć, czy też jak można je rozegrać. To jest normalna rzecz.
Tym bardziej, że gdy byłem na ich treningach, to zerkałem na to z boku, bez żadnego założenia, że muszę zwrócić uwagę na coś konkretnego. Po prostu patrzyłem, jak grają i powiedziałem, co myślę – o ile pytali. Czy ktoś to potem przyjmie do wiadomości, to już nie moja rzecz. Choć raz widziałem, że trener od razu na następnym treningu dostosował się do tego, co powiedziałem. Wie pan, jesteśmy kolegami, szanujemy się nawzajem. Ja też ich czasem o coś dopytuję, szukam ich opinii, żeby mieć szerszy pogląd na daną sprawę.
Czyli gdyby chciał pan kiedyś pojechać pracować za Ocean, to kontakty już są.
(śmiech) Na pewno. Mam duże znajomości, choć w NCAA jest to tak wszystko ułożone, że tylko jeden główny trener na 365 zespołów Dywizji I, jest spoza USA.
A co u pana pozostałych dwóch synów?
Obaj się rozwijają bardzo fajnie. Zoran jest teraz ciut wyższy ode mnie, czyli urósł solidnie. To był jego ostatni rok szkoły średniej, teraz podpisuje umowę w Ulm na dwa lata, choć plan jest taki, by już po tym sezonie – gdy jego fizyczność będzie już „ustalona” i nie będzie tak drastycznego rozwoju – pograł być może jeszcze rok gdzieś w Europie, a potem poszedł w ślady Igora. Mam nadzieję, że się uda. Teo też podpisuje nową umowę z Ulm. Ma być dołączony do pierwszego składu i stopniowo przygotowywany do roli pierwszoplanowego rozgrywającego.
Zagaduję o nich nie bez powodu, bo chcę zadać inne pytanie: czy uważa pan, że w Polsce mamy problem ze szkoleniem? Wszyscy pana synowie rozwijali się koszykarsko w Ulm, więc wygrała opcja zagraniczna. Czy więc polska liga jest pod pewnym względami zbyt słaba? Fizyczności, szybkości, może jeszcze czegoś? Widziałem wiele wypowiedzi o tym, że brakuje nam czegoś, by przygotować zawodników do gry na najwyższym poziomie.
Na pewno polska liga nie jest słaba. Powiedziałbym, że jest wręcz dość mocna pod względem jakości. Natomiast jest specyficzna. Jest mocno taktyczna i nie za bardzo możemy tu ściągać jakościowych zawodników. Raczej takich, którzy są dopiero na dorobku. A wtedy trochę trudno jest tę ligę rozwinąć jeszcze bardziej. Natomiast sama w sobie jest naprawdę na solidnym poziomie, nie ma co o to płakać.
Mam za to duże obiekcje do szkolenia, które na pewno może być na wyższym poziomie. Ale przyczyn tego jest mnóstwo, to temat rzeka. Uważam, że mamy mnóstwo talentów, naprawdę. Jednak niekoniecznie pracuje się z nimi w taki sposób, by oni później stali się zawodnikami na poziomie tego talentu, który prezentowali w młodych latach.
Tu wypada zadać podstawowe pytanie: czemu tak niewielu polskich zawodników gra choćby na poziomie Euroligi, nie mówiąc już o NBA?
Większość tych zawodników z Polski, którzy zrobili karierę w Europie, nie wychowało się w Polsce koszykarsko. I wiem, że wielu ludzi w Polsce będzie się na to krzywo patrzyć, ale moje zdanie jest takie, że mamy zbyt mało trenerów, którzy mogliby pomóc zawodnikom stać się lepszą wersją siebie.
Czyli trzeba by zacząć od szkolenia trenerów, żeby oni mogli szkolić lepszych zawodników?
Dokładnie tak. Tu problem znowu jest trochę szerszy, ale moim zdaniem to jest podstawa. I wyjaśnienie tego, dlaczego tak niewielu młodych zawodników z Polski gra na wysokim poziomie.
Ma pan takie momenty w czasie spotkań, że chętnie sam wszedłby pan na boisko?
Nie. Moja kariera była bardzo długa, skończyłem grać w wieku 37 lat. A już gdy miałem 18 lat wróżono mi koniec kariery, bo doznałem poważnej kontuzji, która wówczas w 90 procentach przypadków znaczyła, że trzeba przejść na sportową emeryturę. Naprawdę dziękuję losowi, że tak długo mogłem grać.
Więc jak już odwiesiłem te buty na kołek, to nie było nawet jednego momentu, w którym pomyślałbym: „o, fajnie byłoby wrócić”. Powiedziałem sobie nawet, jak zaczynałem trenować, że nigdy, absolutnie nigdy nie może się zdarzyć taka sytuacja, że powiem zawodnikowi: „ja bym to zrobił tak” czy „jak ja grałem, to byśmy zagrali to w ten sposób…”. Takich uwag nie stosuję, bo nie ma to sensu.
A ma pan zawodnika, w którym widzi pan trochę siebie z czasów na parkiecie?
Jest paru takich zawodników, którzy grają bardzo podobnie do mnie. Jest też kilku, u których widzę cechy charakteru, które mnie charakteryzowały. Ale to normalne, koszykarzy jest przecież na świecie mnóstwo. Fajne jest natomiast, gdy koszykarze pójdą za myślą trenera i kończy się to sukcesem. A to się zdarzało w mojej karierze dość często.
Czy w kadrze takim zawodnikiem, który idzie za tą myślą, jest Michał Sokołowski?
Na pewno, natomiast nie jest takim zawodnikiem, jakim byłem ja. Ogółem mamy jednak wielu graczy, którzy rozumieją moją myśl trenerską. Michał jest jednym z nich. Miałem też to szczęście, że mogłem go zatrudnić w klubach, których prowadziłem – Anwilu, Besiktasie i w Neapolu. Więc jest to fajna sprawa. Michał jest już wręcz znudzony tym, co ja mówię, bo wie wszystko. (śmiech) Wie, co ma robić, jak się zachowywać, jak ustawić się w danych sytuacjach i czego wymagam w konkretnych przypadkach. Natomiast moja współpraca z Michałem obrodziła sukcesem.
Pytam też dlatego, że Michał w tym sezonie grał mało, a jednak dalej będzie jednym z ważnych ogniw.
Nie grał, bo odszedł z mojego zespołu! (śmiech) Ale tak, miał słabszy sezon, przyczyniła się też do tego kontuzja – zresztą ja też najlepszego sezonu klubowego nie miałem. Co do Michała: wiemy, na co go stać, wierzymy w niego i liczę, że wróci do najlepszej dyspozycji.
A jak to będzie z wkomponowaniem do drużyny Jordana Loyda?
To bardzo mądry zawodnik. Jestem z nim w stałym kontakcie od trzech czy nawet czterech miesięcy. Wysyłam mu nasze założenia taktyczne i z obrony, i z ataku. Dostawał nagrania z naszych treningów, wspólnie je analizowaliśmy. Choć jest nowy w zespole, to część tych jednostek treningowych zrobił właśnie przez wideo, analizy i rozmowy. Wie, czego się spodziewać i czego my potrzebujemy. A do tego myślę, że system gry w ataku pomoże mu na tyle, że doprowadzimy go do sytuacji, w których może być najbardziej użyteczny. Czy to do podania kolegom, czy rzutu, czy ściągania obrony na siebie, by jego partnerzy mieli więcej miejsca. Myślę, że poradzimy sobie z tym odpowiednio.
CZYTAJ TEŻ: JORDAN LOYD: CO TU ROBIĘ? POSTARAM SIĘ POMÓC DRUŻYNIE WYGRYWAĆ [WYWIAD]
Jego obecność może być istotna, bo mamy trudną grupę na EuroBaskecie. Kontuzje – jak już powiedzieliśmy – też nas nie oszczędzały. Czy więc kluczowe będą jednak przede wszystkim cechy wolicjonalne? Charakter, walka i tak dalej?
Musimy zadać sobie pytanie: na co my właściwie mamy wpływ? Mamy go na pracę, którą sami wykonujemy. Mamy na to, co robimy na parkiecie. Jeżeli wykonamy wszystko najlepiej, jak tylko możemy (a myślę, że jesteśmy tego blisko) – czy to taktycznie, czy technicznie, czy mentalnie – to będziemy w stanie pokazać potem najlepszą wersję siebie na parkiecie i być gotowym do tej walki.
Ale jest też druga strona, bo tak to wygląda w sporcie. W Polsce często się zapomina, że ta druga strona robi to samo co my. Czy lepiej, czy gorzej – nie wiemy. Ale założenia rywale mają takie same, wymagania również. Często mają też lepszych indywidualnie zawodników. Moim, naszym celem jest wytrenowanie zespołu najlepiej, jak się da. Będziemy do każdego meczu podchodzić, jakby to było jedyne spotkanie, jakie zagramy na tym turnieju.
Natomiast wynik będzie, jaki będzie. Nie przewidzimy końcowego rezultatu, nie chcę nawet o tym myśleć. Oczywiście, wiem, jakiego wyniku bym chciał. Ale boisko wszystko zweryfikuje, bo zawsze są na nim dwa zespoły. Nie chcę wywierać niepotrzebnej presji na swoich zawodnikach. Bo presję i tak mamy, ale taką, by każdego dnia pokazać się z jak najlepszej strony.

Trudno przy tym jednak nie wracać do poprzedniego EuroBasketu. Z dwóch powodów. Po pierwsze, to był wielki sukces, czwarte miejsce w Europie. Po drugie – bo tegoroczny turniej otwieracie meczem ze Słowenią, którą wtedy sensacyjnie pokonaliście w ćwierćfinale. W ostatnich 20 latach to z pewnością jeden z najlepszych meczów naszej kadry. Jak pan wspomina to spotkanie już z perspektywy czasu?
Myślę, że to już jest uznawane za najlepszy mecz polskiej kadry w całej jej historii. Ja mam na komputerze takie „przypominajki”, gdzie wyskakują mi wspomnienia z różnych momentów życia. I co chwilę pojawia się też obraz z meczu ze Słowenią. To zdjęcie moich dwóch synów, którzy byli na tym spotkaniu. Jeden jest w koszulce Olka Balcerowskiego, a drugi w takiej z numerem „10”.
Na zdjęciu skaczą z radości i właśnie ta radość jest tak czysta i pełna, że ten obraz zachowałem. Bo to piękna chwila. I mam go po to, żeby pamiętać, uczcić je i cieszyć się z takich właśnie chwil. W sporcie często jest tak, że z wygranej cieszysz się jeden dzień, a po przegranej jesteś zły dużo dłużej. Chciałbym to odwrócić, sprawić, żebyśmy byli w stanie się długo cieszyć z sukcesów. Bo w końcu po co tworzyć negatywną narrację? Ona nikomu nie jest potrzebna.
Mimo wszystko muszę o te negatywy też zagadnąć. Więc pytam: kolejne lata, po tamtym EuroBaskecie, ściągnęły nas nieco na ziemię. Co potem poszło nie tak…
Przerwę panu, bo nie zgodziłbym się z tym. A to dlatego, że w następne lato były prekwalifikacje do igrzysk olimpijskich, które w Gliwicach zakończyliśmy sukcesem. Wygraliśmy z Bośnią, która miała przecież zawodników z NBA. I przeszliśmy do kolejnej fazy. Potem wiedzieliśmy już, że będziemy gospodarzami EuroBasketu, więc kwalifikacje i wyniki w nich nie miały wpływu na to, co robiliśmy, jak pracowaliśmy.
Ostatnie lato było nieudane, natomiast wrócę do tego, że w Polsce wymagania są na dużo wyższym poziomie, niż realistyczne możliwości. Oczywiście, myślę, że mogliśmy zagrać lepiej w kwalifikacjach olimpijskich, nawet na to liczyłem. Nie wyszło. Nie zagraliśmy najlepszej koszykówki i jest wiele powodów tego stanu rzeczy. Wynik ostatecznie poszedł w świat i nie był taki, by mógł nas zadowolić. Choć prawdę mówiąc w Europie mało kto oczekiwał, że awansujemy na igrzyska. Taka jest prawda.
A później? Później szykowaliśmy się już na EuroBasket, chcieliśmy zadbać o rozwój kadry tak, żeby w najważniejszym momencie wykonać to, czego się od nas wymaga. I żebyśmy mogli sprawić kolejną niespodziankę.
To czego, tak realistycznie, powinniśmy oczekiwać na tym EuroBaskecie?
Wiele osób rzuca swoje teorie – dziennikarzy, kibiców, ekspertów. A ja nie chcę w to wchodzić. Moje oczekiwania są takie, żebyśmy grali najlepszą koszykówkę. Tak, żeby wszyscy w Polsce, którzy interesują się basketem, byli z nas dumni. Z tego, jak się prezentujemy i jak walczymy o wygraną.
Wewnątrz siebie mam oczywiście ustalone jakieś cele, ale nie chcę ich podawać, bo mogą być odbierane w negatywny sposób. Nawet jak powiem, że chcę złoto, to ktoś powie „o, ten to jest zadufany”, a jak powiem, że wyjście z grupy, to że „o, ten to minimalista, chroni sobie posadę”. Więc zostawię to dla siebie, a kibicom i dziennikarzom pozwolę na ich przemyślenia.
A co jeśli nie uda się nawet wyjść z grupy? Czy ten EuroBasket może być z pana perspektywy nawet grą o posadę?
To nie pytanie dla mnie, to po pierwsze. A po drugie – czekałem na ten negatywny aspekt w tej rozmowie! (śmiech) Natomiast w ogóle nie myślę w tych kategoriach. Ja jestem „przewodniczącym” konceptu tej kadry. Mam swoją wizję, którą wraz ze sztabem szkoleniowym i dyrektorem kadry stworzyliśmy. Co nie jest w moich rękach – o tym nie chcę myśleć. Skupiam się na tym, na co mam wpływ. Kwestia posady więc mnie nie interesuje, bo nie ode mnie zależy.
Tak naprawdę nawet nie myślę, że może się coś takiego zdarzyć. Bo pracujemy przecież po to, by dane rzeczy wykonywać najlepiej, jak się da. Po prostu więc się nad tym nie zastanawiam, nie dopuszczam tego do głowy. Jeśli się wydarzy to, o co pan pyta, zobaczymy, co będzie dalej. Ale ja myślę, że się nie wydarzy. Raczej wolę myśleć o tym, co zrobimy, jeśli zdobędziemy medal. (śmiech) Jakie wtedy będą dalsze kroki, co stanie się z naszą koszykówką wtedy. Chciałbym usłyszeć takie pytanie.
Odpowiedź byłaby taka sama – nie myślę o tym. Ale to jednak nastawienie, które zdecydowanie bardziej mi odpowiada!
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj więcej o koszykówce na Weszło:
- Egzekutorzy. Andrzej Pluta junior idzie w ślady słynnego ojca
- Najlepsze Game 7 w historii finałów NBA [RANKING]
- Oszukani. Jak Seattle SuperSonics stali się Oklahoma City Thunder
- „Bad Boys”. Najbardziej znienawidzeni mistrzowie w historii
Fot. Newspix