Reklama

Oszukani. Jak Seattle SuperSonics stali się Oklahoma City Thunder

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

20 czerwca 2025, 11:45 • 27 min czytania 11 komentarzy

Które mistrzostwo NBA dla swojej organizacji zdobyli gracze Oklahoma City Thunder? W teorii pierwsze, ale… sprawa nie jest tak prosta. Dlaczego? Bo jeszcze 18 lat temu nie istnieli Thunder, byli za to Seattle SuperSonics. A potem tamtejszych fanów “okradziono” z zespołu NBA i sprowadzono go do zupełnie innej części kraju. W efekcie w Seattle została wyrwa, a w Oklahoma City zjawiła się wielka koszykówka. Jak do tego doszło? Czy jest szansa, że SuperSonics w końcu powrócą? I jaką rolę w tym wszystkim odegrał huragan Katrina? 

Oszukani. Jak Seattle SuperSonics stali się Oklahoma City Thunder

Sukcesy, obietnice bez pokrycia i wielka wyrwa. Historia Seattle SuperSonics

Gdyby nie Jordan…

Po wielu latach chudych na przełomie dekad w Seattle pojawiła się nadzieja na powrót wielkiej koszykówki. Zadecydowały dwa drafty – ten z 1989 roku, gdy SuperSonics z numerem 17. wzięli do składu Shawna Kempa, oraz ten przeprowadzony rok później, kiedy z dwójką zgarnęli Gary’ego Paytona. Obaj ci zawodnicy okazali się fundamentem, na którym w stanie Waszyngton zaczęto budować nowych, fantastycznych Ponaddźwiękowców.

Główna w tym zasługa jednak nie samych koszykarzy, a trenera. George Karl objął zespół w sezonie 1991/92 i od razu doszedł z nim do półfinałów Konferencji. A z czasem miało być tylko lepiej, bo Karl okazał się człowiekiem z wizją.

Można powiedzieć, że przeprowadził rewolucję. Chciał grać inaczej, nie stosować trendów, które królowały wtedy w NBA. Zamiast spokojnego rozegrania i budowania akcji – szybkie ataki, przechodzenie piłki z rąk do rąk, do tego agresywna obrona (Gary Payton był w gronie najzacieklejszych defensorów w lidze, raz zresztą zdobył statuetkę dla najlepszego obrońcy), poszukiwanie przechwytów i… sporo rzutów za trzy. W pewnym sensie Karl wyprzedził swoje czasy – dziś jego ekipa byłaby jedną z wielu, wtedy była wyjątkowa.

Reklama
Gary Payton i Michael Jordan

Gary Payton i największe możliwe wyzwanie dla każdego rywala. Fot. Newspix

Choć sam twierdził, że zawodnicy ułatwiali mu życie. Ot, choćby Kemp.

– Oczywiście, miałeś w zespole tego potwora, który zwał się Shawn Kemp – mówił po latach George Karl. – Miał 211 centymetrów wzrostu, ważył 122 kilogramy, a poruszał się, jakby miał niecałe dwa metry. W całej historii NBA nie było pewnie nawet dwudziestu lepszych atletów od niego.

To wszystko stało za popularnością ekipy z Seattle. W czasach, gdy NBA coraz częściej wdzierała się na ekrany telewizorów, SuperSonics byli inni, ciekawsi. Kibice chcieli ich oglądać, nie tylko ci w USA. Dodajmy do tego fakt, że mieli w składzie gości, którzy poszliby za sobą w ogień. A to się przydawało, gdy trzeba było solidnie i ostro powalczyć w danym meczu. Nie byli to może Bad Boys z Detroit, ale czasem zmierzali w tę stronę.

CZYTAJ TEŻ: “BAD BOYS”. NAJBARDZIEJ ZNIENAWIDZENI MISTRZOWIE W HISTORII

Reklama

Byliśmy zawodnikami, którzy wywodzili się z podwórkowej koszykówki i tacy zostaliśmy. Nigdy nie nakładano na nas smyczy – mówił Payton. Karl faktycznie ich nie ograniczał, ufał, że jeśli już z kimś się spinają, to mają dobry powód, że czują te momenty. I zwykle tak właśnie było, bo Gary mimo wszystko po pierwsze stawiał na koszykówkę, najpierw wolał udowodnić coś na parkiecie, dopiero potem przepychankami. Inna sprawa, że i Payton, i Kemp pewnie mogliby być lepsi, ale uwielbiali imprezować na mieście.

Choć może to właśnie łączyło ich jeszcze bardziej? A przede wszystkim – łączyło ich z miastem. Zawodników tamtej ekipy można było spotkać po meczach w barach po drugiej stronie ulicy w stosunku do hali. Dało się z nimi normalnie pogadać, czasem nawet zaśpiewać karaoke. Koszykarze też sobie to cenili, podobała im się ta atmosfera jedności. Wielu z nich dlatego chciało grać w Seattle i nie planowało opuszczać SuperSonics.

Z tamtych lat pamięta się dwa sezony – 1993/94 i 1995/96. W obu zakończyli zmagania w sezonie zasadniczym na czele Konferencji Zachodniej. Ale dalej to były dwie zupełnie inne historie. W tym pierwszym przypadku sensacyjnie przegrali już w pierwszej rundzie play-offów z Denver Nuggets. Po raz pierwszy w dziejach mistrz konferencji odpadał w ósmą ekipą sezonu zasadniczego, a do historii przeszło nagranie, na którym po ostatnim meczu serii, leżący na parkiecie Dikembe Mutombo mocno ściska piłkę i świętuje z całych sił.

George Karl mówił potem, że chciałby kupić prawa do tego nagrania. Tylko po to, by usunąć je z Internetu.

Ale dwa lata później przyszedł inny sezon. Lepszy. Pamiętny. SuperSonics najpierw ograli Sacramento Kings (3:1, w tamtych czasach pierwszą rundę play-offów grano do trzech wygranych), potem obrońców tytułu w postaci Houston Rockets (do zera!), a na końcu rozegrali niezwykle zaciętą, ale wygraną serię z Utah Jazz (4:3). Trafili do finałów NBA po raz pierwszy od 17 lat, a trzeci w całej historii klubu.

Tyle że tam zmierzyć mieli się z Chicago Bulls Michaela Jordana. I to tymi Bulls, którzy właśnie ustanowili rekord 72 zwycięstw w sezonie zasadniczym, a potem absolutnie przejechali się przez play-offy na Wschodzie (w trzech rundach przegrali jeden mecz). A to skończyć mogło się tylko w jeden sposób. Owszem, rzucili Bykom wyzwanie, rozegrali sześć spotkań, ale właściwie wszystko rozstrzygnięte było już po trzech, bo Jordan i spółka prowadzili w serii 3:0. A takiej straty nikt jeszcze nie odrobił. SuperSonics też się to nie udało. Gracze z Seattle nie zdobyli więc drugiego w historii mistrzostwa.

Kolejnej takiej szansy już nie dostali.

Wyrwa

W 2010 roku do Seattle przyjechali dziennikarze oficjalnej strony NBA. Chcieli przekonać się jak funkcjonuje miasto i fani SuperSonics. Nie mieli okazji i powodu, by robić to na co dzień. Dwa lata wcześniej Ponaddźwiękowcy przestali istnieć. Nie było już w stanie Waszyngton ekipy na poziomie NBA i w każdym miejscu, na każdej ulicy Seattle dało się odczuć, że jej brakuje.

Zresztą w ogóle mało było tam wielkiego sportu.

Futbolowe Seattle Seahawks dopiero miało zdobyć swój jedyny tytuł NFL (2013). O baseballowych Mariners szkoda gadać, nigdy nie grali nawet w World Series. Seattle Kraken, hokejowa ekipa występująca w NHL, powstali dopiero kilka dobrych lat później. Byli jeszcze Seattle Sounders – piłkarski zespół – ale wtedy na soccer w Ameryce nie patrzono jeszcze tak, jak dziś. Paradoksalnie to oni sprawili miejscowym fanom najwięcej radości w ostatnich latach – w 2016 i 2019 roku zostawali mistrzami kraju, a w 2022 wygrali nawet Ligę Mistrzów CONCACAF. Teraz grają zresztą dzięki temu w Klubowych Mistrzostwach Świata.

Wróćmy jednak do 2010 roku.

Płaczę, gdy o tym myślę – mówił Lorin Sandretzky, jeden z największych fanów Sonics, którego słowa przytaczane są we wspomnianym artykule. Sam wyliczał tam, że wcześniej przez 19 lat opuścił tylko sześć domowych meczów Ponaddźwiękowców. A w 2008 roku całkowicie mu je odebrano. – Wciąż mam mnóstwo związków z innymi fanami, widzę, ilu ludzi ma złamane serca z powodu braku drużyny. Nic nie można jednak zrobić – mówił z kolei Nate McMillan, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii SuperSonics, a potem trener tego zespołu.

Nate McMillan

Nate McMillan, już w roli trenera SuperSonics. Fot. Newspix

W pewnym sensie miał rację. W innym nie. Bo wiele osób próbowało coś zrobić, walczyło o swój ukochany klub. Sprzeciwiało się temu, co właściwie już się stało. Można było ich zrozumieć, odebranie Seattle ich ukochanej drużyny wymykało się logice. W czasach gospodarczego kryzysu akurat to miasto radziło sobie dobrze, polecano je młodym do rozwoju i zamieszkania, siedziby miały tam Amazon czy Microsoft – dwaj giganci. Zarobki były wysokie, poziom życia dobry. Miejscowa hala się wypełniała, fani żyli meczami Sonics.

Gdy ich zabrakło, została wielka wyrwa.

Seattle tak naprawdę stało się wówczas największym miastem w USA bez klubu NBA (w teorii większą aglomeracją była Tampa-St. Petersburg, jednak tamtejsi fani mieli stosunkowo blisko ma mecze Orlando Magic). Stąd nie może dziwić powstawanie ruchów sprzeciwiających się przeniesieniu zespołu gdzie indziej. Powstała inicjatywa SOS („Save Our Sonics”), nakręcono nawet film dokumentalny „Sonicsgate: Requiem for a Team”, który wywalczył potem kilka nagród na festiwalach sportowych filmów.

Sytuacja Seattle prezentuje w pewnym sensie mikrokosmos ekonomii NBA. Po prostu znaleźliśmy się w złym miejscu o złym czasie, zostaliśmy swego rodzaju męczennikami. Nasi fani cierpieli, by pokazać, że ten model biznesowy jest powalony. To nieszczęście, że ta burza przeszła akurat tu. W przyszłym roku pewnie wszystko to poprawią, naprawią. Ale my staliśmy się tego ofiarami – mówił Adam Brown, producent filmu.

„Sonicsgate”, jak się domyślacie, też nic nie zmieniło.

Ponaddźwiękowcy zniknęli z mapy Seattle i… całej amerykańskiej koszykówki. O miejscowych fanów przez chwilę próbowali walczyć w Portland, ale położone o trzy godziny drogi od Seattle miasto – w przeszłości zresztą naturalny rywal dla Sonics – nie miało wielkich argumentów. Miejscowa ekipa nie była przesadnie mocna, droga była długa i podróż wraz z meczem kradłaby cały dzień. Owszem, NBA pozwoliła Blazers transmitować swoje mecze na terenach, na których wcześniej prawo do tego mieli Sonics, ale to też nie pomogło.

Seattle zostało rynkiem niezagospodarowanym. A miejscowym fanom pozostało oglądanie NBA już bez ich ukochanego klubu, przerzucenie się na dopingowanie Seattle Storm w WNBA lub – na co wielu się zresztą zdecydowało – porzucenie koszykówki na rzecz czy to innych sportów, czy w ogóle innych zajęć.

Po SuperSonics zostały im tylko w końcu jedynie wspomnienia o wielkości.

Jedyny taki sezon

Powstali w 1967 roku. Nazwa – jeśli was to zastanawia – została wybrana w drodze konkursu z nadesłanych 25 tysięcy propozycji. Dziś to już historia nieco zapomniana, ale ta ostatecznie wybrana wynika z faktu, że to w tym mieście w latach 60. fabryka Boeinga prowadziła prace nad samolotem SST – Boeing 2707. Miał on przewozić pasażerów z ponaddźwiękową prędkością. Projekt nigdy nie zamienił się w rzeczywistość, ale nazwa została.

A pierwsze logo klubu zaprojektowała agencja reklamowa należąca do Davida Sterna. Tego Sterna, który w przyszłości zostanie komisarzem NBA. I którego kibice w Seattle… znienawidzą.

Ale do tego jeszcze wrócimy.

Początkowo w Seattle genialnej koszykówki nie grano. Osiem sezonów zajęło Ponaddźwiękowcom wejście do play-offów ligi, a kolejni trenerzy zmieniali się szybko. Swoich sił w Seattle próbował nawet w roli szkoleniowca legendarny Bill Russell, jeden z najlepszych centrów w dziejach. Ale i on nie podołał. Zrobił to dopiero Lenny Wilkens w swoim drugim podejściu. W pierwszym był jeszcze grającym trenerem, a fani – mimo braku wielkich wyników – go uwielbiali. Po powrocie skupił się już wyłącznie na pracy szkoleniowca. I to dało efekty.

Lenny Wilkens

Lenny Wilkens, jako trener New York Knicks. Fot. Newspix

Wilkens z miejsca odmienił drużynę. Gdy wchodził do klubu – w środku sezonu – SuperSonics mieli bilans 5-17. Za samej kadencji Lenny’ego wykręcili natomiast bilans 42-18 i weszli do play-offów. A w nich pokonali najpierw Lakers, potem Blazers, a wreszcie Nuggets. Z jednej z najgorszych drużyn w lidze stali się finalistą rozgrywek. W rywalizacji o tytuł musieli jednak uznać wyższość Washington Bullets, choć tanio skóry nie sprzedali – seria była rozciągnięta do maksimum i dopiero siódmy mecz zadecydował o jej losach.

Ale to był tylko prolog. Kolejny sezon okazał się bowiem tym najlepszym w dziejach klubu. SuperSonics zaliczyli wtedy bilans 52-30, a potem poszli za ciosem. Znów pokonali Lakers, a potem okazali się lepsi od Suns. I po raz drugi z rzędu zagrali w finale, po raz drugi z rzędu przeciwko Bullets.

Tym razem jednak obyło się bez takiej dramaturgii.

Sonics byli po prostu lepsi. Wygrali w pięciu meczach, a do mistrzostwa prowadzili ich tacy gracze jak Dennis Johnson (MVP) czy Gus Williams (najlepszy strzelec).

Tamten tytuł zapisał się w pamięci fanów na zawsze. Przez lata jednak zawodnicy z Seattle nie potrafili do niego nawiązać. Aż przyszedł 1996 rok i przywoływana już rywalizacja o tytuł z Chicago Bulls. Po 17 latach SuperSonics pokazali, że są zdolni walczyć o najważniejsze trofea, a starsi kibice – ci pamiętający rok 1979 – mogli wierzyć, że historia się powtórzy i znów po przegranym finale przyjdzie wygrany.

Nie powtórzyła się. Rok później Sonics przegrali w drugiej rundzie play-offów. Nigdy nie zagrali już nawet w finale Konferencji. W dwunastu kolejnych sezonach częściej nie wchodzili (siedmiokrotnie) do play-offów, niż w nich byli (pięć razy).

A potem przestali istnieć.

Dekonstrukcja i nowa nadzieja

Po finale z roku 1996 rozpoczął się powolny rozpad znakomitego zespołu. W 1997 roku odszedł, wytransferowany, Shawn Kemp, sezon później z posadą trenera pożegnał się George Karl, a w międzyczasie z klubem rozstało się też kilku innych ważnych zawodników. W takiej sytuacji w 2001 roku zespół kupił Howard Schultz, czyli właściciel Starbucksa.

Właściwie należałoby napisać “kupili”, bo za transakcją stały głównie dwie osoby. Schultz, biznesmen, związany już mocno z Seattle, choć pochodzący z Nowego Jorku. Szukał wtedy klubu, w który mógłby zainwestować, a że trafiła się okazja by zgarnąć miejscową drużynę – tym lepiej. Wsparł go Wally Walker. Miejscowa legenda, członek zespołu z 1979 roku, tego mistrzowskiego. Potem, w latach 90., generalny menadżer klubu, który w ramach kontraktu otrzymał też pakiet akcji. To do niego przyszli ówcześni właściciele, mówiąc, że chcą sprzedać klub.

Wally postanowił zebrać grupę inwestorów. Schultz się o tym dowiedział, skontaktował się z nim i powiedział, że mogą ze sobą rywalizować, albo zrobić to razem. Walker – po kilku spotkaniach – zdecydował, że może postawić na współpracę. Do tworzonej grupy inwestorów zaprosili jeszcze kilka osób i kupili klub.

Howard Schultz

Howard Schultz w 2023 roku, podczas przesłuchania przed jedną z komisji Senatu. Fot. newspix

Transakcję ogłoszono w styczniu 2001 roku. Dwa miesiące później zaczęła się recesja, gdy pękła tak zwana „bańka internetowa”, okres euforii na giełdach związany z rozwojem globalnej sieci. Bogaci inwestorzy nagle stracili dużą część swoich środków. I chcieli jednak albo się wycofać, albo podzielić swoje udziały. Ostatecznie z planowanych niespełna dziesięciu właścicieli, zrobiło się… 57. Plus Schultz, mający większość akcji w swoich rękach. Sporo osób.

Kluczowe było jednak to, że klub został sprzedany i miał nowego – bogatego! – właściciela. SuperSonics czekali na nową, lepszą niż ostatnich kilka lat, erę w swojej historii. Zaczęło się zresztą dobrze, bo w pierwszym pełnym sezonie z Schultzem u sterów (2001/02) weszli do play-offów. Kolejne dwa lata były jednak znacznie słabsze, a sezon 2004/05 (półfinał konferencji, przegrana z San Antonio Spurs) nie uratował tego obrazu, skoro zaraz po nim przyszedł kolejny sezon bez sukcesów w sezonie zasadniczym.

SuperSonics byli średniakiem i to z tej dolnej półki, po prostu. A wiele działo się też w gabinetach. – Schultz chciał, by wszyscy w organizacji, w tym gracze i trenerzy, go lubili – mówił Nate McMillian, który za czasów rządów właściciela Starbucksa był członkiem sztabu szkoleniowego. Schultz był przy tym jednak człowiekiem, który lubić niekoniecznie się dawał. Szybko popadł w konflikty z wieloma osobami, choćby Garym Paytonem. Jego rozwiązanie tego problemu było proste – wytransferował  legendę klubu.

Głośno w Seattle było też o sytuacji, gdy Rashard Lewis przyszedł na negocjacje kontraktowe w czapce, nasunął ją na czoło, zakrywając oczy, i nie odezwał się do Schultza ani słowem. Gdy niedługo potem spudłował dwa osobiste w końcówce jednego ze spotkań, właściciel SuperSonics przejechał się po nim w mediach i pytał dziennikarzy, w jaki biznes się wpakował, skoro najpierw ma płacić komuś ogromne pieniądze (kontrakt na 60 milionów dolarów), a potem patrzyć, jak ten popełnia takie błędy.

Klub to nie Starbucks

Właściciel Sonics tak naprawdę nie rozumiał sportu – nie akceptował błędów, oczekiwał, że jego zawodnicy będą rzucać ze skutecznością na poziomie 90 procent. Chciał, tak jak udawało mu się to wcześniej w biznesie, natychmiastowych rezultatów. Nie miał cierpliwości do budowy zespołu, przejścia przez trudniejsze momenty i sezony.

To nie mogło się udać. I się nie udało.

W 2006 roku Howard Schultz miał już dość. Po kolejnym słabym sezonie – i ciągłych walkach z władzami miasta oraz regionu, do których jeszcze wrócimy – zdecydował się sprzedać klub. Zresztą nie tylko on był na to chętny, większość z 57 pozostałych inwestorów też postanowiła, że nie ma ochoty dalej trzymać swoich udziałów w SuperSonics. Zaczęto więc szukać nowych właścicieli, a cenę ustawiono na – tak się zdawało – zaporowym poziomie 350 milionów dolarów. Zapory jednak nie było, bo potencjalni kupcy szybko się znaleźli.

Kilku odrzucono, bo chcieli oni przenosić klub do innych miejscowości. A warunkiem sprzedaży było to, by klub pozostał w Seattle „chyba że okaże się to niemożliwe, ale po wykazaniu starań i działań w dobrej woli”. Ostatecznie nowych inwestorów sprowadził Ed Evans, człowiek, którego znał Walker i któremu zdecydował się zaufać, bo ten chwalił sobie Seattle, miał związki z miastem i zdawało mu się zależeć na tym, by SuperSonics wciąż cieszyli miejscowych fanów swoją grą.

Choć podskórnie czuł, że coś jest nie tak. Miał wątpliwości. I te stały się mocniejsze, gdy Evans przyprowadził do klubu Claya Bennetta.

Byłem we Francji na wakacjach i nagle znalazłem się w środku telefonicznej rozmowy. Brał w niej udział Ed Evans i ten gość, który nazywał się Clay Bennett. Nikt z nas nie znał go wcześniej, nie spotkaliśmy się osobiście. Nie wiem, czy słyszałem wcześniej to nazwisko – wspominał Walker. O Clayu sporo dowiedział się w kolejnych dniach. Szybko zrozumiał, że to nie człowiek ze Seattle czy choćby związany z tym miastem, ale obracający się od jakiegoś czasu w kręgach NBA – był członkiem grupy, która zarządzała San Antonio Spurs, próbował też kupić Hornets. Poznał też w tym okresie Davida Sterna i z komisarzem ligi się zaprzyjaźnił.

W 2006 roku zamarzyło mu się przejęcie udziałów w SuperSonics.

Był tylko jeden problem: na pierwszy rzut oka dało się dostrzec, że Bennett – i wspierający go potencjalni inwestorzy, działający w ramach stworzonej na potrzeby transakcji grupy – jest mocno związany z Oklahoma City. A przecież szukano kogoś, dla którego Seattle to ważne miejsce, kto na pewno nie przeniósłby klubu gdzie indziej. Clay przekonał jednak Schultza i mniejszościowych właścicieli. Umowę kupna skonstruowano do tego tak, by jak najbardziej zabezpieczyć interesy Seattle i miejscowych fanów.

Wiele osób tłumaczyło to sobie jeszcze tak: Schultz nie radził sobie z miejscowymi władzami, nie udało mu się ich przekonać do budowy nowej, większej i nowoczesnej hali, nie zdobył na to środków, co przyczyniło się do jego rezygnacji. Ale za jego czasów było oczywistym, że klub nie zniknie z Seattle. Nowi właściciele – mocno związani z innym rynkiem – mogliby przekonywać, że bez nowej hali SuperSonics z Seattle odejdą.

Miałby to być ich as w rękawie, dzięki któremu miejscowe władze wyłożyłyby pieniądze. Pokrętna logika, oczywiście. Ale w takiej sytuacji wiele rzeczy można sobie przetłumaczyć. Tak więc klub ostatecznie trafił do Bennetta i jego grupy. A ten w oficjalnym komunikacie o sprzedaży wypowiadał się tak:

Sonics i Storm [w ramach transakcji kupił też tę ekipę, grającą w WNBA – przyp. red.] stały się synonimami słowa „Seattle”. Wierzymy, że przy odpowiedniej dynamice na parkiecie, dobrej komunikacji i modelu biznesowym oraz zaangażowanej finansowo grupie właścicielskiej, która uznaje i respektuje Seattle, możemy osiągnąć tu sukcesy w kolejnych dekadach.

Jak się okazało – kłamał. Ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział.

Huragan Katrina, czyli NBA w Oklahomie

Oklahoma City ośrodkiem sportowym było jeszcze w latach 90. dużo mniejszym niż Seattle. Świetnie opisywał to w swoim podcaście o końcówce istnienia SuperSonics dziennikarz Jordan Ritter Conn. Oficjele z Oklahomy mówili mu, że w tamtym okresie nikt w mieście nie marzył nawet o wielkich klubach, o ligach Big 4, o walce o mistrzostwa. Cieszono się tym, że było kilka mocnych ekip uniwersyteckich i to im kibicowano.

W 1995 roku ktoś we władzach wpadł jednak na – szalony, jak się wtedy zdawało – pomysł, by zbudować halę. Jakiś czas na tym debatowano, zastanawiano się, czy hala się opłaci, czy – bez wielkiego sportu – da się organizować tam wystarczająco dużo imprez, by nie żałować jej budowy. Przecież pieniądze włożone w stworzenie areny mogły pomóc w innych miejscach. Ostatecznie jednak zdecydowano się na budowę.

Hala powstała w 2001 roku. I czekała.

Mało brakowało, a jeszcze przed halą z prawdziwego zdarzenia do Oklahomy trafiłoby NHL. Liga szukała miast do poszerzenia swojego rynku, a Oklahoma City znalazło się w finałowej szóstce kandydatów. Czwórka z nich miała otrzymać szansę dołożenia swojego zespołu do ligi. Padło jednak na Nashville, Atlantę, Minneapolis i Columbus. Odpadły Houston i właśnie Oklahoma City. Kto wie jednak, czy gdyby wtedy się udało, to w stolicy stanu Oklahoma zagościłaby nieco później NBA.

I to wcale nie za sprawą Thunder. A przynajmniej jeszcze nie wtedy.

Do Ford Center w Oklahomie najpierw przyjechali bowiem New Orleans Hornets. W 2005 roku ich miasto zostało bowiem zdemolowane przez huragan Katrina, jeden z najpoważniejszych w historii Stanów Zjednoczonych. Zginęło wówczas niemal 2000 osób, a liczba zniszczonych domów dochodziła do 800 tysięcy. Nie było też mowy o tym, by Hornets mogli grać we własnej hali. Szukano więc im tymczasowego domu.

Robił to sam David Stern. I to on połączył wątki: w Oklahoma City była hala. Nieużywana, bo nie mieli tam zespołów z Big 4. Wystarczyło zadzwonić.

Telefon więc wykonano. Mick Cornett, ówczesny burmistrz, rozmawiał ze Sternem. Zaangażowano też miejscowych biznesmenów, w tym – co istotne – Claya Bennetta. Z miejsca sprawdzono również terminarz i szybko okazało się, że hala mogłaby bez potrzeby przekładania jakichkolwiek wydarzeń przyjąć 36 z 41 meczów Hornets w sezonie. W kilka tygodni dogadano warunki, wypuszczono bilety do dystrybucji, a zespół przeniósł się na jakiś czas do Oklahomy.

Wszyscy tam polecieliśmy i tak naprawdę po prostu zostaliśmy w hotelach. To była dziwna sytuacja. Cały team w jednym miejscu, w tym samym hotelu. Przez jakiś czas żyliśmy pomiędzy pokojami a treningami, cały czas się widywaliśmy – wspominał Speedy Claxton, ówczesny zawodnik Hornets. Cała drużyna zresztą była niepewna tego, co będzie na trybunach. Spodziewali się pustek, spodziewali braku atmosfery, opcjonalnie pełnych trybun na mecze z największymi ekipami, jak Los Angeles Lakers.

A dostali fantastyczny doping, wielkie zainteresowanie i halę wypełnioną przy okazji większości spotkań. Oklahoma City pokazywało, że jest głodne wielkiego sportu, a Hornets – niespodziewanie – się im odwdzięczali grając niezły sezon, zakończony nagrodą dla Pierwszoroczniaka Roku dla Chrisa Paula, ich młodego wówczas rozgrywającego. Z konieczności zostali zresztą potem na większą część kolejnego sezonu. I fani nadal przychodzili na trybuny.

Z kolei miejscowi włodarze – i, zapewne, również David Stern – musieli zacząć zadawać sobie pytanie: „Skoro tak dopingują obcy klub, to jak będą szaleć na punkcie faktycznie swojej, własnej drużyny?”.

Ktoś postanowił to sprawdzić.

Zabrakło dobrej woli

Tym kimś był wspomniany już kilkukrotnie Clay Bennett. On oficjalnie właścicielem SuperSonics został 18 czerwca 2006 roku i, jak wspomnieliśmy, podkreślał, jak bardzo zależy mu na tym, by Ponaddźwiękowcy pozostali w Seattle. Od początku jednak mówił też, że chciałby dla tego zespołu odpowiedniej hali, bo Key Arena – obiekt, w którym wówczas grali – od dawna nie wyglądał jak godny zespołu z NBA.

Przy czym, żebyśmy się dobrze zrozumieli: dla miejscowych kibiców był to obiekt-instytucja. Przychodzili do niego na mecze od lat, znali każdy zakątek i każde krzesełko. Równocześnie była to jednak hala mała, przestarzała i ciasna. A że własna? No w tym przypadku niekoniecznie to wystarczało. Bo trybuny może i nadal robiły wrażenia, ale skoro w korytarzach ludzie ledwie się mieścili, skoro zdarzały się przecieki z dachu, skoro koszykarze widzieli, jak wyglądają obiekty innych zespołów – trzeba było coś zaradzić.

Pierwotnie zrobiono to w latach 90., gdy przeprowadzono generalny remont hali. Obiekt po renowacji otworzył się na sezon 1995/96 (akurat ten najlepszy w nowszej historii klubu) i zyskał sponsora, od tego momentu zwał się Key Arena. Paradoksalnie tak potrzebny wtedy remont potem okazał się gwoździem do trumny SuperSonics.

Bo gdy przyszedł najpierw Schultz, a potem drużynę odkupił od niego Bennett, obaj mówili, że Key Arena już nie wystarcza. Trzeba obiektu większego, nowocześniejszego, godnego drużyny NBA i na miarę XXI wieku.

Władze miasta i regionu jednak nie planowały niczego budować. A Bennett rzucał kolejne żądania. Chciał hali za 500 milionów dolarów. Jeśli nie w mieście, to w pobliskim Renton. W obu przypadkach przeprowadzono badania, wyszło, że takie obiekty za nic by się nie zwróciły. Do tego podniosły się ruchy obywatelskie, które też uznawały, że tak droga i duża hala nie jest nikomu w mieście potrzebna.

Wielu fanów się z nimi nie zgadzało – ale w stosunku do obywateli niezainteresowanych koszykówką byli w mniejszości.

Z czasem zaczęło się mówić o tym, że Bennett weźmie drużynę i przeniesie ją do Oklahoma City. Miejscowi zaczęli pracować, by tak się nie stało. Próbowali przeciągać terminy, zachęcać właściciela, by poczekał chociaż do 2010 roku, gdy wygasała umowa na wynajem hali w Seattle. Ten jednak uznał już w 2008, że wyczerpał wszelkie możliwości, że zrobił – zgodnie z umową kupna – wszystko, co mógł, w dobrej wierze, by SuperSonics pozostali w Seattle.

Czy tak było? Nie no, gdzie tam.

Do mediów wyciekły maile między Bennettem i dwójką jego współpracowników, którzy już sezon wcześniej pisali o przeprowadzce. Z konwersacji jasno wynikało, że chcą do niej doprowadzić i czekają tylko na odpowiedni moment, by nikt nie mógł podważyć ich działań. Wiadomości, oczywiście, pretekst do takiego podważenia stanowiły, a przynajmniej tak uznał Howard Schultz. Pozwał Bennetta, chciał unieważnić sprzedaż klubu. Nie udało się, bo liga zatwierdziła relokację (poprzez glosowanie klubów, wynikiem 28:2), a miasto ostatecznie dogadało się z Bennettem na spłatę reszty zobowiązań za wynajem hali oraz innych zaległości.

David Stern, komisarz ligi, z kolei przyjrzał się temu wszystkiemu dokładnie, pomyślał, podumał i… nałożył na Bennetta karę. 250 tysięcy dolarów. Śmieszne pieniądze, które jeszcze bardziej rozwścieczyły fanów SuperSonics. Wiedzieli dobrze, że Stern chciał tych przenosin, że zna się z Bennettem, że obaj się lubią. Chris Daniels z lokalnych mediów wspominał potem, że gdy poszedł na konferencję prasową ze Sternem, zorganizowaną w Seattle, i zaczął zadawać pytania, komisarz w dyplomatycznych słowach, ale jednak „kazał się mu zamknąć”.

David Stern

David Stern najpierw pomógł projektować pierwsze logo SuperSonics, a 41 lat później domknął wieko trumny nad klubem. Fot. Newspix

Daniels nie wiedział wtedy, że konferencja była transmitowana na żywo. Dla lokalnych fanów został bohaterem. Ale i to niczego nie zmieniało – SuperSonics zawijali się z ligi. Zawijali, w dodatku, w momencie, który mógł być dla nich nowym początkiem. Ledwie sezon wcześniej w drafcie zgarnęli niezwykle obiecującego Kevina Duranta. Kilka dni przed przenosinami wzięli z kolei do siebie Russella Westbrooka. Dwa nazwiska przyszłych wielkich koszykarzy mogły stanowić podstawę pod budowę kolejnych wielkich Sonics (dodajmy zresztą, że Thunder – w kolejnym drafcie – ściągnęli do siebie jeszcze Jamesa Hardena).

Zamiast tego obaj pojechali ostatecznie do Oklahomy, choć Durant podobno do ostatniej chwili… nie wiedział o przenosinach klubu.

SuperSonics próbowano jeszcze ratować innym sposobem. Na odkup klubu od Bennetta namawiano Steve’a Ballmera, CEO Microsoftu, późniejszego właściciela Clippers. Ten jednak był zajęty w firmie, nie chciał angażować się jeszcze w życie klubu. Jak wspominali zaangażowani w rozmowy z nim ludzie – gdyby zgłosili się dwa lata wcześniej, albo dwa później, pewnie by się udało. A tak – Ballmer odpadł.

Choć nie do końca.

Zaoferował bowiem rzecz niezwykłą – chciał opłacić większość kosztów postawienia nowej hali dla SuperSonics. Był gotów wyłożyć 150 milionów dolarów, właściwie charytatywną dotację, nie oczekiwał, że ktoś mu te pieniądze odda. Propozycja była taka, by resztę potrzebnych środków (drugie tyle) w połowie zebrać z podniesionych podatków (potrzebne było do tego obywatelskie głosowanie), a w połowie z dostępnych miejskich środków. Ale by w ogóle można o tym myśleć, taka propozycja musiała przejść przez władze stanowe. A tam na stołku siedział Frank Chopp, któremu SuperSonics byli zupełnie obojętni.

Propozycji nie poddał nawet pod głosowanie. Ostatnia szansa uciekła. Zespół przeniósł się do Oklahoma City, zmienił barwy i nazwę na Thunder. I od 2008 roku pod taką właśnie funkcjonuje, a w Seattle mija już 17 lat bez klubu NBA.

Ale pojawiła się iskierka. Nadzieja, że jeśli nawet nie osiemnastki, to przynajmniej dwudziestki nie będzie.

NBA powróci do Seattle?

To był 2018 rok. Na mecz przedsezonowy do Seattle przyjechali Sacramento Kings, ale przede wszystkim – Golden State Warriors. A kto wtedy znajdował się w składzie GSW? Oczywiście Kevin Durant, gość, który miał być przyszłością SuperSonics, a los chciał inaczej. Hala wypełniła się wtedy do ostatniego miejsca. KD spotkał się z legendami klubu, m.in. Garym Paytonem czy Lennym Wilkinsem.

Klay Thompson mówił potem, że hala była „niesamowicie naładowana energią”. I takie stwierdzenie nie oddaje w pełni tego, co się działo. Kibice byli tak chętni zobaczyć wielką koszykówkę, że przypominało to mecz finałów, a nie sparing. Seattle jasno pokazało, że chce powrotu SuperSonics, że pragnie NBA na własnym podwórku na stałe, a nie okazjonalnie. Ale też chciało pokazać Durantowi, że pamięta ten jeden sezon, gdy grał w ich klubie.

Włodarze Warriors to widzieli. I zmienili rytuał przedmeczowy. Normalnie zawsze wyczytywany przez spikera jako ostatni był Steph Curry. Wtedy jednak tym ostatnim został Kevin Durant. A gdy podniósł się z miejsca, spiker właściwie mógłby wziąć sobie wolne – i tak nie było go słychać przez burzę okrzyków i oklasków. Durant zresztą rozgrzał publikę jeszcze bardziej, bo w momencie, gdy wstawał, zdjął dresową bluzę. Pod spodem nie miał jednak koszulki Warriors, a trykot SuperSonics w wersji retro, z nazwiskiem Shawna Kempa.

KD mówił potem, że nigdy nie czuł się przed meczem tak, jak wtedy. To był pokaz emocji – z obu stron. Jego demonstracja przywiązania do klubu i miasta, w którym zaczął karierę, oraz pokaz tego, czego chciałoby Seattle – czyli meczów NBA na stałe. Ze swoim klubem. Zresztą nie ostatni taki, bo gdy w 2022 roku do Seattle zajechały Los Angeles Clippers i Portland Trailblazers (grały w gruntownie odnowionej kilka lat wcześniej – w końcu! – hali, dostosowanej do współczesnych standardów), nastąpiła kolejna demonstracja i raz jeszcze publika domagała się powrotu SuperSonics. W Seattle nadal bowiem mają swój klub w pamięci i sercach.

I kto wie, może dostaną go i na parkiecie?

Od kilku lat mówi się o tym, że NBA jest gotowa na rozszerzenie się. Tyle że przesuwa się termin. Kiedyś był to sezon 2024/25, potem 2025/26, teraz przebąkuje się od 2027/28. Sprawę utrudnia fakt, że w ostatnim czasie sporo było sprzedaży klubów, przez co do ligi trafiało sporo dodatkowych środków i nieco „zaburzony” został standardowy system ekonomiczny. Adam Silver, obecny komisarz ligi, który wcześniej gorąco wypowiadał się o poszerzeniu, nagle zaczął mówić o tym z pewną rezerwą – choć kilkanaście dni temu zasugerował, że cały proces może rozpocząć się w lipcu.

W Seattle wierzą więc, że w końcu doczekają się powrotu swojego ukochanego klubu. Bo to oni są faworytem do zajęcia jednego z dwóch potencjalnych miejsc. Drugi klub miałby z kolei powstać w Las Vegas, kompletnie nowy, bo to atrakcyjny dla NBA rynek. Ale Seattle też takim jest. I ma historię, i ma oddanych fanów. Trudno wyobrazić sobie, by liga mogła znów go odpuścić i oddać to miejsce komuś innemu.

Szansa? Nie, to się stanie. To na pewno się stanie. Jeszcze tego nie ogłosili, po prostu. Będą dwie nowe drużyny: jedna tu, w Seattle, druga w Las Vegas – mówił jakiś czas temu mocno związany z Seattle Dale Ellis, były gracz SuperSonics. W podobnym tonie wypowiadał się choćby George Karl. A Bob Whitsitt, były prezydent i generalny menadżer klubu mówił, że w ostatnich latach jest co chwila pytany o to, co stanie się z klubem. O ile cokolwiek.

Największa przeszkoda została usunięta wraz z wybudowaniem [tak naprawdę była to przebudowa, ale na tyle okazała, że słowo “wybudowanie” – w znaczeniu od zera – jest w pełni uzasadnione – przyp. red.] Climate Pledge Arena. Wiemy, że mamy w mieście arenę, która jest wystarczająca dla klubu z NBA. To nie gwarantuje, że ten będzie w mieście, ale bez tego nie mielibyśmy na to szans – mówił. A inni przytakiwali. Powtarzali, że nie ma już wymówek. Bo w Seattle jest hala. Są fani. Jest atmosfera wyczekiwania. Miejscowi dziennikarze i byli zawodnicy mówili nawet, że gdyby SuperSonics wrócili, równie dobrze mogliby odpalić sprzedaż biletów na trzy lata do przodu… i pewnie wystarczyłby dzień, by wejściówki się rozeszły.

Jeśli NBA zdecyduje się przywrócić SuperSonics, zobaczymy, ile jest w tym prawdy.

Które to mistrzostwo, czyli do kogo należy historia?

22 – albo 23, jeśli mówimy o czasie polskim – czerwca 2025 roku Oklahoma City Thunder zagrała w Game 7 Finałów NBA z Indiana Pacers. Koszykarze z Oklahomy walczyli w tym spotkaniu o swoje pierwsze mistrzostwo. Albo drugie. Ogółem w finałach grają z kolei po raz drugi. Albo… piąty. Klub istnieje z kolei od 2008 roku. Albo od 1967.

Skomplikowane?

Wszystkie te wyliczenia wynikają z tego, że wraz z zakupem drużyny, Clay Bennett przejął też historię Seattle SuperSonics. I choć potem zmienił nazwę, barwy i miejsce rezydowania zespołu, to właśnie ta historia Ponaddźwiękowców została u niego. Podobnie jak koszulki zasłużonych graczy, rekordy czy statystyki. Momentami powoduje to sporo zamieszania. W samej Oklahomie zresztą z jednej strony starają się te dwie ekipy rozdzielać, z drugiej często łączą ich osiągnięcia.

To trochę tak, jakby dzieje SuperSonics nie istniały w tej chwili same w sobie jako niezależny byt… ale nie tworzyły też całości z historią Thunder. Są w zawieszeniu, nie wiadomo, jak je traktować. Dlatego w oficjalnych statystykach na ogół przeczytać można, że Thunder rywalizowali w tych Finałach o drugie mistrzostwo w historii. Ale tak naprawdę – to o pierwsze. Pod tą nazwą, w tym mieście, z tymi barwami nigdy bowiem wcześniej Finałów NBA nie wygrali.

Sprawę zresztą komplikuje dodatkowo jeszcze jeden fakt. Mówi się bowiem, że gdyby SuperSonics wrócili, to Thunder oddadzą im klubową historię.

Supersonics

Ray Allen w barwach Seattle SuperSonics. Jeden z 10 zawodników klubu z Seattle, którzy zostali włączeni do koszykarskiego Hall of Fame. Fot. Newspix

Innymi słowy na dziś koszykarze z Oklahomy grali – przynajmniej w notatnikach statystyków – o drugie mistrzostwo. A za rok czy dwa może się okazać, że było ono jednak pierwszym. Jasne, najpewniej żaden z fanów na trybunach w Oklahoma City nie powiedziałby, że zdobyli drugi tytuł. Pierwszego przecież nie widział, nie chodził wtedy na mecze tego klubu ani on, ani jego ojciec czy dziadek, bo zespół w Oklahomie po prostu nie istniał.

Ale to doświadczenia osobiste. A księgi statystyków i historyków – inna rzecz. I stąd problem z wyliczeniami. Bo choć SuperSonics to nie Thunder, a Thunder nie próbują udawać, że są SuperSonics, to ciągłość historii jest w tej chwili jedna – i to z Ponaddźwiękowców (wbrew ich woli) powstały Grzmoty. Ale chyba i fani w Seattle, i ci w Oklahomie woleliby żeby wszyscy zgodnie uznali, że to pierwsze w historii mistrzostwo dla ich organizacji.

Zresztą tak to wszystko przedstawić byłoby po prostu uczciwie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Źródła: ESPN, The Ringer, NBA.com, MVP Magazyn, Sonic Boom: How Seattle Lost Its Team (podcast), lokalne media z Seattle, Waszyngtonu i Oklahomy, CBS, NBC, The New York Times, oficjalne źródła klubowe: SuperSonics, Thunder, Bulls i innych zespołów, wyimki z książki “Hoops Heist: Seattle, the Sonics, and How a Stolen Team’s Legacy Gave Rise to the NBA’s Secret Empire”. 

Czytaj więcej o NBA:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Iga Świątek już kiedyś wygrała Wimbledon. O największym juniorskim sukcesie Polki

Sebastian Warzecha
1
Iga Świątek już kiedyś wygrała Wimbledon. O największym juniorskim sukcesie Polki
Live

LIVE: Legia wchodzi do gry. Czy będzie tak źle, jak się zapowiada?

Paweł Paczul
10
LIVE: Legia wchodzi do gry. Czy będzie tak źle, jak się zapowiada?
Ekstraklasa

Poważny transfer i nadzieja na spokojne utrzymanie. Wisła Płock wraca do Ekstraklasy

Wojciech Górski
2
Poważny transfer i nadzieja na spokojne utrzymanie. Wisła Płock wraca do Ekstraklasy

Koszykówka

Koszykówka

Wsad do własnego kosza na mistrzostwach świata

AbsurDB
17
Wsad do własnego kosza na mistrzostwach świata

Komentarze

11 komentarzy

Loading...