Reklama

„Bad Boys”. Najbardziej znienawidzeni mistrzowie w dziejach NBA

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

31 października 2023, 17:55 • 67 min czytania 54 komentarzy

Prowokowali, obrażali, faulowali. W stykowych sytuacjach siali spustoszenie w szeregach rywali, wychodząc z założenia, że wszystkie chwyty są dozwolone, gdy ostatecznym celem jest zwycięstwo. Jeśli ktoś chciał mimo wszystko iść w konfrontacji z nimi na całość, musiał się liczyć z tym, że mecz zakończy się dla niego wstrząśnieniem mózgu, a przynajmniej podbitym okiem lub obolałym karkiem. W roli czarnych charakterów sprawdzali się równie dobrze, jak sir Anthony Hopkins w „Milczeniu owiec”. Nie tylko nie próbowali się pozbyć pejoratywnego przydomka „Bad Boys”, ale otwarcie się z nim obnosili. Z ostrej, nierzadko brutalnej gry uczynili swoją wizytówkę. I tak naprawdę dopiero po latach ponoszą konsekwencje swoich występków. Bo choć Detroit Pistons przełomu lat 80. i 90. zaliczają się do najwybitniejszych drużyn w dziejach amerykańskiego basketu, dziś pamięta się ich przede wszystkim jako bandziorów, których poskromił Michael Jordan.

„Bad Boys”. Najbardziej znienawidzeni mistrzowie w dziejach NBA

Jest w filmie „Człowiek z blizną” słynna scena w restauracji, gdy zataczający się Tony Montana przemawia do pozostałych gości lokalu, którzy z zażenowaniem i lękiem obserwowali wcześniej jego kłótnię z żoną. – Na co się gapicie? Jesteście bandą pierdolonych dupków. Wiecie dlaczego? Nie macie jaj, by być tymi, kim chcecie. Dlatego potrzebujecie takich jak ja. Potrzebujecie takich jak ja, żeby wskazywać ich palcem i mówić: „to ten zły”. I… kim to czyni was? Tymi dobrymi? Nie, wy nie jesteście dobrzy. Wy po prostu wiecie, jak się kryć, jak kłamać. Ja nie mam z tym problemu. Ja zawsze mówię prawdę, nawet kiedy kłamię.

Dziś mistrzowie NBA z 1989 i 1990 roku o swojej zszarganej reputacji wypowiadają się w bardzo podobnym tonie. Dawnym oponentom zarzucają hipokryzję i próbę wymazania ich sukcesów z kart historii. Twierdzą, że skoro kibice mieli kogo ubóstwiać – Magica Johnsona i jego Los Angeles Lakers, Larry’ego Birda i jego Boston Celtics, Michaela Jordana i jego Chicago Bulls – to liga potrzebowała również zespołu wywołującego u fanów skrajnie negatywne odczucia. No a oni na wrogów publicznych nadawali się doskonale, zwłaszcza gdy zaczęli regularnie łoić skórę zarówno „Jeziorowcom”, jak i „Celtom” oraz „Bykom”.
Wypracowaliśmy styl gry, do którego musiał się dostosować każdy zawodnik chcący założyć strój Detroit Pistons. Jeśli ktoś nie spełniał wymagań, wylatywał – dowodził Isiah Thomas, najlepszy koszykarz w dziejach „Tłoków”. – To był nasz fundament, nasza tradycja. Stworzyliśmy ją, rozwinęliśmy i byliśmy gotowi zazdrośnie jej strzec.

***

W epoce najbardziej niszczycielskich zespołów, to my byliśmy najgroźniejsi – szczyci się Mark Aguirre.

Reklama

Nikt nie lubił Ricka Mahorna, nikt nie lubił mnie. To oczywiste, że użyliśmy tej nienawiści jako paliwa – twierdzi Bill Laimbeer.

Skoro Michael Jordan został bogiem, to Isiahowi Thomasowi przypadła rola diabła – pisze Rich Cohen.

W mojej opinii „Bad Boys” wyrządzili wiele zła naszej lidze. Nie możesz z niesportowych zachowań czynić swojej wizytówki – wścieka się Michael Jordan.

Nic nie wywoływało u Jordana takiej żądzy krwi jak widok Isiaha Thomasa wchodzącego na parkiet – przekonuje autor książki o Michaelu Roland Lazenby.

Z Detroit nie wolno było walczyć emocjami. Oni tego właśnie oczekiwali – sądzi John Paxson.

Ktoś zawsze musi być czarnym charakterem. Padło na nas, więc zaakceptowaliśmy tę rolę i obróciliśmy ją na naszą korzyść – kwituje Isiah Thomas. – W życiu zawodowego sportowca najistotniejsze jest zawsze oddzielenie publicznego wizerunku od tego, kim naprawdę jesteś.

Reklama

Draft najlepszych zawodników w historii NBA. Kto stworzył drużynę wszech czasów?

Kim więc naprawdę byli „Bad Boys”?

„BAD BOYS”. HISTORIA MISTRZOWSKIEJ DRUŻYNY DETROIT PISTONS

„Źli Chłopcy” nie potrafią przegrywać

27 maja 1991 roku to bez wątpienia jedna z najważniejszych dat w życiorysie Michaela Jordana. Tego dnia Chicago Bulls po raz drugi z rzędu zatriumfowali w hali zwanej The Palace of Auburn Hills, pieczętując tym samym wygraną 4:0 nad Detroit Pistons w serii finałowej Konferencji Wschodniej NBA. MJ wreszcie uporał się zatem z najpoważniejszą przeszkodą, dzielącą go na przełomie lat 80. i 90. od pełni chwały. Odpędził od siebie najstraszliwszy z koszmarów, powalił na łopatki swoich najgroźniejszych, a zarazem najokrutniejszych i najbardziej zajadłych prześladowców. Wcześniej „Byki” trzy razy z rzędu uległy bowiem w decydującym momencie rozgrywek właśnie oponentom z „Motor City”.

Wyliczmy: w 1988 roku ekipie z Chicago po raz pierwszy w erze Jordana udało się wyściubić nos poza otwierającą rundę play-offów, lecz w półfinałach konferencji zebrała ona od Pistons tęgie manto. Rok później MJ powiódł zaś swój zespół do finałów Wschodu – tylko po to, by ponownie oberwać po głowie od graczy z Detroit. W sezonie 1989/90 historia się powtórzyła. Pistons zdawali się po prostu mieć na Jordana patent.

Dlaczego Pippen nienawidzi Jordana? Jak upadała “przyjaźń” gwiazd Bulls

Nie może więc dziwić, że upokorzenie „Tłoków” przed ich publicznością miało dla Jordana wyjątkowo słodki smak. To była demonstracja siły. Swego rodzaju symbol, może nawet ważniejszy niż późniejsze zwycięstwo w finałach NBA nad Los Angeles Lakers, których ofensywę napędzał Magic Johnson. Koszykarski świat leżał już przecież wówczas o stóp Jordana – eksperci i kibice nie tylko powszechnie nazywali go najlepszym koszykarzem globu, ale ochoczo przyznawali mu również status jednej z największych gwiazd całego światowego sportu. I tylko ci cholerni Pistons tak długo nie chcieli ugiąć karku przed majestatem „Jego Powietrzności”.

Trzeba było ich do tego zmusić. Definitywnie zmiażdżyć ich potęgę, krusząc tym samym ich dumę. Lider „Byków” ani myślał zadowolić się awansem samym w sobie, Pistons zbyt mocno zaleźli mu za skórę. Pragnął przeczołgać ich po parkiecie. Napawał się ich bezradnością, karmił ich frustracją, rozkoszował ich słabością.

Nadszedł czas jego zemsty.

Koszykarze z Detroit fatalnie znieśli klęskę poniesioną z rąk Jordana. Przyzwyczaili się przez lata do triumfów nad „Bykami”, zresztą często pozwalali sobie również na otwarte kpiny z ich gwiazdora. Przekonywali, że Jordan to tak naprawdę zwykły mięczak, zawdzięczający mocną pozycję w lidze raczej względom marketingowym, aniżeli ponadprzeciętnym umiejętnościom. Mnóstwo złośliwych uwag pod adresem MJ-a kierował podkoszowy John Salley. To dodatkowo irytowało gracza Bulls, który był oczywiście od Salleya wielokrotnie zdolniejszy w każdym aspekcie koszykarskiej sztuki, ale w przepychankach słownych stał na straconej pozycji. Ostatecznie zawodnik Detroit w dowolnym momencie mógł wyłożyć na stół swoją najmocniejszą kartę, czyli dwa mistrzowskie tytuły. A na to Jordan nie posiadał godnej riposty. – W naszym zespole nie znajdziecie jednego zawodnika, od którego wszystko zależy. Na tym polega nasz sukces. Gdyby wszystko opierało się na grze jednego człowieka, nie bylibyśmy prawdziwą drużyną. Nazywalibyśmy się Chicago Bulls – brzmiał ulubiony przytyk Salleya.

Jordana tego rodzaju szyderstwa drażniły także z tego względu, że… sporo w nich było prawdy, jak zawsze kolącej w oczy. Koszykarze Bulls czasami żalili się nawet zaprzyjaźnionym dziennikarzom, że na parkiecie MJ usiłuje wygrywać spotkania w pojedynkę, ale kiedy mecz nie pójdzie po jego myśli, to winą za niepowodzenie obarcza wszystkich wokół. Tylko że w 1991 roku ekipa z „Wietrznego Miasta” stanowiła już zespół z prawdziwego zdarzenia. Z doskonałym trenerem w osobie Phila Jacksona. Z rozwijającym skrzydła, wszechstronnym Scottiem Pippenem. No i z solidnym Horacem Grantem oraz całą gromadą pożytecznych zadaniowców.

Pistons popełnili wtedy klasyczny błąd hegemona – obrośli w piórka, w swej arogancji lekceważąc postępy pretendentów z Chicago. W efekcie przespali ostatni dzwonek na reakcję. Kiedy po raz czwarty z rzędu trafili w play-offach na Jordana i spółkę, było już o wiele za późno, by cokolwiek zmienić. Pociąg odjechał.

Do Michaela po latach dotarło, iż nie ma mowy, by na takim poziomie wygrywać mecze w pojedynkę.
W play-offach to nie przejdzie, w końcu to zrozumiał

Brendan Suhr, członek sztabu szkoleniowego Pistons

Latami siedzieliśmy w głowach zawodników Bulls. Pippena niszczyliśmy – najpierw demolował go Adrian Dantley, później Mark Aguirre. Zresztą Mark pochodził z Chicago, był bandziorem – powiedzmy to sobie jasno. Ależ miałem ubaw, gdy brał na celownik Scottiego albo Horace’a Granta! – wspominał Rick Mahorn, podkoszowy Pistons. – Wychodziliśmy z prostego założenia: Michael będzie bez przerwy rzucał, bo głównie to potrafi. I bardzo dobrze. Pozwalaliśmy mu toczyć jego własny, osobny mecz, nie obawialiśmy się tego. Potem stał się jednak wytrawnym graczem zespołowym, a to już było przerażające.

Gdy Chicago Bulls dopełniali dzieła zniszczenia, po raz czwarty deklasując drużynę „Tłoków” w finałach Wschodu, gospodarze nie wytrzymali. Pękli emocjonalnie. Faulowali przeciwników jeszcze ostrzej niż zazwyczaj i obrażali ich w sposób wyjątkowo obelżywy, nawet jak na ówczesne standardy trash-talku w NBA. Jak gdyby tego wszystkiego było mało, część zespołu Pistons skierowała się do szatni na kilka sekund przed końcową syreną, łamiąc dobry obyczaj i nie dziękując oponentom za rywalizację. Okazało się tym samym, że słynni „Bad Boys” – bezczelni i nieustraszeni, paczka największych zbirów w całej lidze – nie potrafią przegrywać. Jak dzieci. – Bill [Laimbeer] zasugerował, żebyśmy przekazali im pałeczkę w taki sposób, w jaki nam ją przekazano. Nikt już nie pamięta, że gdy po latach niepowodzeń w 1988 roku pokonaliśmy Boston Celtics, oni zachowali się dokładnie tak samo jak my względem Bulls – tłumaczył Salley.

Z kolei Isiah Thomas przytaczał wypowiedź Michaela Jordana, który oznajmił po trzecim zwycięstwie „Byków” w finałach konferencji, że Pistons w zasadzie nie są prawdziwymi mistrzami i cała liga głęboko odetchnie z ulgą, gdy wreszcie zostaną strąceni z piedestału, na który niezasłużenie wpełzli. – Zdetronizowaliśmy Los Angeles Lakers, zdetronizowaliśmy Boston Celtics. Zasługiwaliśmy przynajmniej na odrobinę szacunku. Każdy mógł przecież zaadaptować naszą filozofię, wygrywać w taki sam sposób – zwrócił uwagę „Zeke” w programie „Open Court”. – Tymczasem Jordan przyjechał do naszego miasta i wygłaszał tyrady na nasz temat. Nazywał nas niepełnowartościowymi mistrzami, bandytami. Wtórował mu zresztą w tej narracji Phil Jackson. To był kompletny brak szacunku.

Czy nasze zachowanie było niesportowe? Tak. Czy było niewłaściwe? Tak. Ale w tamtym momencie czuliśmy, że tak należy postąpić. Nie będziemy przepraszać. Zostaliśmy pokonani, byliśmy wściekli, więc zareagowaliśmy emocjonalnie

Isiah Thomas w 1991 roku

Thomas przyznał wszelako po latach, że gdyby mógł cofnąć czas, dla świętego spokoju przybiłby MJ-owi piątkę. Natomiast Bill Laimbeer do dziś uważa, że racja była po stronie jego drużyny. – Przez półtora roku Bulls nieustannie stękali w mediach na nasz temat. Mówili, że szkodzimy wizerunkowi NBA. Ponadto, co najistotniejsze, twierdzili, że jesteśmy też złymi ludźmi, co było oczywistą nieprawdą. Nie byliśmy złymi ludźmi, tylko koszykarzami, którzy wygrywali mecze – stwierdził Laimbeer na antenie ESPN. – Te obelgi głęboko we mnie utkwiły, bo oni nie mieli przecież pojęcia, jacy jesteśmy poza parkietem. I po tym wszystkim miałbym uścisnąć ich dłonie? A niby po co? Bulls byli zwykłymi płaczkami. Zestarzeliśmy się, pokonali nas, niech im będzie. Zostawmy to wreszcie.

Wyjaśnień krąży więc wiele, a jakie myśli rzeczywiście kłębiły się w głowach poszczególnych koszykarzy Detroit w tamtej chwili? Najbliżej sedna sprawy może być John Salley. – Czuliśmy, że nasza era się zamknęła. To były wspaniałe lata, które – wraz z porażką 0:4 z Bulls – dobiegły końca.

Thomas, Laimbeer i Aguirre nie pogratulowali Chicago Bulls zwycięstwa

Co o tym wszystkim sądzą przedstawiciele obozu chicagowskiego, można się łatwo domyślić. – Opowieści Isiaha to stek bzdur. Przez te wszystkie lata miał wystarczająco dużo czasu, by wymyślić kilka wygodnych dla siebie historyjek i wpłynąć na opinię kibiców na temat tego wydarzenia. Jak dla mnie, może opowiadać co tylko chce. Żaden argument nie przekona mnie, że Isiah nie był zwykłym dupkiem – powiedział Michael Jordan. – Przypomnijcie sobie, jak ja się zachowałem, gdy rok wcześniej przegraliśmy z nimi w siedmiu meczach. Uścisnąłem rękę każdemu z Detroit. Robiłem tak po każdej porażce w play-offach. Nieważne, jak bardzo mnie bolały, a uwierzcie mi – bolały kurewsko mocno. […] To nie nam powinno było zależeć, by przybić im piątki. My skopaliśmy im dupska, przerośliśmy ich i ta świadomość nam wystarczała. W pewnym sensie to uczucie było lepsze niż radość po zdobyciu mistrzostwa.

Z kolei rozgrywający John Paxson wspominał w rozmowie z Rolandem Lazenbym: – To, że musieli minąć naszą ławkę przy zejściu do tunelu, dostarczyło nam mnóstwa satysfakcji. Mogliśmy zobaczyć Isiaha Thomasa skulonego, zgarbionego. Jakby chciał być niewidzialny.

Czego Pistons w maju 1991 roku nie mogli się rzecz jasna spodziewać, to że sromotna porażka w konfrontacji z Bulls, spowita kontrowersjami i toksyczną atmosferą, stanie się… ich najczęściej wspominanym występem. Jordan nie poprzestał bowiem na pokonaniu ekipy z „Motor City” na boisku. „Jego Powietrzność” przez całe dekady rozjeżdżał ją potem marketingowych walcem, sprowadzając koniec końców do rangi chwasta, którego on bohatersko wyplenił z ligi. – Byłem rozczarowany, gdy MJ zaczął otwarcie kwestionować nasze dokonania. Nie miał pojęcia, z jak wielkim trudem pracowaliśmy na nasze sukcesy – przyznał Joe Dumars.

Dziś „Bad Boys” mogą aspirować do miana najbardziej niedocenianych spośród najwybitniejszych drużyn w dziejach NBA.

Awaria w stolicy motoryzacji

W latach 50. minionego stulecia miasto Detroit w stanie Michigan wciąż jeszcze należało do najważniejszych punktów na mapie Stanów Zjednoczonych i stanowiło dom dla blisko dwóch milionów mieszkańców. Tylko cztery metropolie – Nowy Jork, Chicago, Filadelfia i Los Angeles – mogły się wówczas poszczycić pokaźniejszą populacją. Łatwo zresztą wytłumaczyć, dlaczego zarówno sami Amerykanie, jak i imigranci z wszystkich czterech stron świata z taką ochotą i tak wielkimi nadziejami osiedlali się właśnie w Detroit. Miasto od dawna uchodziło przecież za symbol potęgi amerykańskiego przemysłu i stolicę światowej motoryzacji.

Henry Ford na przełomie XIX i XX wieku uruchomił tam swoje pierwsze przedsiębiorstwa samochodowe, kładąc solidne fundamenty pod późniejszy boom ekonomiczny w centrum hrabstwa Wayne. Niewiele było na terytorium USA miejsc lepiej nadających się do tego, by spróbować spełnić tam swój „amerykański sen”. Szczęścia w Detroit masowo szukali choćby przybysze z Polski, a także Irlandczycy, Żydzi, Włosi, Asyryjczycy czy Libańczycy.

„Obudziły mnie rakiety. To nie western, na wojnie wszyscy są źli”

Po zwycięstwie Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej przemysł w Detroit dalej rozwijał się nieźle, a miasto uchodziło przez jakiś czas za najzamożniejsze w kraju. Działalność gospodarcza związana z motoryzacją obejmowała wprawdzie przeszło połowę miejscowej produkcji, lecz jej stały rozkwit korzystnie wpływał także na pozostałe branże. Wiadomo – system naczyń połączonych. Zapotrzebowanie na pracowników stało się w końcu tak olbrzymie, że do miasta drzwiami i oknami zaczęli napływać Afroamerykanie z rasistowskiego Południa. Rzecz jasna w Michigan także spotykali się oni z przejawami dyskryminacji, najbardziej prestiżowe i najlepiej opłacane stanowiska pozostawały na ogół poza ich zasięgiem, ale w żadnej mierze nie powstrzymało to kolejnych fal migracji. Nie bez kozery właśnie w Detroit doktor Martin Luther King Jr. wygłosił jedno ze swych najbardziej przejmujących, anty-segregacyjnych przemówień.

Zniechęcający nie okazał się również permanentny kryzys mieszkaniowy, ani nawet fakt, że władze Detroit nie wahały się równać z ziemią całych osiedli czarnej społeczności przy realizowaniu dużych projektów infrastrukturalnych. I choć wszystko to brzmi oczywiście koszmarnie, perspektywa znalezienia w tym mieście relatywnie dobrze płatnej pracy nadal była dla Afroamerykanów zbyt kusząca, by zwracać uwagę na inne, mniej sprzyjające czynniki. Sęk w tym, że gdy zaczęli oni stanowić przeważającą większość mieszkańców i jęli – co naturalne – domagać się z tego tytułu szerszych praw politycznych oraz równego traktowania choćby na rynku pracy czy nieruchomości, biali po prostu czmychnęli na przedmieścia, całkowicie destabilizując sytuację ekonomiczną miasta. Ich śladem podążyli motoryzacyjni potentaci, otwierając kolejne fabryki poza administracyjnymi granicami Detroit. Zaraz za nimi pomknęli zaś drobni biznesmeni, dostarczyciele usług.

Okres prosperity dobiegł końca. W mieście nastał czas nieustających napięć.

Tym, co zastał czarny człowiek, gdy przybył do Detroit, była żywa i prawdziwa segregacja, fizyczne zagrożenie
i restrykcyjne umowy dotyczące nieruchomości, które zabraniały mu zamieszkać właściwie gdziekolwiek poza dzielnicami Black Bottom lub Paradise Valley. Rozciągały się one wzdłuż Woodward Avenue – tamtejsza okolica wibrowała rytmem klubów jazzowych i prowadzonych przez 
czarnych sklepów, ale była też niemożliwie napchana ludźmi, zasiedlona przez szczury i zawalona śmieciami gromadzącymi się wokół domów, które
nie spełniały jakichkolwiek standardów. W 1952 roku w samej Paradise Valley zgłoszono ponad
dwieście przypadków pogryzienia przez szczury

Charlie LeDuff w książce „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”

W lipcu 1967 roku miastem wstrząsnęły potężne zamieszki o podłożu rasowym. Ulice Detroit przez kilka dni spływały krwią – zginęły 43 osoby, przeszło tysiąc zostało rannych, z dymem poszło kilkaset budynków, a policja zaaresztowała ponad siedem tysięcy awanturników. Zaniepokojony skalą rozruchów prezydent Lyndon B. Johnson skierował nawet do Detroit oddziały US Army. Pięć lat po tych dramatycznych wydarzeniach doszło w końcu do politycznego przełomu – rządy w mieście objął czarnoskóry polityk Coleman Young. – Zwracam się z przestrogą do wszystkich dilerów, wszystkich wyzyskiwaczy, wszystkich bandytów. Czas wam opuścić Detroit. Wynoście się za 8. Milę [drogę oddzielającą „czarne” miasto od „białych” przedmieść]. Gwiżdżę na to, czy jesteście czarni, czy biali; czy nosicie fantastyczne garnitury, czy niebieskie mundury ze srebrnymi odznakami. Ruszajcie w drogę – grzmiał Young podczas mowy inauguracyjnej.

Charlie LeDuff, autor książki „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”, jest przekonany, że wystąpienie nowo wybranego burmistrza było zawoalowanym komunikatem skierowanym do białych mieszkańców „Motor City”. Komunikatem ostrzegawczym. – Young był mściwy, inteligentny i zaopatrzony w wyjątkową umiejętność odwracania kota ogonem – pisze LeDuff. – Biali, którzy jeszcze pozostali w mieście, zrozumieli, że burmistrz radzi im, aby się wynieśli. I tak też zrobili.

Oczywiście nie wszyscy. Latem 1975 roku na ulicach Detroit doszło do kolejnych rozrób, których ofiarą padł między innymi Polak – Marian Alojzy Pyszko. 54-letni mężczyzna wracał spokojnie z nocnej zmiany w piekarni, gdy jego samochód został nagle wyhamowany i osaczony przez kilkunastu agresywnych czarnoskórych wyrostków. Pyszkę wyciągnięto z auta, a następnie brutalnie skatowano – napastnicy roztrzaskali mu głowę kawałkiem cegłówki. O jego śmierci w Szpitalu Miłosierdzia Mount Carmel amerykańska prasa poinformowała 1 sierpnia, czyli dokładnie 31 lat po tym, jak Polak stanął do walki w Powstaniu Warszawskim. Pyszko ocalał po hekatombie polskiej stolicy i przetrwał pobyt w obozie jenieckim, ale tak okrutnej napaści nie mógł już przeżyć.

Jedno z najsłynniejszych zdjęć z zamieszek z 1967 roku, nazywanych niekiedy „rebelią w Detroit”. Jegomość po prawej stronie to Justinas Bavarskis, reporter Associated Press. Widać, jak pierzcha przed coraz bardziej rozjuszonym tłumem (fot. AP Images)

Pierwsza strona gazety „The Michigan Daily” z 25 lipca 1967 roku. Dziennik informuje, że do Detroit wkracza wojsko

Atakując białych policjantów, po raz pierwszy w życiu czułem się wolny. Co najważniejsze – racja była wtedy przy nas, a nie po stronie sadystycznych funkcjonariuszy – wspominał Bill Scott, jeden z inicjatorów rozruchów z 1967 roku, cytowany przez „Detroit Free Press”. Kiedy Coleman Young wygrał wybory na burmistrza, Scott wyznał natomiast swojej córce: – W końcu możemy wstać z kolan. […] Wszystkie narody świata miały swoje rewolucje, my jesteśmy ostatni. Ale kiedy taka rewolucja już się zacznie, jest nie do zatrzymania. Ludzie, którzy są uciskani i gnębieni, prędzej czy później zawsze się zbuntują.

Mroczna Strona Sportu (odcinek II): “Anioł Śmierci”

Aktywistka Sheila Cockrel zgadza się, że sprzeciw – nawet tak bestialski – był nieunikniony. I potrzebny, ponieważ czarnoskórych mieszkańców Detroit zbyt długo wyzyskiwano, pomiatając nimi niczym obywatelami drugiej kategorii. Kobieta zauważa jednak także drugą stronę medalu. – Nagły exodus białych mieszkańców w krótkim czasie zrujnował ekonomię miasta. Chichot historii polega na tym, że czarnoskórym reprezentantom klasy robotniczej po latach rządów Younga żyło się w Detroit jeszcze gorzej niż w 1967 roku, gdy wzniecili rebelię – uważa Cockrel. W podobnym tonie wypowiada się Lamont Causey, prezes fundacji „Bracia Zawsze Razem”, troszczącej się o pamięć o wydarzeniach z tamtego roku. – Wystarczy się rozejrzeć, by zobaczyć konsekwencje tamtych dni. No, rozejrzyjcie się. Widzicie tu jakieś obiecujące biznesy? Nie? No właśnie. Wkoło tylko zrujnowane zabudowania, od dekad nie mogące się doczekać rewitalizacji.

Wygrałem wybory na burmistrza tylko dlatego, że biali nie chcieli mieć już

nic wspólnego z tym cholernym miastem

Coleman Young w swojej autobiografii

Sprawy toczyły się szybko. W latach 80. biali stanowili już zaledwie 30% populacji Detroit. Lokalnym władzom pozostawało jedynie załamać ręce – „Motor City” nie poradziło sobie z nagłą utratą najzamożniejszych, najbardziej produktywnych mieszkańców, bo zwyczajnie nie mogło się z takim wzywaniem uporać, a przemiany gospodarze w kraju okazały się gwoździem do trumny miasta. Obszar obejmujący północno-wschodnie tereny USA (w tym stan Michigan), niegdyś nazywany „stalowym pasem”, przeobraził się bowiem w „pas rdzy”, pełen opuszczonych fabryk, porzuconych magazynów, zrujnowanych biurowców i zapyziałych sklepów ze zdewastowanymi witrynami. – Dorastanie w Detroit czy na jego przedmieściach nie było niczym fajnym – wspomina Charlie LeDuff. – Starsi ludzie lubią opowiadać mi o dawnych latach świetności. Latach saturatorów, eleganckich sklepów i leniwych sobotnich nocnych przejażdżek. Ale prawda jest taka, że Detroit zaczęło umierać czterdzieści lat temu, gdy Japończycy doszli do tego, jak zrobić lepszy samochód. To miasto i cały region już wtedy staczały się po równi pochyłej. I cały kraj z nas się śmiał. Z bandy leniwych, niewykształconych i niekompetentnych robotników. „Pas rdzy” zmienił się w zardzewiały klozet, […] a Detroit w postindustrialny grobowiec, w którym po opustoszałych ulicach i korytarzach urzędów hulają zbrodnia, korupcja, niegospodarność i chaos. 

Podobnymi spostrzeżeniami podzielił się już w 1990 roku publicysta na łamach „New York Timesa”: – Ucieczka białych obywateli w połączeniu z załamaniem się branży motoryzacyjnej pozostawiły miasto ze zredukowaną bazą podatkową i szeregiem straszliwych problemów społecznych. Wśród największych amerykańskich miast, Detroit na dystansie całych lat 80. przodowało w rankingach bezrobocia, ubóstwa i śmiertelności noworodków. A teraz w moje ręce trafił jeszcze raport FBI dotyczący przestępczości za rok 1987. Detroit znów na czele – tym razem pod względem liczby popełnionych zbrodni.

Tak oto Detroit – przez lata przedmiot dumy Amerykanów, ich przemysłowa perełka, w czasach wojennych zwana „arsenałem demokracji” – stało się kłębowiskiem wszelkich okropieństw. Rasizmu, przestępczości zorganizowanej, narkomanii, rozbojów i morderstw, podpaleń, bezrobocia, korupcji oraz dojmującego ubóstwa.

Czy może więc dziwić, że fenomen „Złych Chłopców” zrodził się właśnie tam?

Pistons na uboczu

Jeśli chodzi o scenę sportową w mieście i jego okolicach, Detroit Pistons długo nie wzbudzali wśród lokalnej widowni zbyt dużej ekscytacji. Ekipę „Tłoków” kojarzono bowiem przede wszystkim z kuriozalnymi i opłakanymi w skutkach decyzjami działaczy, którzy nie potrafili skonstruować drużyny mistrzowskiego kalibru, choć na przestrzeni lat mieli do dyspozycji całą masę znakomitych zawodników. George Yardley, sześciokrotny uczestnik Meczu Gwiazd, zakończył karierę w NBA bez choćby jednego mistrzowskiego pierścienia na koncie. Tytułu nie doczekał się również błyskotliwy Dave Bing, który występował w barwach Pistons przez blisko dekadę. Kolejne nazwisko na liście niespełnionych gwiazd to Bob Lanier, aż ośmiokrotnie nominowany do udziału w All-Star Game. – Pamiętam, że na przykład w sezonie 1973/74 mieliśmy naprawdę niezły zespół. Osiągnęliśmy dobry bilans, w play-offach stoczyliśmy wyrównaną serię z Chicago Bulls. I co? I latem managerowie wymienili pół składu, odeszło sześciu graczy. Szczerze mówiąc, nigdy nie miałem poczucia, że naszą drużyną sterują kompetentni ludzie. To było trudne do zniesienia, ponieważ co roku musieliśmy zaczynać wszystko od nowa. Podcinało nam to skrzydła – żalił się center.

Z kronikarskiego obowiązku wypada odnotować, że Dave DeBusschere, jeden z najlepszych koszykarzy przełomu lat 60. i 70., zdołał udekorować swą karierę w NBA dwoma triumfami w finałach, tylko że… odniesionymi w ekipie New York Knicks, gdzie trafił po okresie – bezowocnej, a jakże – gry dla Pistons. W sezonie 1964/65 DeBusschere, wówczas 24-letni, został na krótko mianowany grającym trenerem „Tłoków” i to chyba najlepiej podsumowuje absurdalne metody zarządzania drużyną z „Motor City”. Inna rzecz, że jego poprzednika Charlesa Wolfa zapamiętano głównie z ordynarnych tyrad, w ramach których informował on swych podopiecznych, że najchętniej wypieprzyłby ich wszystkich ze składu za jednym zamachem, ale są niestety tak słabi, że nawet nie ma dokąd ich opchnąć.

Z dwojga złego, chyba faktycznie lepszy żółtodziób od takiego chama.

Summa summarum, w latach 1964-1983 Pistons tylko pięć razy zameldowali się w play-offach, wciąż koncertowo trwoniąc swój nielichy potencjał. Totalny upadek zaliczyli w sezonie 1979/80, kończąc zasadniczą część rozgrywek z kompromitującym bilansem 16 zwycięstw oraz 66 porażek. I nie mogli się nawet bezpośrednio po takim blamażu odkuć w drafcie, ponieważ chwilę wcześniej spłukali się z najcenniejszych wyborów, pragnąc za wszelką cenę pozyskać z Boston Celtics podkoszowego Boba McAdoo, wielką postać NBA tamtych czasów. Tylko że center po przenosinach do Detroit raptownie spuścił z tonu, podczas gdy „Celtowie” tak umiejętnie żonglowali zainkasowanymi zasobami, że w końcowym rozrachunku udało im się zamienić podupadającego na zdrowiu McAdoo na dwie wschodzące gwiazdy – Roberta Parisha oraz Kevina McHale’a. – Pistons? Nie umiałem się odnaleźć w drużynie, która bez przerwy przegrywała – przyznał McAdoo.

Od wielu lat Detroit Pistons są największymi niedorajdami w NBA

Sam Golimper w artykule „New York Timesa” z 1974 roku

Trzeba również pamiętać, że w latach 70. cała NBA – wstrząsana nieustannie pozaboiskowymi skandalami, które bulwersowały opinię publiczną – znajdowała się w poważnym kryzysie wizerunkowym i była postrzegana jako liga kryminalistów oraz narkomanów. Pistons cieniowali zatem w rozgrywkach, w których nawet najbardziej zasłużonym czempionom trudno było o ogólnokrajową popularność i zaszczyty. A konkurencję na lokalnym rynku sportowym miały „Tłoki” olbrzymią. Z jednej strony – futboliści Detroit Lions, potrafiący przyciągnąć na trybuny nawet 80 tysięcy widzów. Z drugiej – bejsboliści Detroit Tigers, których mecze domowe na przełomie lat 70. i 80. obserwowało z trybun średnio 20 tysięcy fanów. A nie sposób przecież pominąć hokeistów Detroit Red Wings, mogących liczyć na kilkanaście tysięcy gardeł podczas spotkań u siebie. To jednak wciąż nie koniec wyliczanki, bo należy także brać pod uwagę sport akademicki w regionie, czyli Michigan Wolverines reprezentujących Uniwersytet Michigan, a także Michigan State Spartans będących wizytówką Uniwersytetu Stanowego Michigan.

Krótko mówiąc: do wyboru, do koloru.

“To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”

Na naszą uwagę zasługuje zwłaszcza koszykarski zespół Spartans, który w 1979 roku zatriumfował w rozgrywkach NCAA, pokonując w finale turnieju Indiana State Sycamores. Mecz ten zapisał się na kartach historii jako jeden z najszerzej komentowanych w dziejach uniwersyteckiego basketu w Stanach Zjednoczonych, ponieważ był to pierwszy z wielu pasjonujących pojedynków Earvina „Magica” Johnsona (Michigan State) z Larrym Birdem (Indiana State).

Magic i Bird pamiętnej czwartkowej nocy wykreowali kulturowy fenomen, który dziś nazywamy „marcowym szaleństwem” [turniej finałowy NCAA] – uważa Michael Wilbon z „Washington Post”. – Sam finał nie był zbyt emocjonujący – Bird spudłował w nim aż 14 spośród 21 oddanych rzutów, a Michigan State mieli sytuację pod kontrolą właściwie od początku do końca spotkania, choć Magic również notował wcześniej bardziej imponujące występy. Jednak żaden inny mecz koszykarski – ani wcześniej, ani później; ani na szczeblu akademickim, ani zawodowym – nie wzbudził tak wielkiego zainteresowania i nie wygenerował tak wielkiej oglądalności w telewizji, jak starcie Magica z Birdem. Widownia oscylowała w okolicach 36 milionów. Zdecydowana większość telewidzów nigdy wcześniej nie widziała Birda na oczy, ludzie słyszeli tylko opowieści o jego wyczynach. Wiele osób osłupiało, gdy dotarło do nich, że Larry jest… biały.

Magic Johnson i Larry Bird w uniwersyteckich czasach (fot. Sports Illustrated)

A jak na tym tle wypadali Pistons?

Bardzo, ale to bardzo blado. W 1978 roku Bill Davidson, właściciel drużyny, zdecydował o przeprowadzce „Tłoków” z centrum Detroit do areny Pontiac Silverdome, położonej w hrabstwie Oakland, plus-minus 30 kilometrów na północny-zachód od miasta. Miało to niejako zbliżyć koszykarską ekipę do białych mieszkańców przedmieść, tradycyjnie bardziej skorych, by kupować wejściówki na wydarzenia sportowe. Pistons prezentowali jednak – najzwyczajniej w świecie – zbyt niski poziom, a zmagania w NBA miały zbyt parszywą reputację, by ten manewr Davidsona okazał się skuteczny. W upiornym sezonie 1979/80 na mecze domowe fatygowało się średnio osiem tysięcy fanów. W kolejnej kampanii frekwencja była zresztą jeszcze gorsza, spadła poniżej sześciu tysięcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak ponura atmosfera panowała na stadionie Silverdome, mogącym przecież pomieścić dziesiątki tysięcy kibiców.

Działacze „Tłoków” postanowili ukrywać opustoszałe sektory trybun za masywnymi zasłonami. Tylko tyle mogli zrobić, by zniwelować fatalne wrażenie, choć ktoś złośliwy zasugerowałby zapewne, że podczas występów Pistons najrozsądniej byłoby za kurtyną chować nie puste krzesełka, lecz boisko.

Aczkolwiek trzeba oddać włodarzom Detroit, że próbowali też bardziej brawurowych posunięć. W drafcie z 1979 roku Magic Johnson, świeżo upieczony triumfator NCAA, został wybrany – zgodnie z przewidywaniami ekspertów – z pierwszym numerem przez Los Angeles Lakers. Szefostwo Pistons było jednak gotowe poświęcić cały zespół, żeby tylko ściągnąć rozgrywającego z powrotem do stanu Michigan i kontynuować lansowanie go na lokalnego bohatera. Pisząc: „cały zespół”, wcale nie hiperbolizujemy. Detroit rzeczywiście zaoferowało Lakersom wszystkich swoich graczy za jednego tylko Magica. Propozycja została jednak finalnie odrzucona, a „Jeziorowcy” spuentowali premierowy sezon Johnsona na parkietach NBA mistrzowskim tytułem. Debiutant został wybrany MVP finałów.

Mielibyśmy Magica, uzupełnilibyśmy skład chłopakami z draftu oraz wolnymi agentami, no i jakoś ruszylibyśmy do przodu. Patrzyłem wtedy na Pistons jak na zespół, który trzeba stworzyć od zera. Z mojej perspektywy propozycja złożona Lakersom wcale nie była szalona

Jack McCloskey w rozmowie z Gregiem Eno

Lakers mieli więc rację, nie oddając Magica. Natomiast Pistons mieli poważny kłopot. Opinie o ich klubie nie zachęcały bowiem, by w nim grać. Opinie o ich mieście nie zachęcały, by w nim zamieszkać. Wreszcie – opinie o ich władzach nie zachęcały, by w ogóle siadać z nimi do negocjacyjnego stołu. Detroit zyskało status swego rodzaju stacji przesiadkowej – główną ambicją koszykarzy, którzy się tam z jakichś względów znaleźli, było jak najszybsze wyruszenie w dalszą drogę.

Byle ulotnić się z tego obskurnego, zapomnianego przez Boga i ludzi peronu.

„Handlowiec” robi porządki

Jak to zatem możliwe, że kilka lat później Pistons uchodzili już za jedną z najsilniejszych drużyn w NBA i chlubę całego miasta? Ha, najłatwiej to wyjaśnić wziąwszy pod lupę trzy osoby, które odegrały kluczową rolę w procesie wyciągania drużyny z zapaści – managera, szkoleniowca i rozgrywającego. Scenariusz, trzeba rzec, wręcz baśniowy – „Tłoki” w każdym z najbardziej newralgicznych dla drużyny punktów doczekały się – i to jednocześnie! – prawdziwego wirtuoza w swoim fachu. Jako pierwszy w „Motor City” wylądował John „Jack” McCloskey i to jemu należy się miano architekta późniejszych sukcesów Pistons.

Weteran II wojny światowej – walczył na Pacyfiku, dowodząc okrętem desantowym – nie mógł się wprawdzie pochwalić oszałamiającą koszykarską karierą, ale przez wiele lat przyzwoicie sprawdzał się w trenerce. Najpierw w zespole reprezentującym Uniwersytet Pensylwanii, następnie w ekipie z uczelni Wake Forest, a jeszcze później w NBA, gdzie prowadził Portland Trail Blazers. Wydawało mu się jednak, że największe zawodowe wyzwanie czeka go w Los Angeles Lakers – do „Miasta Aniołów” trafił jako asystent słynnego Jerry’ego Westa, a gdy ten ostatni w 1979 roku przeskoczył na stanowisko dyrektorskie, McCloskey jawił się jako naturalny kandydat do przejęcia centralnej pozycji w sztabie „Jeziorowców”.  No ale West odłożył na bok sentymenty i nie wsparł swojego ambitnego współpracownika.

McCloskey czuł się trochę skrzywdzony tą decyzją. Odszedł do Indiana Pacers, a stamtąd niemal natychmiast wyhaczyli go Pistons. Amerykanin przyleciał do Detroit głęboko przekonany, że miejscowi działacze też szykują dla niego niezbyt eksponowaną posadę w sztabie trenerskim. Nie miał pojęcia, że Bill Davidson zamierza uczynić z niego fundamentalną postać drużyny w kwestii zarządzania pionem sportowym. Jack nie zastanawiał się więc długo nad objęciem stanowiska, mimo że zdawał sobie sprawę, iż w grudniu 1979 roku podjęcie pracy w Detroit było równoznaczne z wybraniem się na przechadzkę po polu minowym.

Liderzy? Nadgryzieni zębem czasu i sfrustrowani. Młodzież? Niespecjalnie utalentowana. Zadaniowcy? Dobrani bez ładu i składu. Perspektywy? Brak wyboru w pierwszej rundzie najbliższego draftu. Publiczność? W najlepszym razie głęboko zniechęcona, w najgorszym – gardząca zespołem i całą NBA przy okazji.

Isiah Thomas podpisuje umowę z Pistons obok Jacka McCloskeya (fot. AP Images)

„Tłoki” nie posiadały właściwie żadnych atutów, żadnych wartościowych aktywów, lecz McCloskey bezzwłocznie zakasał rękawy i zabrał się dziarsko do przeczesywania rynku w poszukiwaniu niekonwencjonalnych rozwiązań dla rozlicznych bolączek swojej ekipy. Nie przez przypadek przylgnie do niego przecież wkrótce przydomek „Trader Jack” – „Jack Handlowiec”. Zaczęło się od – wspomnianej już – karkołomnej próby wydostania Magica z szeregów Lakers.

Siedzisz, Jerry? Jeśli nie, to lepiej usiądź, bo mam dla was propozycję – tymi słowy McCloskey przygotował Jerry’ego Westa na nadchodzącą bombę.

Dobra, siedzę. O co chodzi? – odburknął gniewnie główny skaut Lakers, a zarazem bliski doradca właściciela Jerry’ego Bussa. West jak zwykle brzmiał niczym człowiek, na którego barkach spoczywają wszystkie z najpoważniejszych zmartwień tego świata.

Chcemy ściągnąć Magica Johnsona do Detroit! – wypalił niefrasobliwie działacz Pistons.

Daj spokój, Jack, nie zawracaj głowy. Dobrze wiesz, że ten chłopak nie jest na sprze…

Oddamy wam za niego cały nasz skład. Wybierajcie kogo tam tylko chcecie, weźcie nawet wszystkich zawodników. Mówię śmiertelnie poważnie – przerwał koledze McCloskey. Mistrz NBA z 1972 roku najwyraźniej oniemiał, ponieważ zamilkł na dobre pół minuty.

Oddzwonię do ciebie – odparł w końcu i natychmiast odłożył słuchawkę.

13 opowieści o najlepszych zespołach w historii sezonu zasadniczego NBA

West nie próbował blefować. Faktycznie uważał Johnsona za gracza nietykalnego, ale z drugiej strony… przed draftem „Mr. Logo” wcale nie był przekonany, czy „Jeziorowcy” powinni postawić akurat na Magica. W jego opinii była to decyzja obarczona niepotrzebnym ryzykiem z uwagi na niestandardowe warunki fizyczne młodego koszykarza i jego nieszablonowy, nieco wariacki styl gry. Na znacznie pewniejszy wybór wyglądał mu Sidney Moncrief, który ostatecznie wylądował w Milwaukee Bucks i w istocie wyrósł tam na kapitalnego obrońcę. Zdumiewająca propozycja McCloskeya przypomniała więc Jerry’emu o jego wątpliwościach sprzed kilku miesięcy i na nowo skłoniła go do refleksji odnośnie przyszłości Lakers z Johnsonem w roli głównej. – Wiedziałem oczywiście, że Magic będzie świetnym koszykarzem, jednak nie przypuszczałem, jak wielki drzemie w nim talent. Nie przewidziałem tego – przyznał potem szczerze West.

Skaut zdawał sobie także sprawę z przywiązania Magica do stanu Michigan. Nie było ono zresztą żadnym wielkim sekretem, ostatecznie sam koszykarz już podczas pierwszego spotkania z Jeanie Buss, córką właściciela ekipy z LA, palnął z właściwą sobie beztroską: – Jestem zaszczycony, że trafię do Lakers, ale zostanę tu tylko przez trzy lata. Potem chciałbym wrócić do Michigan i dołączyć do zespołu z moich rodzinnych stron – Detroit Pistons.

Kiedy powiedziałam tacie, co nasza jedynka w drafcie właśnie mi wyznała, nawet nie mrugnął. Stwierdził tylko: „Jeanie, nie martw się. Chłopak dzisiaj może wygadywać takie głupstwa, bo jeszcze nie włożył koszulki Lakers i nie wyszedł na parkiet The Forum. Nie odejdzie od nas”. Tak też się stało. Tata naprawę wierzył w Magica i w swoje pozytywne przeczucia co do niego. Zaryzykował, odmieniając tym samym dzieje Lakers

Jeanie Buss na łamach magazynu „CSQ”

Jerry West byłby więc pewnie w stanie przynajmniej rozważyć rozstanie z Johnsonem. Manager Bill Sharman również był gotów poddać ofertę Pistons bardziej drobiazgowej analizie. Jednak wiara Jerry’ego Bussa pozostawała niezachwiana – właściciel „Jeziorowców” nie wyobrażał sobie przyszłości swej organizacji bez Magica. I kropka, koniec tematu. McCloskey, chcąc nie chcąc, musiał zatem kombinować dalej. Grasował po rynku niczym rozjuszony nosorożec, w ramach kolejnych transakcji gromadząc wybory w drafcie i ściągając do „Motor City” zawodników na dorobku, w których dostrzegał nieodkryty przez innych potencjał.

Dłuższy rzut oka na skład „Tłoków” z feralnego sezonu 1979/80 – czyli ten skład, jaki „Jack Handlowiec” zastał w Detroit – pozwala zrozumieć, w jak ekspresowym tempie nowy manager przebudowywał zespół. Leon Douglas, Terry Duerod, Earl Evans, Roy Hamilton, Steve Malović, Eric Money oraz Jackie Robinson – wszyscy oni wylecieli z drużyny w ciągu kilku miesięcy. Nieco dłużej, bo do 1981 roku przetrwał Greg Kelser (skrzydłowy, który zatriumfował u boku Magica Johnsona w mistrzostwach NCAA, a zatem był dość popularny w stanie Michigan), natomiast Phil Hubbard i Ron Lee utrzymali się w siodle do roku 1982. Zmiłowania nie okazano również koszykarzom o gwiazdorskim statusie – grymaszący Bob Lanier w lutym 1980 roku został wytransferowany do Milwaukee, a nieszczęsnego Boba McAdoo wypychano z drużyny prawie że przemocą, aż w końcu – w marcu 1981 – zszedł on McCloskeyowi z oczu i dogadał się z New Jersey Nets.

Szybkiego kopniaka w cztery litery uniknęli jedynie dwaj (!) gracze – John Long oraz Terry Tyler.

Widać było, że McCloskey jest człowiekiem z zewnątrz. Ktoś związany emocjonalnie z Pistons miałby zapewne więcej skrupułów, dzieliłby każdy włos na czworo. Tymczasem Jack koncentrował się wyłącznie na przyszłości. Świadczy o tym choćby jego komentarz do rozstania z Lanierem. Było nie było, legendą zespołu. – Postarzał się, nieustannie coś mu dolegało. Nie miałem żadnego problemu z oddaniem go do Milwaukee, skoro w rozliczeniu zyskaliśmy młodszego Kenta Bensona i wybór w pierwszej rundzie draftu. Skład tworzony wokół Laniera nie miałby przed sobą żadnych perspektyw – ocenił twardo McCloskey.

Nowy manager „Tłoków” nie wierzył w półśrodki.

Kto robi coś takiego zaraz po objęciu stanowiska? Kto przyjeżdża do miasta i zaczyna od pozbycia się największej gwiazdy? Tak może postąpić tylko człowiek o olbrzymiej pewności siebie i świadomości obranego celu

Tom Wilson, były prezes Detroit Pistons

No dobrze, a kto równolegle wzmocnił przetrzebione szyki Pistons?

Ano choćby Vinnie Johnson, sprytnie wyłuskany ze Seattle SuperSonics. Bill Laimbeer wyjęty z Cleveland Cavaliers, Rick Mahorn ściągnięty z Washington Bullets, James Edwards pozyskany z Phoenix Suns. Adrian Dantley, bohater głośnej wymiany z Utah Jazz. Krótko mówiąc – gracze, których nazwiska (poza Dantleyem) nie robiły wielkiego wrażenia nawet na ekspertach, o niedzielnych kibicach nie wspominając. A jednak to właśnie ta zgraja – wydawać się mogło – średniaków, powygrzebywanych przez McCloskeya z najrozmaitszych zakamarków NBA, miała wkrótce utworzyć zespół będący postrachem całej ligi. Choć oczywiście nie obyło się również bez trafionych w dziesiątkę wyborów w drafcie, poprzez który do Pistons dołączyli między innymi Joe Dumars, Dennis Rodman oraz John Salley.

Bill Laimbeer (fot. WikiMedia)

– Dobierając koszykarzy, koncentrowałem się tak naprawdę tylko na jednym aspekcie: rywalizacji. Zależało mi na tym, by w Pistons występowali wyłącznie zawodnicy, którzy uwielbiają rywalizować i są gotowi poświęcić się w imię najwyższego celu, jakim jest zwycięstwo – wyjaśniał „Trader Jack”. Amerykanin prowadził także swój własny, skomplikowany system zaawansowanych statystyk, pod kątem których analizował potencjalne wzmocnienia. Trzymał go w głębokim sekrecie. – To właśnie dzięki tym cyferkom zrozumiałem, że potrzebujemy kogoś takiego jak Bill Laimbeer – stwierdził w rozmowie z Keithem Langloisem.

Ted Stepien, właściciel Cleveland Cavaliers, długo wstrzymywał przyklepanie wymiany z udziałem Laimbeera. Jak wynika z opowieści Drew Sharpa z „Detroit Free Press”, działacz Pistons musiał się uciec w negocjacjach do nietypowych argumentów.

Czołem, Ted. W czym problem, czemu nie chcesz domknąć dealu? Wydawało mi się, że jesteśmy dogadani – dopytywał nerwowo McCloskey. Zadzwonił do szefa „Cavs” na krótko przed końcem okresu transferowego w NBA. Robiło się nerwowo, zegar tykał nieubłaganie.

No nie wiem, nie wiem. Jack, coś mi się wydaje, że chcesz mnie tu obrabować – marudził Stepien.

Jakie „obrabować”, co ty opowiadasz? – obruszył się teatralnie manager „Tłoków”.

Rozmawiałem o tej wymianie ze sztabem trenerskim i naszymi skautami. Próbujesz nam wcisnąć jakiegoś pokracznego dryblasa…

Ach, masz na myśli Paula Mokeskiego, naszego Polaka?

Polaka? – zdumiał się Stepien, również posiadający – jak łatwo zgadnąć – polskie korzenie.

Pewnie. Mokeski to Polak, nie wiedziałeś o tym? Wspaniały chłopak, naprawdę. Pomyślałem sobie po prostu, że chciałbyś go mieć w swoim zespole.

Polak, powiadasz? – zamyślił się szef „Cavs”.

Polak, najprawdziwszy Polak – odparł McCloskey. Już wiedział, że rybka połknęła haczyk.

No niech ci będzie, stary draniu. Robimy tę wymianę.

Czas pokazał, że o Laimbeera naprawdę opłacało się walczyć, center stał się bowiem ikoną Pistons. Gościem owianym najgorszą sławą spośród wszystkich „Złych Chłopców”, mimo że akurat on – w przeciwieństwie do wielu kolegów z zespołu – nie miał za sobą żadnych uliczno-gangsterskich doświadczeń. Wręcz przeciwnie, wychowywał się w bardzo zamożnym środowisku, jak przystało na syna i oczko w głowie prezesa potężnego przedsiębiorstwa Owens-Illinois. Laimbeer lubił sobie zresztą z tego żartować. Kiedy jego czarnoskórzy kumple wspominali dzieciństwo spędzone w gettach amerykańskich metropolii, Bill ze zgrozą opowiadał im o najmroczniejszych scenach ze swoich szczenięcych lat. – To było piątkowe popołudnie, pamiętam jak dziś. Czekałem pod szkołą na szofera, który spóźniał się już dziesięć minut… – relacjonował tonem, jakiego nie powstydziłby się narrator w filmie grozy, wzbudzając wśród kumpli śmiechy zmieszane z rozdrażnieniem.

Jego sytuacja życiowa stanowiła ewenement w realiach NBA. Wielu zawodników dzięki zarobionym w lidze pieniądzom wyciągało ze szponów ubóstwa całe swe rodziny. Ciążyła na nich ogromna presja, byli traktowani jak ostatnia deska ratunku. Tymczasem Laimbeer nie ukrywał, że postawił na basket, by się po prostu dobrze bawić. – Nie myślałem o koszykówce w kategoriach „kariery”. To miała być fajna przygoda. I tak wiedziałem, że czeka mnie udane życie – przyznał.

Jestem jedynym koszykarzem w NBA, który zarabia mniej od swojego ojca

Bill Laimbeer w rozmowie ze „Sports Illustrated”

Na boisku z Laimbeerem nie było jednak żartów.

Amerykanin operował zdecydowanie najbogatszym repertuarem nieczystych zagrań w całej lidze. Prowokował, wbijał łokcie pod żebra, wymierzał ciosy w tył głowy lub w twarz. Podcinał rozpędzonych oponentów, deptał manewrującym rywalom po kostkach, bodiczkował ich. Udało mu się w ten sposób wywołać na parkiecie niejedną bijatykę. Center wymieniał uderzenia z Larrym Birdem, Charlesem Barkleyem, Patrickiem Ewingiem, Alonzo Mourningiem, Robertem Parishem, Karlem Malonem, Bradem Daughertym… Listę można wydłużać i wydłużać. – Pistons robili na parkiecie swoją robotę, rozumiałem to. Jedak Bill po prostu chciał cię skrzywdzić – wspominał Bird. Zwyczajem skrzydłowego Celtics było witanie się z Laimbeerem poprzez pełen głębokiego uczucia zwrot: „pierdol się, Bill”.

Czy ktokolwiek lubi Billa? Może jego rodzice, ale trzeba by to zweryfikować – dowcipkował gorzko Kurt Rambis, wieloletni podkoszowy Los Angeles Lakers. – Myślę, że on jest gotowy na wszystko, byle tylko zwyciężyć . Jeśli cię rozdrażni, odniósł sukces. Gdy zaczynasz w trakcie gry skupiać się na Billu, przegrałeś.

Nawet szalony Dennis Rodman zwykł z pokorą przyznawać Laimbeerowi palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o reputację czarnego charakteru w NBA przełomu lat 80. i 90. – Nie byłem najbardziej niegrzecznym z niegrzecznych chłopców. Ten honor należał do Billa „lepiej-dzwoń-po-swojego-lekarza” Laimbeera. Białego, który sprawiał, że tacy rywale jak Scottie Pippen zastanawiali się, czy wejście pod kosz jest warte ryzyka, skoro może zaowocować zakończeniem kariery.

Dziennikarze „Boston Herald” nazywali centra „Jego Haniebnością”, w nawiązaniu do pseudonimu Michaela Jordana. W gazetach z Milwaukee można było przeczytać o „Księciu Ciemności z Detroit”, a w prasie z Atlanty o „ulicznym bandziorze”. Z kolei Richie Adubato, trener Dallas Mavericks w latach 1989-1993, twierdził na łamach „Sports Illustrated”: – Myślę, że Laimbeer jest inteligentny, jest chamski i jest świetnym aktorem. Trzeba mu również oddać, że uwielbia rywalizację i nigdy nie odpuszcza. No i  jest czempionem. To typowy gracz, którego kochają kibice jego drużyny, a nienawidzi cała reszta.

Pod wypowiedzą Adubato sam Laimbeer mógłby się zapewne podpisać. – Myślę, że problemem dla rywali jest moja natura wojownika. Na parkiecie nie okazuję przeciwnikom respektu, niezależnie od ich sportowej klasy. Mam zero respektu dla ich gry. Jeśli nie potrafią się z tym pogodzić, to już ich sprawa. Stoją mi na drodze do zwycięstwa – mówił center w 1992 roku. – Jestem coś winny tylko dwunastu facetom z mojej drużyny. Opinię publiczną mam gdzieś.

McCloskey bezbłędnie dostrzegł, iż osobowość Laimbeera pozwoli osiągnąć „Tłokom” wyższy poziom na płaszczyźnie mentalnej. Choć należy również zaznaczyć, że absolwent Uniwersytetu Notre Dame to nie tylko wybuchowa mieszanka żądzy zwycięstw z żądzą mordu. Laimbeer kapitalnie spisywał się bowiem w walce o zbiórki w defensywie i – co może zaskakiwać – znakomicie rzucał z półdystansu, a nawet zza łuku. „Trader Jack” zauważył także i to. – W tym biznesie trzeba mieć trochę szczęścia – mówił skromnie. – Ja jednak zawsze wierzyłem, że szczęście najczęściej dopisuje tym, którzy są najlepiej przygotowani do swojej roboty.

Padł już cytat z Tony’ego Montany, to teraz wypada wspomnieć słowa Wielkiego Szu: – Szczęście? Szczęście trzeba umieć sobie zorganizować.

„Zeke” i „Chuck” zmieniają grę

Wszystkie te zgrabne zakulisowe gierki i celne analizy nie miałyby jednak tak wielkiego znaczenia, gdyby nie jedna decyzja Jacka McCloskeya, która zdecydowanie najmocniej wpłynęła na późniejsze losy Detroit Pistons. Mowa tu oczywiście o wybraniu Isiaha Thomasa z drugim numerem w drafcie z 1981 roku. Brutalne zagrywki Laimbeera czy Mahorna mogły bowiem stanowić znak rozpoznawczy drużyny „Bad Boys”, wybryki nieokiełznanego Rodmana mogły przykuwać uwagę fanów, a żelazna defensywa Dumarsa mogła doprowadzać do szewskiej pasji czołowych strzelców NBA, ale to Isiah Thomas był sercem i duszą Pistons. Mimo że rozgrywający – ze swoim uśmiechem cherubinka, delikatnym głosem i zaledwie 185 centymetrami wzrostu – wcale nie wyglądał na boiskowego zabijakę.

Thomas wychowywał się w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Chicago, w rodzinie porzuconej przez bezrobotnego, pogrążonego w depresji ojca. Był najmłodszym z dziewięciorga rodzeństwa. W dzieciństwie często włóczył się samotnie po ulicach „Wietrznego Miasta” w poszukiwaniu porzuconych opakowań po fast-foodach – miał nadzieję, że uda mu się resztkami jedzenia napełnić pusty żołądek i chociaż na parę godzin zagłuszyć głód. Każdy dzień był dla niego walką o przetrwanie. – Nie marzyłem o karierze koszykarza. W dzieciństwie przedmiotem moich marzeń była wypełniona po brzegi lodówka, pełna pieczeni z kurczaka, soczystych steków i kopców spaghetti – pisał „Zeke” w jednej ze swoich książek. – Byliśmy biedni nawet jak na realia naszej ubogiej dzielnicy. Nie mieliśmy w domu ani prądu, ani gazu, ani jedzenia. Niczego. Cierpieliśmy każdego dnia. Gdyby nie koszykówka, nie wiem, czy zdołałbym dożyć do dwudziestych urodzin.

Nie ma w tych słowach cienia przesady.

Jeden z najsłynniejszych chicagowskich gangów ulicznych, grupa Almighty Vice Lord Nation, próbował zwerbować Isiaha, gdy ten miał zaledwie pięć lat. – Pewnego letniego wieczora usłyszałam dzwonek do drzwi. Przyszli do nas. Ich lider stał z przodu, a za nim cała grupa gangsterów. Niektórzy demonstracyjnie nosili broń przy paskach od spodni, lufy lśniły w blasku ulicznych latarni. Powiedzieli, że chcą moich synów, bo nie może być tak, żeby grupa młodych chłopaków chodziła sobie jak gdyby nigdy nic po dzielnicy, nie przynależąc do żadnego gangu – wspominała Mary Thomas, matka Isiaha, w wywiadzie dla „New York Times”. – Odpowiedziałam, że mamy własny gang, który nazywa się rodziną Thomasów i że ja nim dowodzę. Kiedy nie chcieli odejść, kazałam im chwilkę zaczekać. Poszłam szybko do sypialni i wróciłam ze strzelbą w dłoniach. Wycelowałam prosto w twarz przywódcy i kazałam mu wynosić się z mojej werandy.

Pięcioletni „Zeke” obserwował to zajście z perspektywy salonu, a serce biło mu jak młotem. Takich scen się nie zapomina. Uchronienie go przed życiem ulicznego rzezimieszka było największym rodzicielskim sukcesem Mary – dwaj starsi bracia Isiaha popadli w uzależnienie od heroiny, kolejny został alfonsem, dwaj następni spędzili kilka lat za kratkami, a szósty uznał po namyśle, że od „gangu Thomasów” woli jednak bandę Vice Lords. – Kiedyś bracia zamknęli się ze mną w pokoju. Cała szóstka. Nie chcieli, by mama i siostry słyszały tę rozmowę. Opowiadali mi o horrorach ulicznego życia. Prosili, bym nie popełniał ich błędów.

Jeśli członkowie Vice Lords, Black Souls albo Disciples widzieli, że masz talent do koszykówki, zazwyczaj zostawiali cię w spokoju. Wyłudzali tylko od czasu do czasu parę dolców, ale nie krzywdzili cię. A po mnie było widać, że dzięki koszykówce mogę zajść daleko

Isiah Thomas w wywiadzie dla „Los Angeles Times”

Wybawieniem dla Thomasa okazała się propozycja trenera Boba Knighta, który ściągnął obiecującego koszykarza do drużyny reprezentującej Uniwersytet Indiany. „Zeke” nie bardzo się palił do opuszczenia rodzinnego miasta, marzyły mu się występy w zespole chicagowskiego Uniwersytetu DePaul, ale Mary Thomas uznała, iż jej synowi dobrze zrobi całkowita zmiana środowiska. Poza tym, surowy i konkretny Knight wywarł na kobiecie dobre wrażenie, w przeciwieństwie do wielu innych szkoleniowców, którzy też usiłowali zrekrutować Isiaha, lecz zachowywali się jak naciągacze, a nie trenerzy.

Nigdy tego nie zapomnę. Jeden z trenerów podczas rozmowy rekrutacyjnej otworzył nagle walizkę, w której miał dla mnie sto dolarów za przyjęcie propozycji. Sto dolarów! Nigdy wcześniej nie widziałem takiej sumy pieniędzy, podobnie jak nikt inny z mojej rodziny. Nawet nie wiem, czy tam faktycznie była stówa, a może znacznie mniej – opowiadał „Zeke” w podcaście „Knuckleheads„. – Zaczęliśmy z braćmi szaleć, skakać z radości, przybijać piątki. Jedyną osobą, która się nie poruszyła, była moja mama. Dzbanek wody w lodówce – to wszystko, co posiadaliśmy. Dosłownie wszystko. A ona wstała, podeszła do tego faceta, zatrzasnęła jego aktówkę i wyprosiła go z domu.

Mój syn nie jest na sprzedaż – warknęła na pożegnanie Mary.

Knight nie próbował tego rodzaju nieczystych sztuczek, nie byłoby to w jego stylu. W ogóle nie rozmawiał zresztą z Isiahem, zwracał się bezpośrednio do Mary. – Gwarantuję pani trzy rzeczy. Uczynię z pani syna dżentelmena, zapewnię mu świetną edukację i nauczę go wszystkiego, co sam wiem o koszykówce – zapowiedział. To wystarczyło. – Mój wniosek z tego spotkania był prosty: „co jak co, ale na pewno nie chcę iść do Indiany”. Jednak zanim zdążyłem zaprotestować, mama już ściskała trenerowi Knightowi dłoń. Wtedy zrozumiałem, że nie jest dobrze – wspominał z rozbawieniem Thomas.

Isiah Thomas (fot. WikiMedia)

Summa summarum, rozgrywający nie miał jednak czego żałować. Wprawdzie Knight – zwany „Generałem” – był znany z wyjątkowo trudnego charakteru i zdarzało mu się wręcz pomiatać zawodnikami podczas treningów czy przerw w meczach, lecz Isiah miał wystarczająco grubą skórę, by znosić napady furii u szkoleniowca.

W zespole Indiana Hoosiers „Zeke” wyrósł na jedną z największych gwiazd akademickiego basketu, a w 1981 roku zachwycił wszystkich, sięgając po mistrzostwo rozgrywek uniwersyteckich, po czym zgłosił się do draftu NBA. Nie brakowało głosów, że chłopak powinien pozostać w college’u na kolejny rok, ale koszykarz nie mógł dłużej czekać – musiał zacząć zarabiać poważne pieniądze. Poza tym, mimo kiepskich warunków fizycznych, Thomas wzbudzał ogromne zainteresowanie u skautów i managerów. W ofensywie potrafił wszystko, a i w grze obronnej nie odstawał dzięki zdyscyplinowaniu i niebywałej wręcz wojowniczości. Trudno jednak powiedzieć, by Isiah był skazany na grę w Detroit Pistons. Jack McCloskey miał bowiem wówczas innego faworyta – Ralpha Sampsona, wysokiego na 224 centymetry centra z Uniwersytet Wirginii. Manager „Tłoków” był absolutnie zafascynowany olbrzymim młodzieńcem, widząc w nim potencjał na nowego Wilta Chamberlaina. Jednak Sampson postanowił nie spieszyć się z przejściem na zawodowstwo. Wówczas McCloskey uznał, iż trzeba postawić na Thomasa.

Tylko że sam „Zeke” również nie palił się do gry w Detroit. Wierzył, że jeśli odpowiednio rozegra okres poprzedzający draft, to uda mu się obniżyć własny status na tyle, by Chicago Bulls mogli go wybrać z numerem szóstym. – Jack McCloskey podczas spotkania rekrutacyjnego bombardował mnie pytaniami, a ja na wszystkie – z pełną premedytacją – odpowiadałem niewłaściwie. Chciałem zrobić złe wrażenie. W końcu Jack podniósł wzrok znad papierów, spojrzał mi prosto w oczy i stwierdził: „Synu, przecież ja widzę, co ty tutaj kombinujesz. My i tak już zdecydowaliśmy, że wybierzemy ciebie. A jak do nas trafisz, to pokochasz ten zespół”.

„Handlowiec” znów się nie mylił.

Thomas zakochał się w Pistons, a kibice z Michigan zakochali się w nim. Już w debiutanckim sezonie rozgrywający otrzymał nominację do Meczu Gwiazd, a w 1984 roku po raz pierwszy znalazł się w najlepszej piątce NBA. Grał olśniewająco – potrafił zdominować spotkanie zarówno dzięki seryjnie zdobywanym punktom (w sezonie 1982/83 notował średnio 23 oczka na mecz), jak i hurtowo rozdawanym asystom (średnio 14 na mecz w sezonie 1984/85).

Isiah zaakceptował fakt, że w Detroit na sukcesy przyjdzie mu poczekać. Poświęcił wszystko, by pomóc Pistons w dostaniu się na szczyt

Rich Cohen w książce „When the Game Was War: The NBA’s Greatest Season

Pistons pozyskali zatem prawdziwą super-gwiazdę, skompletowali skład pełen świetnych albo przynajmniej solidnych graczy, no i na managerskim stanowisku mieli jednego z najbardziej łebskich strategów w branży. By wskoczyć na najwyższą półkę, brakowało im już tylko wybitnego trenera. Ale i takowy się w końcu znalazł – w 1983 roku do sztabu szkoleniowego „Tłoków” dołączył Charles „Chuck” Daly. – To właśnie pod jego wodzą Pistons zaadaptowali nową, defensywną filozofię – analizuje publicysta Jacobo Leon. – Specyfiką ich stylu była aktywna gra w obronie na całej przestrzeni boiska. Celem Daly’ego było utrudnianie rywalom prowadzenia ataku już po pierwszym podaniu, pierwszym koźle, pierwszym ruchu. Pistons mieli nie dawać oponentom chwili wytchnienia. Było to niespotykane podejście w NBA, ponieważ przyjęło się, że zespoły nie przeszkadzają sobie w organizowaniu ataku na własnych połowach. Taka niepisana zasada, dżentelmeńska umowa – pozwalamy przeciwnikom przekroczyć środkową linię boiska i dopiero wówczas zaczynamy aktywnie się bronić. 

“Władza zawodników”, czyli jak supergwiazdy NBA dostają to, czego chcą

Pistons mieli tę niepisaną regułę w nosie. Podczas meczów z ich udziałem na parkiecie panowała anarchia. Jak na ulicach Detroit. – Podopieczni Daly’ego naciskali, przyduszali i kąsali jak żaden zespół do tej pory – kontynuuje Leon. – Cały czas grali na granicy przepisów, wielokrotnie ją zresztą przekraczając. Dlatego dość szybko przylgnęła do nich łatka boiskowych brutali. Jeśli spojrzeć na twarde statystyki – liczbę przewinień czy fauli technicznych – Pistons wcale nie wyglądają na najostrzej grający zespół lat 80. Są w poszczególnych tabelkach wysoko, lecz nie najwyżej. Jednak mamy też takie elementy gry, które trudno zliczyć. Na przykład niewychwycone przez sędziów ciosy łokciami. Uderzanie kozłującego gracza po łapach. Siłowe neutralizowanie rywali w trakcie ich ataku na strefę podkoszową. Pistons wyspecjalizowali się w tego typu sztuczkach i stali się najbardziej znienawidzonym zespołem w całej NBA. O co oczywiście nie dbali.

A więc rywale wypłakują się dziennikarzom, że jesteśmy bandziorami? No to odpowiadam: pocałujcie nas w dupę – stwierdził krótko John Salley.

Johnny Most, sprawozdawca radiowy z Bostonu, regularnie przeżywał napady furii w trakcie konfrontacji Celtics z Piston. – Dennis Rodman nie zdobył dziś mojego szacunku. […] I przekażcie to tym żałosnym dziennikarzom z Detroit! Słyszałem, że przyznali mi ostatnio tytuł „palanta tygodnia”. W porządku, mogę być palantem, ale za żadne pieniądze tego świata nie chciałbym być jednym z nich – pieklił się legendarny komentator po jednym ze spotkań.

Czy się to jednak komuś podobało czy nie, Pistons pod czujnym okiem Daly’ego z roku na rok rośli w siłę. Choć szkoleniowiec nie spotkał się w sumie ze zbyt ciepłym przyjęciem w „Motor City”. Jay Berry, popularny miejscowy prezenter i spiker radiowy, w swoim pierwszym komentarzu do zatrudnienia trenera postanowił żartobliwie udawać, że nie ma pojęcia, o kim jest mowa. – A więc nowym trenerem Pistons został Chuck… zaraz, zaraz. Jaki znowu Chuck? Kto to jest ten cały Chuck?! – naigrywał się dziennikarz. Drwina nie zestarzała się najlepiej – wkrótce cała koszykarska Ameryka doskonale znała Daly’ego.

  • sezon 1979/80 w wykonaniu Detroit Pistons (zatrudnienie Jacka McCloskeya) – 16 zwycięstw, 66 porażek
  • 1980/81 – 21 zwycięstw, 61 porażek
  • 1981/82 (wybór Isiaha Thomasa w drafcie) – 39 zwycięstw, 43 porażki
  • 1982/83 – 37 zwycięstw, 45 porażek
  • 1983/84 (zatrudnienie Chucka Daly’ego) – 49 zwycięstw, 33 porażki; 1. runda play-offów
  • 1984/85 – 46 zwycięstw, 36 porażek; półfinały Konferencji Wschodniej
  • 1985/86 – 46 zwycięstw; 36 porażek; 1. runda play-offów

W połowie lat 80. „Tłoki” nie były już w NBA pośmiewiskiem, tylko zespołem, z którym każdy musiał się liczyć. – Kiedy trafiłem do Detroit, moją uwagę natychmiast przykuło to, że – jako organizacja – nie mamy żadnych tradycji. Nie potrafiliśmy ani wygrywać, ani odpowiednio wykorzystywać porażek. Byliśmy po prostu jedną z wielu drużyn w lidze, która ma w swoim składzie grupę przeciętnych zawodników i żadnej konkretnej, spajającej tę grupę tożsamości – opowiadał Isiah Thomas. – Nic nas nie wyróżniało na tle NBA. Dlatego wykreowanie charakterystycznej tożsamości Pistons było procesem trwającym wiele lat. Musieliśmy nauczyć społeczność skupioną wokół zespołu, jaki jest nasz styl gry. Że jesteśmy zdeterminowani, by osiągać nasze cele przy użyciu konkretnych środków. Ludzie musieli się nauczyć, co to znaczy: grać jak Detroit Pistons. Być jak Detroit Pistons. Pokazaliśmy im, że jesteśmy wyjątkowi.

To znaczy – dodał Thomas – że jesteśmy „Bad Boys”.

Skandale i skandaliki

Sympatycy „Tłoków” entuzjastycznie zareagowali na odmienione oblicze zespołu, zupełnie nie zwracając uwagi, że cała reszta kraju po każdym spotkaniu odsądza graczy Pistons od czci i wiary. W pewnym sensie mieszkańcy Detroit i okolic byli przyzwyczajeni do podobnego traktowania, ostatecznie od lat w mediach wytykano ich palcami, stawiając za przykład wielopoziomowej klęski i najlepszy dowód na to, że Ameryce pod kątem ekonomicznym i społecznym szalenie daleko do ideału. Nieidealne miasto doczekało się zatem nieidealnej drużyny koszykarskiej. Z tą różnicą, że ekipa Pistons – przy całym swym negatywnym wizerunku – ewidentnie znajdowała się na fali wznoszącej. Jej dobra passa zaowocowała zresztą znaczącym wzrostem frekwencji. W sezonie zasadniczym 1987/88 domowe występy „Złych Chłopców” z perspektywy trybun obejrzało w sumie ponad milion widzów, co przełożyło się na średnią frekwencję na poziomie 26 tysięcy.

Przed startem kolejnych rozgrywek Pistons przeprowadzili się do nowo powstałej hali The Palace w Auburn Hills (około 50 kilometrów od centrum Detroit). Do budowy obiektu nie dołożono ani centa z publicznych środków, projekt został w całości sfinansowany przez właściciela „Tłoków” i jego wspólników. Charakterystycznym elementem – jeśli można tak to ująć – opraw meczowych Pistons stało się ich nieoficjalne logo – trupia czaszka na tle piłki do basketu.

Symbol jak najbardziej odpowiedni dla „Bad Boys”.

Kibice Detroit Pistons energicznie dopingowali swoich ulubieńców

A właściwie, to kiedy dokładnie Detroit Pistons stali się „Złymi Chłopcami”?

Cóż, jest na ten temat kilka teorii. Terry Foster z „Detroit News” wskazuje na wspólną fotografię Billa Laimbeera i Ricka Mahorna z 1988 roku. Podkoszowi Pistons zapozowali do zdjęć w kiczowato-gangsterskich kostiumach, a plakat będący rezultatem tej sesji podpisano właśnie hasłem „Bad Boys”. Z kolei Isiah Thomas w książce „Bad Boys!: Inside Look at the Detroit Pistons’ 1988-89 Championship Season” wraca wspomnieniami do stycznia 1988 roku. – Graliśmy z „Bykami” w Chicago. Michael Jordan próbował zaatakować kosz i został zdecydowanie powstrzymany przez Mahorna. To był ostry faul. Widziałem rzecz jasna w życiu wiele poważniejszych przewinień, ale Mahorn sponiewierał Jordana na tyle, by wywiązała się szarpanina tuż przed ławką Bulls. Był to dość zabawny widok, ponieważ Rick odwrócił się plecami do zmienników Chicago, a kilka sekund później otaczało go już sześciu rywali. Polecieli w jego kierunku jak wystrzeleni z procy. Rick zareagował w swoim stylu – najpierw ruszał do bójki, potem zadawał pytania. Został wyrzucony z boiska.

Następnego dnia przeczytaliśmy w gazetach, że Jordan nazwał nas najbrutalniejszym zespołem w lidze. Powiedział, że zależy nam na kontuzjach u rywali. Tę narrację natychmiast podchwycił Red Auerbach, prezes Boston Celtics. Gadał na nasz temat mniej więcej to samo co Jordan. Auerbach to wielki spryciarz – zasiewał ziarno, które miało wykiełkować w play-offach, gdzie spodziewał się z nami zmierzyć. Chciał zepsuć nam opinię u sędziów – dodał „Zeke”.

Bill Laimbeer wskazuje na jeszcze inną genezę słynnego przydomka. – Hasło „Bad Boys” pochodziło z nagrania wideo, oficjalnie zapowiadającego sezon 1987/88. Fragment poświęcony naszemu zespołowi twórcy zatytułowali właśnie w ten sposób. Komisarz David Stern ponoć strasznie żałował przyklepania tego tytułu, ale ja w to osobiście nie wierzę. Musiał przecież wiedzieć, jak świetnie się to sprzeda w mediach. Że ten przydomek będzie wieczny. To jedno z tych unikatowych zjawisk w NBA, którym towarzyszy swego rodzaju tajemnica, zupełnie niezwykła – przekonywał center w rozmowie z ESPN.

Kocham Ala Pacino, dlatego naszym przedmeczowym mottem uczyniłem parafrazę słów Tony’ego Montany: „Przywitajcie się ze »Złymi Chłopcami«, bo drugich takich jak my już nigdy nie spotkacie”. No i się potoczyło. Od tego czasu związaliśmy jako zespół znacznie bliższe relacje, pojawiło się między nami zaufanie i poczucie wzajemnego zrozumienia. Bez tych elementów nie da się stworzyć mistrzowskiej drużyny

Isiah Thomas

O tym, jak dalece zjednoczona była ekipa „Tłoków”, w dość nieprzyjemny sposób przekonał się między innymi Wayne Embry, w latach 1986-1999 manager Cleveland Cavaliers, czyli rywali Pistons z Dywizji Centralnej w Konferencji Wschodniej. – Laimbeer wyznał mi po latach, że Pistons po każdym meczu w Cleveland podchodzili do mojego auta i – jak jeden mąż – opluwali mi szyby oraz maskę, po czym kierowali się do swojego autokaru. Odrzekłem żartem, że samochód najpewniej i tak wymagał wizyty na myjni. Ale pamiętam, że mojej żonie nie było wtedy do śmiechu, bo obrywała głównie strona pasażera.

Jeśli jeden z nas coś zrobił, musieli to zrobić wszyscy. Nawet gdy chodziło o plucie komuś na furę – tłumaczył Thomas.

Trzeba jednak pamiętać, że niektóre z afer łączących się mniej lub bardziej bezpośrednio z Detroit Pistons zataczały znacznie szersze kręgi. W 1985 roku „Zeke” odpowiadał rzekomo za zawiązanie spisku, mającego na celu zmarginalizowanie roli Michaela Jordana w Meczu Gwiazd. Rozgrywającemu „Tłoków” – podobnie jak paru innym doświadczonym graczom – nie podobało się podobno, że MJ, będący wszak wówczas jedynie debiutantem, wzbudza aż tak dużą ekscytację mediów.

Domniemana zmowa była tak subtelna, że w pierwszej chwili nawet sam MJ jej nie dostrzegł – pisał Roland Lazenby. – Wszystko wyszło na jaw później, na lotnisku, kiedy pewne szczegóły zdradził doktor Charles Tucker, doradca Magica Johnsona, Isiaha Thomasa i George’a Gervina. Powiedział wtedy dziennikarzom: „Chłopakom nie podobało się jego zachowanie i postanowili dać mu lekcję. W obronie Magic i George uprzykrzali mu życie, a w ataku po prostu mu nie podawali. Z tego się właśnie teraz śmieją. George zapytał się Isiaha: »Myślisz, że dostał wystarczająco dobrą lekcję?«”.

Isiah naturalnie uważa całą tę historię za wyssaną z palca. – Michael, przestań wreszcie kłamać. Powiedz prawdę, człowieku. Ani „Dr. J” [Julius Erving], ani Moses Malone, ani Larry Bird, ani Sidney Moncrief, ani ja cię tego dnia nie zamroziliśmy. Jeśli dobrze pamiętam, to sam byłem kontuzjowany przez większą część drugiej połowy tego Meczu Gwiazd, a Bird grał ze złamanym nosem. Magic Johnson i Ralph Sampson z Zachodu zdominowali spotkanie i tyle.

Skoro już padło nazwisko Birda, to warto wspomnieć, że z nim także Pistons nieustannie mieli na pieńku. Dotyczy to przede wszystkim Billa Laimbeera, lecz swoje za uszami ma też w tej kwestii Dennis Rodman. „Robak”, wybrany w drafcie z 1986 roku, niemal od początku swoich występów na parkietach NBA dał się poznać jako niezwykle energetyczny, wszechstronny obrońca, lecz akurat z liderem Boston Celtics radził sobie dość przeciętnie, co rzecz jasna szalenie go frustrowało. Na gorąco po jednym z przegranych starć z „Celtami”, zawodnik „Tłoków” wypalił do dziennikarzy: – Przestańcie robić z Birda boga. To nie jest najlepszy zawodnik w NBA, na pewno nie w moich oczach. […] Został wybrany MVP trzy razy z rzędu, bo jest biały. Chcecie, to mu to przekażcie. Nie biega, jest powolny i biały.

Opinie Rodmana wtedy jeszcze nie znaczyły w lidze zbyt dużo, więc niewykluczone, że działacze Pistons zdołaliby zdusić aferę w zarodku. Tylko że młodszego kolegę postanowił wesprzeć Isiah Thomas. Rozgrywający niby odrobinę załagodził wypowiedź „Robaka”, ale w końcowym rozrachunku wyszło, że mu przytaknął. No a obok słów gracza trzykrotnie wybieranego do najlepszej piątki sezonu NBA nie można już było przejść obojętnie i traktować ich w kategoriach wpadki wynikającej z rozgoryczenia i braku obycia w świetle reflektorów. – Larry to bardzo, bardzo dobry koszykarz. Niesamowicie utalentowany. Ale gdyby był czarnoskóry, to byłby po prostu jednym z wielu dobrych zawodników – skomentował Thomas. W Stanach zawrzało – czyżby Pistons byli nie tylko łobuzami, ale i rasistami?

„Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku

Bird, jak to Bird, ani myślał przejmować się podobnymi bzdetami.

Jestem biały i trudno mi się do tego faktu jakoś odnieść. Żyjemy w wolnym kraju i każdy gada to, co chce – skwitował zwięźle. Potem opowiedział w rozmowie z Jackie MacMullan, że szybko załagodził spór z Isiahem. – Poprosiłem go tylko, żeby porozmawiał z moją mamą. Isiah był jej ulubionym koszykarzem, więc nie mogła zrozumieć tej sytuacji. […] Sam nie znałem Isiaha zbyt dobrze, nie wiedziałem, jakim jest człowiekiem. Lubiłem z nim rywalizować. To, co powiedział, nic dla mnie nie znaczyło. Wiem, jak to jest, kiedy przegrywasz ważny mecz. Wściekasz się i gadasz głupoty. To się po prostu zdarza.

Skoro mnie nie dotknęły słowa Isiaha, to nikogo innego też nie powinny

Larry Bird

Kilka lat później Thomas poróżnił się z kolejnym gigantem lat 80., czyli Magikiem Johnsonem. Choć dwaj rozgrywający długo obnosili się ze swoją wielką przyjaźnią (zdarzało im się nawet witać na parkiecie buziaczkiem w policzek), ich relacje tąpnęły w momencie, gdy koszykarz Los Angeles Lakers oznajmił światu, iż jest nosicielem wirusa HIV. – Isiah chodził po ludziach i zadawał pytania o moją orientację – wspominał Johnson w książce „Larry vs Magic: Kiedy rządziliśmy NBA”. – Nie mogłem w to uwierzyć. Jedyny facet, co do którego byłem pewien, że mogę na niego liczyć, miał wątpliwości. Czułem się, jakbym dostał kopa w żołądek. […] Zadawał mi dziwne pytania, kiedy okazało się, że mam HIV. Jak to możliwe, żeby ktoś, kto mieni się twoim przyjacielem, kwestionował twoją seksualność? Wiem, dlaczego to zrobił: wszystko przez to, że przed meczami się całowaliśmy, więc ludzie zaczęli spekulować, że skoro ja, to może on też.

Ostatecznie „Zeke” i Magic pogodzili się, tonąc we łzach przed kamerami ESPN, ale musiało upłynąć mnóstwo wody w rzekach Missisipi i Missouri, nim były gwiazdor Lakers poczuł, iż jest już gotowy do pojednania z druhem, który zawiódł go w najtrudniejszych chwilach jego życia.

Jak nietrudno się domyślić, zniszczone lub co najmniej napięte relacje z najpopularniejszymi postaciami NBA nie pomogły Thomasowi w walce o wyjazd na Igrzyska Olimpijskie do Barcelony w 1992 roku. Choć reprezentację Stanów Zjednoczonych objął Chuck Daly, w składzie „Dream Teamu” finalnie zabrakło miejsca dla Isiaha, którego natychmiast – i nie bez racji – obwołano największym przegranym procesu selekcyjnego. Daly zabrał do Hiszpanii dwóch rozgrywających, Magica Johnsona oraz Johna Stocktona. Ten drugi na początku lat 90. nie mógł się pochwalić nawet w połowie tak imponującym dorobkiem jak Thomas.

Magic Johnson i Isiah Thomas przez lata byli sobie bliscy jak bracia

Żal mi Isiaha – przyznał Magic. – Zraził do siebie tak wielu ludzi i nadal to do niego nie dociera. Nie rozumie, dlaczego nie znalazł się wtedy w składzie reprezentacji olimpijskiej, i samo to jest słabe. Powinien mieć świadomość, że skoro obraził ponad połowę NBA, to skutki są takie, jakie są. Gdyby brać pod uwagę tylko umiejętności, to oczywiście powinien był zostać wybrany. Ale Michael nie chciał grać razem z nim. Scottie nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Birdowi nie zależało, żeby zagrał. Karl Malone go nie chciał. Czy ktoś mówił: „Przydałby się nam ten gość”? Nikt. Kiedy zadaje się pytanie, kto sprawił, że Isiah nie znalazł się w Dream Teamie, w odpowiedzi zawsze pada nazwisko Michaela. Ale to niesprawiedliwe. Wszyscy dołożyli swoją cegiełkę, bo wszyscy rozumieli, że z Thomasem ta drużyna nie byłaby drużyną. To, co wydarzyło się pomiędzy mną i nim, to moje największe osobiste rozczarowanie życiowe.

„Zeke” pozostaje jednak święcie przekonany, że z „Dream Teamu” wykluczył go stanowczy sprzeciw Jordana, który był gwiazdą numer jeden reprezentacji USA, więc kierownictwo drużyny oraz członkowie sztabu szkoleniowego musieli w podskokach realizować wszystkie jego zachcianki. Aczkolwiek „Jego Powietrzność” od lat temu zaprzecza. Po raz ostatni poruszył ten temat w serialu „Ostatni taniec”. – Chcecie przypisywać to mnie? W porządku. Ale to nie była moja inicjatywa.

Co na to Jack McCallum, autor książki „Dream Team”? – Mam Michaela [Jordana] na taśmie, gdy mówił mi, że nie chciał Thomasa w „Dream Teamie”. Przyznał mi to sam, nie zdążyłem jeszcze poruszyć tego wątku w trakcie wywiadu. Jednak z tym tematem jest trochę jak z I wojną światową. Istnieje pewnie ze 37 powodów, dla których ona wybuchła, ale wszyscy pamiętają tylko o jednym – zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Idąc tym tropem, gdybym miał podać jeden podstawowy podwód, dla którego Isiah nie znalazł się w „Dream Teamie” – tak, to dlatego, że Michael go tam nie chciał. Wysłuchałem wszystkich argumentów fanów Isiaha, rozumiem je, ale – bądźmy szczerzy – nawet kibice Pistons w 1991 roku nie postawiliby na Thomasa kosztem MJ-a.

Larry Bird puszcza oczko

W zespole z Detroit nie brakowało również wewnętrznych sporów, zresztą ponownie z Isiahem Thomasem w centrum wydarzeń. W połowie sezonu 1988/89 stan Michigan opuścił nieoczekiwanie Adrian Dantley, przekazany w ramach wymiany do Dallas Mavericks za Marka Aguirre’a. Fani Pistons przecierali oczy ze zdumienia, Dantley był bowiem jednym z kluczowych elementów układanki Chucka Daly’ego, realizując fundamentalnie ważne zadania zwłaszcza w fazie ataku. A tu nagle – bum, wymiana z „Mavs”, i to w trakcie rozgrywek. Natychmiast zaczęto się dopatrywać w tej dziwacznej sytuacji jakiegoś drugiego dna, a oczy dociekliwych kibiców skierowały się rzecz jasna w stronę Thomasa. Tym bardziej że Aguirre był kumplem „Zeke’a” jeszcze z czasów wspólnych włóczęg po ulicach Chicago. Dantley nie zwlekał więc długo z ucięciem spekulacji wokół swego nieoczekiwanego rozstania z Pistons. Stwierdził nieomal expressis verbis, kogo należy winić. – Proszę kibiców, aby nie mieli pretensji do Jacka McCloskeya. Moje rozstanie z Pistons to zasługa jednej osoby, pewnego małego królewicza z Chicago.

Po latach skrzydłowy komentował natomiast na antenie stacji WMGC-FM: – Isiah to manipulant. Ma swoje sztuczki, które pozwalają mu oszukiwać ludzi, owijać ich wokół palca. Wiele osób w ten sposób omamił. […] To on zdecydował o moim odejściu z Pistons. Gdybym, jak cała reszta Detroit, całował go po tyłku, do wymiany by nie doszło. […] Kiedy ESPN kręciło dokument o naszym zespole, nie chciałem wziąć udziału w tym projekcie, ale przedstawiciele NBA tak długo nalegali, że w końcu zgodziłem się udzielić krótkiego wywiadu. Ale na pewno nie obejrzę tego filmu. Nie chce mi się ani słuchać, ani nawet patrzeć na Isiaha.

Mocne słowa, trzeba przyznać. No to o co tak w istocie poszło Dantleyowi i Thomasowi? Clara Morris w materiale „Secret Base” zauważa, że ten duet od początku nie współpracował zbyt płynnie. „Tłoki” ściągnęły Dantleya z Utah Jazz w 1986 roku (manager ekipy z Salt Lake City stwierdził wówczas, że nigdy wcześniej nie pozbywał się gracza o gwiazdorskim statusie z taką radością), aby za jego sprawą rozwinąć wachlarz swoich możliwości w ofensywie, lecz prymarne założenie McCloskeya i Daly’ego było takie, że król strzelców NBA z 1981 i 1984 roku schowa dumę do kieszeni i pogodzi się z faktem, iż postacią numer jeden z składzie Pistons jest i będzie Thomas. Na co Dantley niby przystał, ale… nie do końca. W mediach stale pojawiały się bowiem jego wypowiedzi, kwestionujące zarówno przywództwo „Zeke’a”, jak i taktykę trenera. Pistons uwielbiali narzucać wysokie tempo i wykańczać oponentów intensywną grą, tymczasem skrzydłowy publicznie domagał się spokojniejszych akcji. Prawie każdy atak „Tłoków” przechodził przez ręce Thomasa, a Dantley sugerował większą różnorodność. I tak dalej, i tak dalej.

Czara goryczy przelała się zaś w momencie, gdy Daly zaczął sadzać Adriana na ławce, by więcej minut w ramach rotacji przypadło Dennisowi Rodmanowi. Upokorzony Dantley zatracił wówczas resztki umiaru w narzekaniu na swój niesprawiedliwy los. Po jednym z przegranych spotkań trener Pistons nie wytrzymał i z brutalną szczerością przyznał jednemu z miejscowych dziennikarzy: – Nie ma rady, musimy się stąd jak najszybciej pozbyć tego pierdolonego skurwysyna.

I tak też się stało.

Chuck Daly w otoczeniu zmienników Pistons

Pistons sporo ryzykowali, ponieważ Mark Aguirre – ściągnięty, jako się rzekło, w miejsce Dantleya – również uchodził za koszykarza niełatwego w codziennej współpracy, a w dodatku mającego ciągłe kłopoty z prowadzeniem się w sposób godny zawodowego sportowca. Rick Mahorn i Bill Laimbeer postanowili zatem na dzień dobry uciąć sobie z nowym kolegą z drużyny niezbyt sympatyczną pogawędkę, w trakcie której dobitnie mu wyjaśnili, że wylądował w ekipie o mistrzowskich ambicjach. – Na razie rozmawiamy z tobą miło i grzecznie – oznajmił Laimbeer takim tonem, jak gdyby przesłuchiwał człowieka podejrzewanego o popełnienie serii okrutnych morderstw. – Isiah za ciebie zaręczył. Ale nie myśl, że to cię przed nami uratuje, jeśli nawalisz. Tu jest Detroit, a nie Dallas. Kumasz?

Pogróżki okazały się jednak niepotrzebne. Aguirre stanął na wysokości zadania i z miejsca połapał, czego się w Michigan wymaga od wzorowego „Złego Chłopca”. – Dawniej za często skupiała się na mnie uwaga, a to powodowało problemy. Teraz chcę po prostu wygrywać mecze. Nie stawiam przed sobą żadnych celów indywidualnych, wszystko podporządkowuję interesom zespołu. I czuję się z tym komfortowo. Pragnę tu po prostu pasować – mówił Amerykanin.

***

W drugiej połowie lat 80. „Tłoki” należały już do grona ścisłych faworytów w rywalizacji o mistrzostwo NBA, a trener Daly w sposób coraz bardziej zdecydowany przesuwał taktyczną wajchę w kierunku rozwiązań defensywnych:

  • sezon 1986/87 w wykonaniu Detroit Pistons – offensive rating 109,2 (9. miejsce w lidze); defensive rating 105,8 (5. miejsce w lidze)
  • 1987/88 – offensive rating 110,5 (6.); defensive rating 105,4 (2.)
  • 1988/89 – offensive rating 110,8 (7.); defensive rating 104,7 (3.)
  • 1989/90 – offensive rating 109,0 (11.); defensive rating 103,5 (2.)
  • 1990/91 – offensive rating 108,2 (12.); defensive rating 104,6 (4.)
  • 1991/92 – offensive rating 107,5 (15.); defensive rating 105,3 (6.)

Warto też rzucić okiem na wskaźnik efektywnej skuteczności z gry u oponentów Pistons:

  • sezon 1986/87 – eFG: 47,1% (4. miejsce w lidze)
  • 1987/88 – eFG: 47,5% (3.)
  • 1988/89 – eFG: 45,8% (2.)
  • 1989/90 – eFG: 46,1% (1.)
  • 1990/91 – eFG: 46,4% (2.)
  • 1991/92 – eFG: 46,8% (1.)

Ekipa z Detroit naprawdę potrafiła sobie radzić z ograniczaniem ofensywnego potencjału swoich rywali. Boleśnie przekonał się o tym przede wszystkim Michael Jordan. Sztab szkoleniowy „Tłoków” opracował bowiem cały zestaw metod na powstrzymywanie gwiazdora Bulls, który do historii przeszedł pod nazwą: „Jordan Rules”. W największym skrócie chodziło o to, by zmuszać MJ-a do jak najcięższej harówy po obu stronach parkietu. Ustawieni w obronie Pistons mieli skłaniać gracza „Byków” poprzez umiejętne podwajanie i przekazywanie krycia, by ten atakował obręcz przy użyciu słabszej, lewej ręki. Arcyważne było również zamykanie przed Michaelem korytarzy do wejścia w strefę podkoszową wzdłuż linii końcowej boiska. W interesie zespołu z Detroit leżało, by Jordan nacierał na nich bardziej frontalnie, wpadając tym samym w tłum defensorów, którzy wówczas mogli go solidnie poturbować w ogniu boiskowej kotłowaniny. Nierzadko – bezkarnie.

Co najistotniejsze, wszystko to podszyte było pewnego rodzaju psychologiczną rozgrywką z samym Jordanem. Pistons wyraźnie dawali do zrozumienia, że jako jedyni w całej NBA znaleźli na niego sposób, że rozłożyli go na czynniki pierwsze, przeczytali jak otwartą księgę. MJ, w swoim stylu, „odbierał to osobiście” i usiłował udowodnić całemu światu, iż jest w stanie przyjąć reguły narzucone przez zespół z „Motor City” i na gruncie tychże reguł pokonać Pistons. Efekty tych starań były jednak opłakane dla Chicago Bulls, ponieważ ekipa ze stanu Illinois trzy razy z rzędu odpadła z play-offów po potyczkach z „Tłokami”.

Jordan przeciwko Pistons przeplatał występy wybitne z przeciętnymi bądź nieudanymi. Joe Dumars, rzucający obrońca drużyny z Detroit, do dziś jest przez wielu ekspertów wskazywany jako ten gracz, który w bezpośrednich konfrontacjach sprawiał MJ-owi najwięcej trudności.

Rywalizowaliśmy ze sobą nieustannie przez czternaście lat. Bezpośrednio, niemalże nos w nos. I ani razu żaden
z nas nie spróbował względem drugiego trash-talku, nie padło między nami ani jedno obraźliwe określenie.
Ja szanowałem Michaela, a on mnie

Joe Dumars na łamach „Sports Illustrated”

Mistrzostwo NBA po raz pierwszy zamajaczyło na horyzoncie przed „Złymi Chłopcami” w sezonie 1986/87. Pistons zaczęli wówczas zmagania w play-offach od zmiażdżenia Washington Bullets, następnie gładko rozprawili się z Atlanta Hawks, a w serii finałowej Konferencji Wschodniej byli dosłownie o włos od wyjścia na prowadzenie 3:2 z mocarnymi Boston Celtics, mając w perspektywie mecz numer sześć przed własną publicznością. Na siedemnaście sekund przed końcem spotkania „Tłoki” prowadziły jednym punktem, po czym udało im się powstrzymać – jak się wydawało – ostatnią, rozpaczliwą akcję ofensywną „Celtów”. Zablokowali pod koszem samego Larry’ego Birda. Do finałowej syreny pozostało zaledwie pięć sekund i triumf „Bad Boys” zdawał się pewny.

Wtedy jednak Isiah Thomas kompletnie stracił głowę. Wznowił grę w tak nieodpowiedzialny sposób, że Bird zdołał jakimś cudem przechwycić piłkę i momentalnie dograć ją do Dennisa Johnsona, który bez trudności przechylił szalę zwycięstwa na stronę gospodarzy.

W mojej głowie wszystko toczyło się jak w zwolnionym tempie – opowiadał „Zeke” w programie „Open Court”. – To było jedno z najbardziej niesamowitych zagrań z atletycznego punktu widzenia, jakie kiedykolwiek widziałem. Bird wykorzystał każdą sekundę, jakie pozostały do końca spotkania. Tego nauczyliśmy się od Celtics, rozgrywania każdej sekundy meczu, który zawsze trwa 48, a nie 47,5 minuty. […] Nawet nie widziałem Birda. Pojawił się znikąd, przejął piłkę i zabalansował z nią na linii końcowej, stojąc na palcach jak balerina, a potem – też nie wiadomo skąd – wynurzył się DJ. Wszystko to wydarzyło się oczywiście w mgnieniu oka, ale w mojej głowie ta akcja trwała znacznie dłużej. […] Celtics byli wspaniałymi nauczycielami. Najpierw cię pokonali, a potem – uczyli. Do końca meczu została sekunda, więc poszliśmy się naradzić. Gdy wracałem na swoją pozycję, minąłem Birda. Nic nie powiedział tylko… puścił do mnie oczko. 

Pistons nie dali się całkowicie złamać „Celtom”, w meczu numer sześć zdołali ich pokonać, zachowując tym samym szanse na awans do finałów NBA. Decydujące starcie było już jednak popisem Birda, który zanotował 37 punktów i sprawił, że „Tłoki” musiał odłożyć marzenia o sukcesie na później.

To najbardziej druzgocąca porażka w całej mojej karierze i jestem przekonany, że wszyscy koledzy przeżyli to podobnie – wspominał Joe Dumars. – Rano zadzwoniłem do Isiaha. Przyznał, że nie zmrużył oka przez całą noc. Wdrapał się na dach swojego domu i po prostu cierpiał, gapiąc się w niebo.

I choć trudno w to uwierzyć, kolejna kampania zakończyła się dla graczy ze stanu Michigan… równie boleśnie.

Tym razem Pistons przemaszerowali przez Wschód jak burza, pozostawiając w pokonanym polu kolejno Washington Bullets, Chicago Bulls i Boston Celtics. W finałach przyszło im się natomiast zmierzyć z broniącymi tytułu Los Angeles Lakers. Dla Thomasa była to pierwsza okazja, by zawalczyć o tak wielką stawkę z Magikiem Johnsonem. Nie zamierzał jej zmarnować. Ostatecznie rozgrywający z „Miasta Aniołów” posiadał już w dorobku cztery tytuły mistrzowskie i trzy nagrody dla MVP serii finałowej. „Zeke” nie czuł się od niego gorszym koszykarzem, ale on dopiero debiutował w rywalizacji o najwyższym ciężarze gatunkowym. Był przekonany, że nadszedł jego czas, jego moment chwały. Nie mógł pozwolić, by mistrzowski pierścień, który już w swych marzeniach zakładał, ześlizgnął mu się z palca. Skoro „Bad Boys” zdołali powalić wreszcie na łopatki „Celtów”, to z „Jeziorowcami” powinno im przecież pójść równie sprawnie.

Początek serii zdawał się potwierdzać te śmiałe wizje. Pistons otworzyli finały zwycięstwem na boisku w Kalifornii, potem wygrali też dwa z trzech spotkań przed własną publicznością. Do szóstego meczu przystępowali zatem z realną szansą na zamknięcie rywalizacji. No i zapewne wykorzystaliby tę okazję, gdyby nie kontuzja kostki, jakiej Isiah Thomas nabawił się w trzeciej kwarcie. Rozgrywający ani myślał skapitulować – wprawdzie do końca spotkania poruszał się w zasadzie na jednej nodze, lecz nie przeszkodziło mu to w zdobywaniu kolejnych punktów, których w sumie zanotował aż 43. Tylko że mecz jednym oczkiem wygrali Lakers.

Widziałem kostkę tego gościa. Spuchnęła jak balon, ale on chciał walczyć dalej. Dlatego zawsze powtarzam, że „Zeke” jest wyjątkowym facetem. Spośród wszystkich małych rozgrywających, żaden nie miał większego serca do rywalizacji. Żaden. Jeśli trafię kiedyś do okopu i miałbym do wyboru, z którym z rozgrywających ruszyć do boju, nie wezmę ani Jasona Kidda, ani Allena Iversona, ani kogokolwiek innego. Dajcie mi „Zeke’a” w primie – mówił Joe Dumars.

Jak gdyby mało nieszczęść spadło na zespół „Tłoków”, to kluczowe dla końcowego rozstrzygnięcia rzuty osobiste 41-letni Kareem Abdul-Jabbar trafił po faulu, którego… nie było. Przynajmniej tak to ocenił Pat Riley, trener Lakers, na łamach swojej autobiografii. – Kareem trafił oba rzuty wolne po faulu-widmo. Nie pękł pod presją, nie pomylił się ani razu. Trafił. Zapytałem go potem, o czym myślał w tak newralgicznym momencie. Odpowiedział, że lubi, kiedy mu płacą.

Jeszcze nie rozumiesz, jak wiele szczęścia potrzeba, by zwyciężyć w finałach NBA

Pat Riley do Isiaha Thomasa w 1988 roku

Siódme spotkanie długo toczyło się po myśli Pistons, lecz w trzeciej kwarcie „Jeziorowcy” przejęli inicjatywę i już jej nie oddali. Znów zostali mistrzami, a gracze z „Motor City” raz jeszcze zmuszeni byli obejść się smakiem. – Po meczu Johnson i Thomas ze sobą nie rozmawiali – pisze Jackie MacMullan. – Tego lata nie było wspólnej wycieczki na Hawaje, ani wspólnych zakupów w Nowym Jorku, ani wspólnych treningów w Lansing, ani wielogodzinnych rozmów telefonicznych. Podczas playoffów Thomasowi urodził się syn, ale Magic nawet nie przyjechał, żeby go zobaczyć. Ich relacja się zmieniła.

Jack McCloskey rozpaczał wraz z zawodnikami „Tłoków”, ale z drugiej strony – był też z nich bardzo dumny. Z jego obserwacji wynikało, że „Zeke”, Dumars, Laimbeer i reszta nie tylko nadal się nie poddali, ale wręcz mają zamiar w kolejnym sezonie z jeszcze większym impetem powalczyć o upragniony tytuł. Manager zespołu był przekonany, że już od dwóch lat w Detroit występuje najsilniejsza ekipa w całej NBA. Sprawniejsza od mających nieustanne problemy z kontuzjami Celtics, nowocześniejsza od Lakersów i ich trącącego już z lekka myszką „showtime’u”, a także dojrzalsza i lepiej zbilansowana od Bulls, gdzie wszystko się kręci wokół jednego zawodnika. Trzeba było tylko wreszcie potwierdzić swoją supremację na parkiecie. Skończyć z dramatycznymi, pechowymi porażkami.

Prześladowcy superbohaterów

Wspinaczka „Złych Chłopców” na szczyt zakończyła się długo wyczekiwanym sukcesem w sezonie 1988/89.

Tym razem Pistons przeszli zresztą samych siebie, miażdżąc w play-offach Boston Celtics 3:0, wygrywając 4:0 z Milwaukee Bucks, ogrywając 4:2 Chicago Bulls, a na koniec demolując Los Angeles Lakers. Również do jaja. – Pistons skopali nam dupy – przyznał bez ogródek Pat Riley. Szkoleniowiec „Jeziorowców” mógł się jedynie pocieszać faktem, że nie tylko jego podopieczni otrzymali od „Tłoków” srogi wycisk. Rok później gracze z Detroit znowu zdemolowali bowiem oponentów w play-offach. Tym razem padło na Indianę Pacers (3:0), New York Knicks (4:1), Chicago Bulls (4:3) oraz Portland Trail Blazers (4:1). To niezwykłe, lecz na przestrzeni dwóch lat Pistons w post-season oddali przeciwnikom zaledwie siedem meczów. Z czego pięć wyrwały im z gardła „Byki” z szalejącym Jordanem na czele.

Poprzez marketingową otoczkę, „Bad Boys” zostali wykreowani na zgraję wzorcowych czarnych charakterów, jak z kreskówki albo filmu o przygodach jakiegoś superbohatera. Takich, co to nieustannie snują swoje mroczne plany podboju i zniewolenia świata, no i do pewnego momentu idzie im całkiem nieźle, są tuż-tuż, ale w kulminacyjnym momencie na scenę na szczęście wkracza ukochany protagonista, który rzutem na taśmę rozprawia się z niebezpieczeństwem. Sęk w tym, że superbohaterowie z NBA – Magic, Bird i Jordan, późniejsze twarze „Dream Teamu” – zawiedli. Nie pokrzyżowali „Złym Chłopcom” ich straszliwych zamiarów.

Tak po prawdzie, to po prostu parę razy dostali od nich solidnie w łeb.

Oczywiście dominacja Pistons nie potrwała długo, już w 1991 roku Jordan wytarł nimi parkiet, a chicagowska prasa zupełnie wprost pisała o tym, że gwiazdor Bulls uratował wreszcie NBA przed niechybną zagładą. – Być może świat nie jest dziś bezpieczniejszym miejscem niż wczoraj, ale gracze Bulls chcą wierzyć, iż uczynili go lepszym miejscem do gry w koszykówkę. Taką śpiewkę słyszeliśmy od kilku tygodni: że wszystkim powinno zależeć na tym, by „Byki” strąciły Pistons z piedestału – stwierdził Sam Smith na łamach „Chicago Tribune”. W te same nuty uderzał naturalnie Jordan. – My i oni to dwie zupełnie odmienne filozofie koszykówki. Oni reprezentują brudną grę, niesportowe zachowania i brutalne faule. Oby ten styl już nigdy nie powrócił do NBA.

Czy będziemy tęsknić za Pistons? A czy człowiek, który wyzdrowiał, tęskniłby za nowotworem? – pytał retorycznie Horace Grant.

Nigdy nie zaakceptuję metod, jakimi Pistons przez lata z nami walczyli

Michael Jordan

Ktoś mógłby zasugerować, że przedstawiciele „Byków” trochę za szybko pogrzebali ustępujących czempionów, ale – koniec końców – mieli rację. To był zmierzch „Złych Chłopców” Mistrzowska drużyna Pistons nie zdołała się pozbierać po klęsce w finałach Konferencji Wschodniej, nie wymyśliła się na nowo.

Jakie panowały wówczas nastroje w Detroit? Mniej więcej takie:

– Któregoś ranka, wiosną 1993 roku, po siedmiu latach spędzonych w Detroit Pistons, zamknąłem się w swoim pickupie na parkingu pod halą The Palace w Auburn Hills. Na kolanach trzymałem strzelbę i zastanawiałem się, czy nie powinienem palnąć sobie w łeb – pisał Dennis Rodman w książce „Powinienem być już martwy”. – Mnóstwo‍ myśli krążyło mi po głowie. Trener Chuck Daly, który był dla mnie jak ojciec, odszedł z klubu, wywalili go. Mistrzowska drużyna z Detroit zaczęła się stopniowo rozpadać. Moja córka Alexis mieszkała tysiące mil stąd – w Kalifornii. Moja była żona, z którą małżeństwo trwało dokładnie osiemdziesiąt dwa dni, zdecydowała, że chce mnie wyrzucić z ich życia. Spełniłem większość marzeń związanych z koszykówką – tytuły mistrzowskie, kilka tytułów dla najlepiej zbierającego i dla najlepszego obrońcy. Cierpiałem na ciężki syndrom nazywany” „i to by było na tyle?”.

Dennis Rodman na pewno się nie spodziewał w 1993 roku, że zostanie legendą i Detroit Pistons, i Chicago Bulls

Część weteranów opuściła stan Michigan. Kolejni mieli pretensje do Chucka Daly’ego, że ten postanowił dzielić swoją uwagę na pracę z ekipą „Tłoków” i reprezentacją olimpijską Stanów Zjednoczonych, podczas gdy w tej drugiej zabrakło przecież Isiaha Thomasa. Obrywało się również Jackowi McCloskeyowi za chybione posunięcie na rynku transferowym. Wspomniany „Zeke” też musiał się zmierzyć z masą, wręcz całą lawiną krytycznych uwag. Zejście z parkietu przed końcową syreną w starciu z Bulls zostało powszechnie odebrane jako zachowanie niegodne mistrza. Laimbeer czy Aguirre nie mieli wiele do stracenia, jeśli chodzi o reputację, ale Thomas? Gość, który oczekiwał, by jego nazwisko wymieniano jednym tchem z Magikiem, Birdem, Jordanem czy Ervingiem?

To prawdopodobnie najlepszy mały obrońca w dziejach ligi i bardzo ciekawy rozmówca. Ale jego skandaliczne komentarze na temat Birda i haniebne zachowanie w stosunku do Bulls obniżają jego status dla historii NBA. Może kiedyś, gdy zdystansuje się wreszcie od Laimbeera, Rodmana i im podobnym, gdy przeprosi za niektóre zachowania i zadośćuczyni pokrzywdzonym, będzie można zmienić o nim zdanie – pisał Michael Wilbon z „The Washington Post”. – Na razie, na szczęście, pozbyliśmy się Pistons. Podczas swych pięciu wypraw do finałów Konferencji Wschodniej ta ekipa pokazała naprawdę sporo oszałamiająco pomysłowej koszykówki, czego oczywiście nikt nie mógł zauważyć z uwagi na ich chamską, brutalną grę.

***

Dziś już wiemy, że Isiah nie tylko nie odciął się od dziedzictwa „Złych Chłopców”, ale jest jego najzagorzalszym obrońcą. „Zeke” wciąż wymienia się też przytykami z Michaelem Jordanem. Kiedy „Jego Powietrzność” w serialu „Ostatni Taniec” nazwał go dupkiem, Thomas zrewanżował się stwierdzeniem, że MJ był największym dupkiem spośród wszystkich dupków. Z kolei Dennis Rodman pokusił się ostatnio o opinię, że Larry Bird nie umywa się do Nikoli Jokicia i dzisiaj mógłby grać w koszykówkę najwyżej w Europie. Rick Mahorn dalej się śmieje, gdy dziennikarze pytają go o „Jordan Rules”, a Bill Laimbeer niezmiennie przekonuje, że wcale nie grał ostrzej od innych centrów, tylko padł ofiarą czarnego PR-u. Krótko mówiąc, po przeszło trzech dekadach nic się nie zmieniło.

„Bad Boys” for life.

CZYTAJ WIĘCEJ O NBA:

fot. NewsPix.pl / WikiMedia

źródła: Sam Smith: „The Jordan Rules”, Rland Lazenby: „Michael Jordan. Życie”, Roland Lazenby: Chicago Bulls. Krew na rogach”, Phil Jackson, Hugh Delehanty: „Jedenaście pierścieni”, Perry A. Farrell: „Tales from Detroit Pistons locker room”, Cameron Stauth: „The Franchise. Building a winner with the World Champion Detroit Pistons”, Jackie MacMullan: „Larry vs Magic: Kiedy rządziliśmy NBA”, Charlie LeDuff: „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”, Coleman Young: „Hard Stuff. The Autobiography of Mayor Coleman Young”, : „The Tragedy of Detroit”, Rajmund Mydel: „Kryzys amerykańskich miast Pasa Rdzy”, Out of Bounds: Trader Jack earned his nickname right from the jump in Detroit”, Roland Lazenby: „Jerry West: The Life and Legend of a Basketball Icon„, Rich Cohen: „When the Game Was War: The NBA’s Greatest Season„, Dennis Rodman i Jack Isenhour: „Powinienem być już martwy”, Perry Farrell: „Tales from the Detroit Pistons„, Mark Stewart: „Isiah Thomas”, Isiah Thomas i Matt Dobek: „Bad Boys!: Inside Look at the Detroit Pistons’ 1988-89 Championship Season„, Jakub Serafin: „Amerykańskie getta – Historia, charakterystyka i funkcjonowanie dzielnic afroamerykańskich”, Curry Kirkpatrick: „Vintage Whine„, Chuck Daly: „Daly life: every step a struggle”, Jack McCallum: „Dream Team”.

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Koszykówka

Koszykówka

Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

redakcja
1
Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

Komentarze

54 komentarzy

Loading...