Reklama

Chicago nie zapomni Derricka Rose’a

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

03 października 2024, 10:21 • 32 min czytania 14 komentarzy

Kiedy w 2008 roku, równo dziesięć lat po „ostatnim tańcu” Michaela Jordana, Chicago Bulls wykorzystali pierwszy numer w drafcie na Derricka Rose’a, można było wyczuć, że właśnie wydarzyło się coś wyjątkowego. Oto do drużyny, która od lat rozpaczliwie poszukiwała nowej tożsamości i rozglądała się za liderem z prawdziwego zdarzenia, dołączył zawodnik wręcz stworzony do tego, by stać się ulubieńcem chicagowskiej publiczności. Jednak nawet najwięksi entuzjaści talentu Rose’a nie mogli przewidzieć, że po zaledwie trzech latach gry w NBA będzie on miał już na koncie dwa występy w Meczach Gwiazd, nominację do najlepszej piątki rozgrywek oraz tytuł MVP sezonu zasadniczego. Rose podbił NBA szturmem, nie obawiał się absolutnie nikogo. Wydawało się, że nic nie zdoła go powstrzymać przed przywróceniem Bulls na ligowy tron. 

Chicago nie zapomni Derricka Rose’a

Wtedy jednak Rose poległ w starciu, którego nie miał prawa wygrać. Został zdradzony i pokonany przez własne ciało. Dziś kibice „Byków” z łezką w oku wspominają jego krótki, lecz niezwykle spektakularny wzlot. No i zastanawiają się, jak potoczyłyby się losy ich organizacji, gdyby D-Rose nie zleciał tak prędko ze szczytu.

Kto zniszczył chicagowską dynastię?

Żeby dobrze zrozumieć fenomen Derricka Rose’a, musimy się cofnąć do 14 czerwca 1998 roku.

Właśnie tego dnia Michael Jordan powiódł ekipę Chicago Bulls do trzeciego mistrzostwa NBA z rzędu, a szóstego w ogóle, zdobywając 45 punktów w szóstym starciu finałowym z Utah Jazz. Tym samym domknęła się epoka prawdopodobnie najmocniejszego zespołu w historii ligi, a przy okazji jednego z najbardziej fascynujących w dziejach sportu. No bo w latach 90. „Byki” stały się przecież globalną sensacją, a o niesamowitych wyczynach ich lidera słyszeli nawet ludzie mający na co dzień koszykówkę w głębokim poważaniu. Nie bez kozery jednak sezon 1997/98 nazywany jest często „ostatnim tańcem” Jordana w Chicago. Wprawdzie Karl Malone i John Stockton nie zdołali wtedy zdetronizować „Jego Powietrzności”, lecz po zakończeniu rozgrywek MJ dobrowolnie ustąpił z tronu i po raz drugi (choć, jak się wkrótce okazało, wcale nie ostatni) zasmucił miłośników basketu, ogłaszając przejście na sportową emeryturę.

Ale właściwie dlaczego Jordan postanowił zejść ze sceny, mimo że wciąż znajdował się w znakomitej dyspozycji i miał wszelkie argumenty, by celować w siódme mistrzostwo? W 1998 roku MJ został wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem zarówno w zasadniczej części rozgrywek, jak i później w finałach. Notował blisko 29 punktów na mecz, nadal zaliczano go do grona najbardziej zajadłych obrońców w NBA. 34-latkowi nie doskwierały też żadne poważne urazy – w latach 1995-1998 nie odpuścił ani jednego meczu sezonu zasadniczego. Mało tego, często brał na siebie na parkiecie dodatkowe obowiązki, gdy jego partnerzy leczyli kontuzje.

Reklama

„Syn Jordana” podbija NBA. Anthony’ego Edwardsa chce się oglądać

Skąd więc decyzja o emeryturze?

Przez lata w amerykańskich mediach pojawiały się na ten temat rozmaite spekulacje. Przede wszystkim, Jordan miał wyjątkowo dużo czasu na zastanowienie się nad swoją przyszłością. Sezon 1998/99 nie wystartował bowiem jesienią, tak jak to zwykle bywa, ale w lutym 1999 roku. Znajdującą się u szczytu popularności ligę wyhamował lokaut, będący efektem ostrego konfliktu szefostwa NBA (komisarza oraz właścicieli klubów) ze Związkiem Zawodowym Koszykarzy. Spór udało się w końcu zażegnać, lecz straty finansowe i wizerunkowe były nieodwracalne. W tym kontekście emerytura Jordana stanowiła swego rodzaju kropkę nad i – potwierdzenie, że czas spektakularnego wzlotu NBA dobiegł końca, a teraz trzeba będzie przetrwać okres turbulencji.

To jednak zaledwie jeden z wielu czynników, które wpłynęły wówczas na decyzję „Jego Powietrzności”. Jordan przyznał również po latach, że po wywalczeniu szóstego tytułu czuł się mentalnie wyeksploatowany. Miał dość bycia w centrum zainteresowania. Presja, którą przez lata uwielbiał, a wręcz się nią karmił, zaczęła go w końcu przytłaczać, a przedłużający się lokaut tylko utwierdził go w przekonaniu, że przyjemnie jest znaleźć się z dala od świateł reflektorów.

Nie można też bagatelizować kwestii czysto fizycznego zmęczenia 35-latka. Na dodatek lider „Byków” okropnie skaleczył sobie palec obcinarką do cygar. Choć w serialu „Ostatni taniec” zapewniał, że akurat ta nietypowa kontuzja nie miała większego wpływu na jego decyzję.

„Zawsze chciałem zakończyć karierę na dwa lata przed tym, gdy przestanę prezentować swój najwyższy poziom. Patrick Ewing mówi, że będą go musieli siłą wyprowadzić z parkietu. Ja nie chcę, by żegnano mnie w ten sposób”

Michael Jordan w 1998 roku

Reklama

Dość jednak ignorowania obecności słonia w menażerii.

Prawda jest taka, że Jordan – i nie tylko on – miał od dawna na pieńku z władzami Bulls, na czele z Jerrym Krausem, piastującym stanowisko managera organizacji. Cały mistrzowski sezon 1997/98, choć zwieńczony wspaniałym triumfem, upłynął zatem „Bykom” na toczeniu brutalnych, wewnętrznych sporów, które – jeśli je zebrać do kupy – nadawały im wizerunek drużyny skazanej na rychły, brzydki rozpad. Trener Phil Jackson był rozgoryczony, skrzydłowy Scottie Pippen sfrustrowany, a Jordan rozjuszony. Wściekł się zwłaszcza wtedy, gdy Krause – mający serdecznie dość niekończących się pytań o relacje z największymi gwiazdami Bulls – wypalił w końcu bez ogródek: – Zawodnicy i trenerzy sami niczego nie wygrywają. To organizacje zdobywają tytuły.

Krause, wspierany przez prezesa Jerry’ego Reinsdorfa, już w 1997 roku rozważał rozbicie mistrzowskiego składu Bulls. Zakładał, że zespół zbudowany w oparciu o weteranów – Jordana, Pippena, a także Dennisa Rodmana czy Rona Harpera – może być już tylko słabszy, a rozpoczęcie przebudowy z odpowiednim wyprzedzeniem pozwoli zaliczyć relatywnie krótki i bezbolesny okres przejściowy przed ponowieniem walki o najwyższą stawkę. Problem w tym, że Bulls nie uzyskali satysfakcjonującej oferty wymiany za Pippena, zmagającego się zresztą z problemami zdrowotnymi, co generowało wokół niego mnóstwo znaków zapytania. Niepocieszony Krause odłożył zatem rekonstrukcję składu na później, a „Byki”… utrzymały się na szczycie. Wspomniany Reinsdorf nazwał później szósty tytuł w erze Jordana „gratisowym” i „nieoczekiwanym”. – Zapłaciliśmy za szóste mistrzostwo bardzo wysoką cenę – podsumował.

Ten sukces postawił więc managera w, o ironio, niezwykle kłopotliwej sytuacji.

Po sezonie 1997/98 wygasły jednocześnie kontrakty Jacksona, Rodmana, Pippena i Jordana. Ekipa z Chicago na papierze była zatem gotowa do gruntowanego przemeblowania, tylko że kibice oczekiwali kontynuacji, a nie rewolucji. Mieli przecież wszelkie powody, by przypuszczać, że Bulls z Jordanem w roli głównej i Jacksonem na czele sztabu szkoleniowego mogą zgarnąć kolejne pierścienie. Po co, na litość boską, wysadzać w powietrze zespół, który jest najlepszy w lidze?

Jednak długich lat zakulisowych wojenek nie dało się tak po prostu anulować, puścić w niepamięć. Było o wiele za późno na wymachiwanie gałązką oliwną. Phil Jackson nie zgodził się na pozostanie w Chicago, a Michael Jordan nie chciał słyszeć o grze dla innego trenera. – Pieniądze nie zatrzymają mnie w lidze. Nigdy. Zmieńcie po prostu władze – apelował MJ w 1998 roku. – Wiecie, co mam na myśli, prawda? Zmieńcie managera. Niech zostanie nim Phil, managerem i trenerem. Nie chcę rozpętać kolejnej wojny, więc nie powiem nic o Krausem. Ale czasami trudno jest grać dla organizacji, która nie okazuje ci tego samego szacunku i lojalności, jaki ty okazujesz jej.

Bardzo kosztowne pomyłki

Tak wyglądał koniec wielkich Chicago Bulls.

Jackson twierdził później, że schowałby dumę do kieszeni i zgodził się na przedłużenie kontraktu z „Bykami”, gdyby tylko Krause i Reinsdorf użyli w trakcie negocjacji argumentu, że chodzi im o zatrzymanie w drużynie Jordana. „Mistrz zen” miał bowiem wyrzuty sumienia, że jego rozstanie z ekipą Bulls jest równoznaczne z przedwczesnym zakończeniem kariery przez najlepszego koszykarza wszech czasów. Ale, według Jacksona, taki argument nie padł w rozmowach ani razu. Choć ze wspomnień managera i prezesa wynika coś zupełnie innego. Obaj zapewniali, że zrobili absolutnie wszystko, co leżało w ich mocy, by rzutem na taśmę udobruchać Jacksona i podpisać z nim nową umowę, mimo że wcześniej faktycznie zamierzali dokonać zmiany na ławce trenerskiej. Ponoć Krause odgrażał się nawet w trakcie jednej z awantur z Jacksonem, że tego drugiego przed kopniakiem w tyłek nie uratuje nawet komplet zwycięstw w sezonie zasadniczym.

Dla opinii publicznej i tak najważniejsze było jednak to, co miał do powiedzenia MJ, a on nie pozostawił rzecz jasna suchej nitki na władzach „Byków”. Głęboka niechęć Jordana do Krausego dała o sobie znać nawet w serialu „Ostatni taniec”, choć przecież mówimy o produkcji z 2020 roku. W tym przypadku czas nie uleczył ran. Jordan nie złagodniał nawet po śmierci Krausego w 2017 roku.

Dziennikarz i pisarz Sam Smith, który znajdował się blisko zespołu Bulls w latach 90. i mógł dokładnie przyjrzeć się upadkowi ich dynastii, ma własną teorię na temat rozpadu mistrzowskiej drużyny. – Nie jest tajemnicą, że Krause był skonfliktowany z Jacksonem i Jordanem. Ale on był pokłócony również ze mną. Kłócił się z każdym – zaznacza Smith w materiale ESPN. – Zadajmy sobie jednak pytanie, czy ludzie naprawdę odchodzą z pracy tylko dlatego, że nie lubią zastępcy swojego szefa? W całej tej dyskusji o Krausem wszyscy zdają się zapominać, że Jordan o swoich sprawach rozmawiał bezpośrednio z Jerrym Reinsdorfem.

– Prawda jest taka, że Jordan się wypalił. Miał dość Scottiego Pippena i jego ciągłych kontuzji. Miał dość niańczenia nieprzewidywalnego Dennisa Rodmana. W trakcie ostatniego sezonu mistrzowskiego miewał nawet trudności z zasypianiem, do tego stopnia we znaki dawała mu się wtedy presja. Musiał się wycofać, choćby z troski o własne zdrowie. Na parkiecie nie miał już nic do udowodnienia – uważa Smith. – Gdyby rzeczywiście chodziło o oszczędności albo o podrażnione ego Krausego, jak twierdzą zwolennicy teorii spiskowych, zespół zostałby rozbity już w 1997 roku.

„Jordan uważał, że w ostatnim sezonie mistrzowskim Bulls na jego barkach spoczęła zbyt duża odpowiedzialność. Z kolei Jackson miał swoją »teorię siedmiu lat« – sądził, że żaden trener nie powinien dłużej pracować w jednym miejscu i był zdeterminowany, by zmienić otoczenie, bo jego kadencja w Chicago i tak już się przeciągnęła”

Sam Smith

Natomiast Charles Barkley, gwiazda NBA w latach 1984-2000, koncentruje się na aspekcie finansowym całej historii. – Tylko głupek może sądzić, że Jerry Krause tak po prostu wziął i rozwalił mistrzowski zespół. To absurdalna teoria. Za wszystkim stał Jerry Reinsdorf. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, by to zauważyć. Reinsdorf zarządził przebudowę, bo nie chciał nikomu płacić. Horace Grant odszedł z Bulls, bo Reinsdorf nie chciał mu zapłacić. Scottie [Pippen] przez całą karierę grał w Bulls na świetnych warunkach z perspektywy klubu. Michael [Jordan] też przez lata grał na niskim kontrakcie. Dopóki tak było, Reinsdorf był szczęśliwy. Ale później musiał godnie zapłacić Michaelowi, przez ostatnie dwa lata płacił mu fortunę. I taki układ już mu się nie podobał.

Jednoczesne rozstanie z kwartetem najważniejszych postaci stanowiło oczywiście ogromne zmartwienie dla władz Bulls, ale z drugiej strony było także szansą, by Jerry Krause potwierdził w praktyce prawdziwość swojego słynnego stwierdzenia, że to organizacje zdobywają tytuły. Manager miał wreszcie z głowy krnąbrnego Jordana, grymaśnego Pippena, szurniętego Rodmana i „dwulicowego” (to opinia Krausego) Jacksona. Nadszedł w końcu jego czas, by zabłysnąć i zademonstrować wszystkim, że za pasmem sukcesów „Byków” w latach 90. kryło się coś więcej, niż tylko geniusz MJ-a i reszty. – My nie rozbiliśmy mistrzowskiego składu, on rozpadł się w sposób naturalny, tak jak to się często dzieje w NBA – tłumaczył Krause na antenie NBC Sports. – Phil Jackson nie chciał uczestniczyć w procesie przebudowy. Luc Longley miał problemy z kostkami. Dennis Rodman grał na oparach. Scottie Pippen miał za sobą dwie poważne operacje. Naprawdę chcecie mi powiedzieć, że Michael Jordan zdobyłby kolejne mistrzostwo bez centra, skrzydłowych i z nowym trenerem, jeśli przyjmiemy założenie, że chciałby u niego zagrać? Ośmielam się wątpić.

Drastycznie osłabione „Byki” zajęły ostatnie miejsce w Konferencji Wschodniej w skróconym sezonie 1998/99. Trudno było o wyraźniejszy sygnał, że przed ekipą z Wietrznego Miasta niełatwy, burzliwy czas. Krause już wkrótce zaczął jednak notować pierwsze, drobne sukcesy na drodze do odbudowania potęgi Bulls. W drafcie z 1999 roku zgarnął Eltona Branda (1. wybór) oraz Rona Artesta (16.). Ten pierwszy natychmiast stał się gwiazdą „Byków”, a drugi wyglądał na gracza, który, jeśli nad nim popracować, może wejść w buty Dennisa Rodmana, maskując swoje braki w ofensywie poprzez znakomitą grę w obronie.

Wszystkie oblicza Sir Charlesa Barkleya

Te wzmocnienia nie przełożyły się jednak na natychmiastowy wzrost notowań Bulls, a w bardzo słabo obsadzonym drafcie z 2000 roku Krause zachował się wyjątkowo nieroztropnie – wykorzystał aż sześć wyborów, nie trafiając tak naprawdę z żadnym. Sytuację w minimalnym stopniu uratowała tylko wymiana Chrisa Mihma na Jamala Crawforda z Cleveland Cavaliers. Niemniej, manager „Byków” w trakcie jednej ceremonii wystrzelał się cennych zasobów, nie zyskując na tym prawie nic.

To, co dla „Byków” najważniejsze, miało się jednak wtedy wydarzyć na rynku wolnych agentów. Krause był bowiem zdeterminowany, by przekonać do przeprowadzki do Chicago 21-letniego Tracy’ego McGrady’ego, wschodzącą gwiazdę NBA. Manager widział w T-Macu godnego następcę Michaela Jordana – obserwował jego rozwój od wielu lat i był w stu procentach przekonany, że ten chłopak zdoła zaciągnąć drużynę z powrotem do rywalizacji o najwyższe cele. Innego zdania był jednak trener „Byków”, Tim Floyd. Szkoleniowiec o pokaźnym dorobku w koszykówce uniwersyteckiej, ale bez doświadczenia w NBA. Floyd przekonał managera, że latem 2000 roku priorytetem dla Bulls powinien być Tim Duncan z San Antonio Spurs, albo – ewentualnie – Grant Hill z Detroit Pistons. No a Krause nie miał ochoty na nieporozumienia z kolejnym trenerem, więc rozpoczął – choć bez większego entuzjazmu – starania o zatrudnienie wspomnianej dwójki. Poniósł jednak klęskę, a kiedy powrócił do tematu McGrady’ego, ten nie był już zainteresowany grą w Chicago. „Byki” zostały również wystawione do wiatru przez Eddiego Jonesa. W przypływie desperacji Krause zaoferował więc kontrakty Ronowi Mercerowi i Bradowi Millerowi. Sęk w tym, że żaden z nich nie był graczem zdolnym do pociągnięcia za sobą zespołu o dużych ambicjach. Bulls znaleźli się więc w potrzasku, z drużyną pełną nowicjuszy i zadaniowców, ale bez lidera z prawdziwego zdarzenia.

W sezonie 2000/01 ekipa z Chicago po raz trzeci z rzędu wylądowała na dnie Konferencji Wschodniej. W całych dziejach NBA nikt nie zleciał ze szczytu z większym łoskotem.

Łut szczęścia

Drużyna z Wietrznego Miasta w 2001 roku znalazła się na rozdrożu, a Jerry Krause, Jerry Reinsdorf i Tim Floyd mieli do wyboru dwie ścieżki. Pierwsza z nich wiodła wprost w przeciętność. „Byki” mogły się po prostu pogodzić z tym, że przed nimi jeszcze kilka chudych lat. Skupić się na rozwoju młodych zawodników i przyczaić w oczekiwaniu na kolejny przełomowy moment na rynku wolnych agentów. Druga ścieżka wiodła zaś w nieznane. I właśnie na nią Bulls postanowili wkroczyć, nie przejmując się ryzykiem. Oddali swojego najlepszego zawodnika, Eltona Branda, do Los Angeles Clippers, w zamian otrzymując Tysona Chandlera – debiutanta, który do NBA trafił wprost ze szkoły średniej. Jak gdyby tego było mało, „Byki” wybrały w drafcie Eddy’ego Curry’ego – jeszcze jednego koszykarza bez doświadczenia na poziomie uniwersyteckim. Była to iście pokerowa zagrywka, by z dwóch nastoletnich podkoszowych uczynić fundament zespołu.

Eksperci przecierali oczy ze zdumienia. Tym bardziej że raporty skautów na temat Chandlera i Curry’ego wcale nie były w pełni optymistyczne. Temu pierwszemu wytykano braki w grze ofensywnej, drugiego punktowano zaś za słaby charakter i brak profesjonalizmu. Krause, który na ogół traktował podobne ostrzeżenia bardzo poważnie, tym razem postanowił je zignorować. Wyszedł z założenia, że tak młodych koszykarzy prędzej czy później uda się oszlifować. Że się wyrobią.

Mylił się. Chandler wyrósł na świetnego obrońcę, ale ograniczeń w ofensywie nie przeskoczył. Z kolei Curry został zapamiętany głównie przez pryzmat problemów z trzymaniem wagi i pozaboiskowych kontrowersji. – Plan Krausego był w gruncie rzeczy niezły. Po prostu postawiono na niewłaściwych ludzi – pisze Sam Smith.

Sezon 2001/02 przyniósł „Bykom” kolejne zawstydzające pasmo klęsk w sezonie zasadniczym. Tim Floyd w końcu stracił posadę, a jego kadencja w Chicago należy do najbardziej nieudanych przygód trenerskich w dziejach NBA. W 2003 roku z managerskiego stołka ustąpił zaś Krause, coraz mocniej znienawidzony przez fanów. Na odchodnym zapewniał gorliwie, że pozostawia w Illinois drużynę o niesamowitym potencjale, ale chyba nawet on sam w to tak do końca nie wierzył. Ostatni sezon „Byków” pod jego kierownictwem zakończył się przecież bilansem 30-52. Tak wyglądał efekt końcowy trwającej pięć lat przebudowy składu. Przebudowy, która przyniosła „Bykom” jedynie zgryzoty i wzmogła tęsknotę za złotymi czasami Jordana i Pippena. Następca Krausego, John Paxson, w ciągu trzech lat niemal zupełnie wyczyścił kadrę Bulls z nabytków swego poprzednika. Pozwoliło to chicagowskiej ekipie na powrót do play-offów, co też wiele mówi o końcówce kadencji Krausego.

Paxson, który w pierwszej połowie lat 90. święcił z ekipą Bulls sukcesy jako zawodnik, rzecz jasna szybko porzucił niedorzeczny pomysł skupiania składu wokół Curry’ego i Chandlera. Znalazł „Bykom” nowych liderów, takich jak Kirk Hinrich, Ben Gordon czy Luol Deng. Oczywiście trudno tę trójkę zestawiać z tercetem Jordan-Pippen-Rodman, nie ta skala talentu, ale odmienieni Bulls przestali się przynajmniej kompromitować w sezonie regularnym. W 2005 i 2006 roku wystąpili w pierwszej rundzie play-offów, a w sezonie 2006/07 udało im się zawędrować do półfinałów Wschodu. Głównie za sprawą doskonałej postawy w defensywie, którą Paxson dodatkowo podrasował, ściągając do klubu „Big Bena” Wallace’a – twardego jak skała centra, wielokrotnie wybieranego najlepszym obrońcą NBA.

Z drugiej strony, nie bardzo było widać możliwość, by drużyna w takim kształcie miała się włączyć do rywalizacji o mistrzostwo, a przecież kibice Bulls, rozpieszczeni w erze Jordana, marzyli o kolejnych pierścieniach. Nieudany sezon 2007/08, zakończony poza play-offami, tylko pogłębił pesymizm panujący Chicago. Wydawało się, że Paxson wpadł w tę pułapkę, której wcześniej za wszelką cenę chciał wcześniej uniknąć Krause. Pułapkę przeciętności. Zbyt nisko zawieszonego sufitu.

Wtedy jednak do „Byków” uśmiechnęło się szczęście.

1,7% – dokładnie takie szanse miała ekipa z Chicago na wylosowanie pierwszego wyboru w drafcie z 2008 roku. Niewielkie prawdopodobieństwo, przyznajcie sami. John Paxson nawet nie oglądał na żywo loterii, a o jej sensacyjnym wyniku dowiedział się od swoich rozemocjonowanych dzieci. Jedynka przypadła właśnie „Bykom”, otwierając przed nimi znienacka naprawdę ciekawe perspektywy. Poprzednią wielką szansę popisowo w Wietrznym Mieście zmarnowano, najpierw stawiając na Eltona Branda, by po ledwie dwóch sezonach z niego zrezygnować na rzecz eksperymentu z Chandlerem. Do kolejnej wpadki nie można więc było dopuścić. Kogo jednak wybrać tym razem? Wśród najwyżej notowanych kandydatów do gry w NBA znajdowali się wówczas Derrick Rose, Michael Beasley, O.J. Mayo, Brook Lopez, Danilo Gallinari, Kevin Love, Russell Westbrook, Anthony Randolph oraz Joe Alexander. Przedstawiciele Bulls postanowili wziąć pod lupę Rose’a i Beasleya.

„Mieliśmy furę szczęścia. Teraz musimy wycisnąć tę szansę jak cytrynę”

John Paxson

Beasley wydawał się rozsądniejszym wyborem, jeśli przyjrzeć się ówczesnym potrzebom „Byków”. Na pozycji rozgrywającego w Chicago występował przecież wspomniany wcześniej Kirk Hinrich – gracz, który nie oferował na parkiecie fajerwerków, ale zapewniał przyzwoity poziom w ataku i twardą defensywę. Na dodatek uwielbiali go kibice. Teoretycznie nie było więc sensu dokładać do składu kolejnego point guarda, jeśli do wzięcia był szalenie obiecujący silny skrzydłowy w osobie Beasleya. Tylko że podczas poprzedzającego draft zgrupowania szybko wyszło na jaw, iż w NBA to Beasley na pozycji silnego skrzydłowego raczej sobie nie pogra, a nawet jeśli tak, to z nie najlepszym skutkiem. Jak na tamte czasy, brakowało mu zwyczajnie wzrostu, by sprawdzić się w tej roli – był o jakichś osiem centymetrów niższy, niż to przedstawiano w oficjalnych danych. Tymczasem pozycja niskiego skrzydłowego była w Chicago zajęta przez świetnego Luola Denga. Znaki zapytania krążyły też wokół mentalności wychowanka Kansas State University. Skauci sugerowali, że Beasley nie stanowi materiału na lidera drużyny z NBA.

Paxson postawił więc na Rose’a, a debiutant natychmiast tchnął w Chicago Bulls nowe życie.

„Spoko, to ja idę do Miami”

Już samo ściągnięcie Rose’a do zespołu wywołało w największej metropolii stanu Illinois niemałe podniecenie. Wprawdzie rozgrywający dołączył do ekipy Bulls po roku spędzonym na Uniwersytecie w Memphis, ale dla mieszkańców Wietrznego Miasta pozostał po prostu chłopakiem z sąsiedztwa. Derrick urodził się właśnie w Chicago, a dzieciństwo spędził w owianej złą sławą dzielnicy Englewood. Podpisanie kontraktu z „Bykami” było dla niego równoznaczne z powrotem do domu.

– Dorastałem w mieszkaniu pełnym narkomanów – wspominał Rose na kartach swej autobiografii. – To był taki mały bungalow. […] Pamiętam, jak znalazłem po raz pierwszy przyrządy do cracku i zaniosłem je mojej babci. Zapytałem, co to takiego. Szybko mi je wyrwała. Nie wiedziałem, że robię coś złego. Po prostu się martwiłem, że ta dziwna rurka wciąż jest rozgrzana i obawiałem się, że może eksplodować. Wciąż mnie tam okradano. Ukradli mi dziecięcy pierścionek z literką „P”. „P” jak Puchatek. Ukradli mi walkie-talkie, takie z filmu „Kevin sam w domu”. Szukałem go przez dwa lata. Wyobrażacie sobie, jakie to przeżycie dla dziecka? Byłem przekonany, że gdzieś je zapodziałem. Potem dopiero się domyśliłem, że któryś z wujków mi je ukradł i sprzedał. Mieszkaliśmy w jedenaście osób po jednym dachem. Bracia mojej matki, żona jednego z nich. Kuzyni, babcia, jacyś kolejni krewni. Cały dom był jedną wielką sypialnią – wszędzie ktoś nocował.

– Ja dopiero jako nastolatek przestałem spać w jednym łóżku z mamą. Już się w nim nie mieściłem – dodał koszykarz. – Czułem się komfortowo w jej towarzystwie. Miałem trójkę braci, którzy kręcili się już wtedy po dzielnicy. Nie chcieli, żeby młodszy brat się za nimi szwendał. Najczęściej – byłem sam. […] Ludzie nie rozumieją, że takie okolice są pełne zasadzek. Więcej osób daje się w nie złapać, niż się z nich wymyka. W tej pułapce tkwi dziś więcej ludzi niż za czasów niewolnictwa. Takie społeczności nie mają perspektyw. Nie widzisz przyszłości, więc zaczynasz handlować narkotykami. Nie musisz być wcale w gangu. Po prostu – zarabiasz na życie.

Dla Rose’a przepustką do lepszego świata okazała się rzecz jasna koszykówka.

„Bad Boys”. Najbardziej znienawidzeni mistrzowie w dziejach NBA

Utalentowani sportowcy zawsze mogli liczyć na swego rodzaju uliczną protekcję nawet w najniebezpieczniejszych zakątkach Chicago. Opowiadał o tym między innymi Isiah Thomas, dwukrotny mistrz NBA z Detroit Pistons. Podobnie zapamiętał to Derrick Rose. – W pewnym momencie w moim sąsiedztwie wszyscy już wiedzieli, że osiągnę sukces. To było zdumiewające uczucie z perspektywy młodego chłopaka. Każdego dnia mijałem narkomanów, przestępców. Ale mnie nikt nigdy nie zaczepiał. Wszyscy szanowali to, że mam marzenie. Że się przebijam, wydostaję. Nikt mi tego wprost nie powiedział, ale to czułem. Dziwne wrażenie.

W wieku dwunastu lat Rose po raz pierwszy, oczywiście jako członek drużyny koszykarskiej, wynurzył się z powszechnej beznadziei panującej Englewood i odwiedził centrum miasta, gdzie mógł w drodze na mecz podziwiać z bliska chicagowskie drapacze chmur. Dotknął świata, który dotychczas był dla niego niedostępny.

Co ciekawe, Derrick nie był nigdy wielkim kibicem „Byków” ani miłośnikiem Michaela Jordana, mimo że jego dzieciństwo przypadło na lata 90. – Wiedziałem, że mamy w mieście drużynę Bulls, która ciągle wygrywa. Ale ja uwielbiałem uprawiać sport, nie byłem przyklejony do telewizora. Nie miałem nawet swojego ulubionego zawodnika. Oczywiście dzisiaj opowiadam w wywiadach, że moim idolem był MJ, ale to bardziej kwestia jego wpływu na naszą dyscyplinę. Kiedy byłem dzieciakiem, rzadko oglądałem go w akcji. I nie mam zamiaru go w ten sposób obrazić. Ja kochałem sport sam w sobie, a przede wszystkim – kochałem wygrywać.

Rose nie miał zatem zamiaru gonić za legendą „Jego Powietrzności”, lecz nieznośne porównania do MJ-a i tak szybko same go dopadły. Zestawiano zresztą jego imponujące, młodzieńcze dokonania z wieloma gigantami chicagowskiego sportu. Tamtejsze środowisko koszykarskie od lat uchodzi za dość toksyczne pod tym względem. – Wielu utalentowanych dziesięciolatków w tym mieście ma już mocno rozdmuchane ego – opowiadał Thomas Richard Green, jeden z pierwszych trenerów Rose’a, na łamach „Chicago Tribune”. – Na boiskach roi się od takich chłopaków jak Derrick, którzy zaczynają świetnie, a kończą fatalnie. Przestają słuchać trenerów, nauczycieli i przyjaciół. Wylatują ze szkół. Zostają legendami własnych wspomnień. Tylko oni pamiętają o swoim zmarnowanym talencie.

„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”

Przed draftem przedstawiciele „Byków” trochę irytowali Derricka. Zwłaszcza Gar Forman, wieloletni skaut ekipy z Chicago (który w 2009 roku zmienił Johna Paxsona na stanowisku managera klubu – Paxson został wiceprezesem). Forman chciał wiedzieć wszystko o rodzinie Rose’a, a zwłaszcza o jednym z jego braci, mającym trochę problemów z prawem. – Rozumiem, czemu robi się taki research, ale dla mnie to wciąż dziwne – pisze Rose w swojej książce. – Wybieracie mnie czy mojego brata? Mój brat nie miał nic wspólnego z tym, co robię na parkiecie. Rozmowa z Formanem mnie rozwścieczyła. Powiedziałem mu w końcu: „W porządku, to mnie nie bierzcie. Idę do Miami. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby tam komuś przeszkadzał życiorys mojego brata”. […] Kocham moich braci. Nic innego mnie nie obchodzi.

Złe emocje uleciały w momencie, gdy komisarz David Stern ogłosił podczas ceremonii draftu w Madison Square Garden, że Bulls wybierają Rose’a.

– Nie stresowałem się grą dla tak dużego rynku – zapewnia Rose. – Choć oczywiście miało to określone skutki. W Chicago jesteś cały czas oceniany. Bez przerwy porównują cię do Michaela. Ale mnie to tylko dodatkowo napędzało. Zdążyłem się zresztą przyzwyczaić do tego, że zestawia się mnie w jednym z szeregu z gwiazdami z przeszłości. Tak po prostu to w moim przypadku działało, a ja zawsze odpowiadałem na te porównania zwycięstwami. Uodporniłem się na presję.

Zabójca z Wietrznego Miasta

I rzeczywiście, Rose zanotował naprawdę imponujące wejście do NBA. Momentalnie wygryzł Hinricha z podstawowego składu „Byków” i został nagrodzony tytułem najlepszego debiutanta sezonu 2008/09. W kolejnej kampanii jeszcze bardziej się rozpędził, co zaowocowało z kolei premierową nominacją do Meczu Gwiazd. Był pierwszym graczem Bulls wyróżnionym w ten sposób od czasu Michaela Jordana w 1998 roku. Nie trzeba chyba dodawać, że Chicago szybko oszalało na jego punkcie. Rose stał się dla Wietrznego Miasta tym, kim w zamyśle Jerry’ego Krause miał w 2000 roku zostać Tracy McGrady. Nowym bohaterem, wpisującym się w szablon, który pozostawił po sobie MJ. Rose również grał w sposób szalenie spektakularny, a przy okazji niesamowicie zadziorny, konfrontacyjny. Łączyły ich nawet dziwaczne kontuzje – Jordan skaleczył się obcinarką do cygar, a Rose – wtedy debiutant w NBA – nożykiem, którym… obierał jabłko.

Trochę wstydliwy uraz dla gościa okrzykniętego „Zabójcą z Wietrznego Miasta”, ale zostawmy to.

Rok 2010 przyniósł niemałe zmiany zarówno dla Chicago Bulls, jak i w ogóle dla całej NBA. Do klubu trafił nowy trener, Tom Thibodeau, wybitny fachowiec w zakresie gry obronnej. Strefę podkoszową wzmocnił Carlos Boozer, skuteczność z dystansu dołożył Kyle Korver. A jeśli chodzi o młodych zawodników, to imponująco rozwijał się nie tylko Rose, ale i center Joakim Noah. W takim zestawieniu „Byki” zaczęły wyglądać na realnych kandydatów do mistrzostwa. Problem w tym, że równolegle w Konferencji Wschodniej narodziła się nowa super-drużyna. Trzech najmocniej rozchwytywanych wolnych agentów – LeBron James, Dwyane Wade oraz Chris Bosh – postanowiło połączyć siły w Miami Heat, z miejsca ustawiając tę drużynę w roli murowanego faworyta do tytułu. Otoczenie LeBrona rozkręciło wokół jego „Decyzji” nieprawdopodobną karuzelę medialnych spekulacji, co na pewien czas uczyniło z niego chyba najbardziej nielubianego gracza w całej NBA.

Ale równie dobrze to Chicago Bulls, a nie Miami Heat, mogli się wówczas stać obiektem nienawiści i zazdrości ligowej konkurencji. Działacze „Byków” także zabiegali bowiem o względy LeBrona i Wade’a. Ten drugi pochodzi zresztą z Chicago. Ze starań nic jednak nie wyszło, o co niektórzy z lokalnych dziennikarze obwiniali Rose’a. Sugerowano w mediach, że rozgrywający Bulls wykazał się zdecydowanie zbyt małym zapałem przy namawianiu LBJ-a i Wade’a do przeprowadzki.

Przecież to dorośli ludzie. Nie ja im płacę – odgryzał się Derrick. W swojej autobiografii delikatnie potępił zaś trend budowania super-drużyn.

„Nie obchodzi mnie, z kim gram. Po prostu chcę wykonać dobrą robotę. Jeśli jesteś ze mną na parkiecie – graj, jak umiesz najlepiej. […] To łącznie sił przez chłopaków stało się dość dziwne. Fajnie, że jako zawodnicy mamy swoje prawa i decydujemy o przyszłości własnej i naszych rodzin, ale dla mnie najważniejsze jest wyzwanie. Chodzi o to, by robić co w twojej mocy na parkiecie, niezależnie od tego, z kim grasz w drużynie”

Derrick Rose

Jak na ironię, Rose został największym beneficjentem wizerunkowego kryzysu LeBrona i zamieszania, jakie zapanowało w ekipie Heat na starcie nowego projektu. Bulls pod wodzą Toma Thibodeau, mimo ogromu problemów z kontuzjami, rozegrali fantastyczny sezon regularny i uplasowali się na pierwszym miejscu w Konferencji Wschodniej z imponującym bilansem 62-20. Naturalnie motorem napędowym zespołu z Wietrznego Miasta był Derrick, który na dystansie 81 spotkań notował średnio 25 punktów, 8 asyst, 4 zbiórki i 1 przechwyt. Za swoje popisy otrzymał nagrodę MVP zasadniczej części rozgrywek. Aż 113 spośród 121 głosujących umieściło 22-letniego lidera „Byków” na pierwszym miejscu, czyniąc go w ten sposób najmłodszym MVP w historii ligi.

Tylko czy D-Rose rzeczywiście był wtedy lepszym graczem od Jamesa? Co tu kryć, statystyki – zarówno te podstawowe, jak i zaawansowane – świadczą raczej na jego niekorzyść. Jednak jeśli chodzi o otaczającą obu graczy, medialną narrację, „Zabójca z Wietrznego Miasta” deklasował wówczas LeBrona w każdym calu. Z jednej strony – chłopak z Englewood, który heroicznie usiłuje przywrócić „Bykom” dawno utraconą chwałę. Z drugiej – chłopak z Ohio, którzy porzucił rodzinne strony, bo wykalkulował, że o pierwsze mistrzostwo w karierze łatwiej mu będzie na Florydzie niż w Cleveland. To porównanie chyba nie wymaga dalszych komentarzy.

Lubię zawodników, po których naprawdę widać, że chcą być coraz lepsi. Potrafię to dostrzec u innych, bo sam kiedyś taki byłem. Rose należy do tego grona – chwalił młodszego kolegę Kobe Bryant. – Rozwija się z roku na rok, rozszerza wachlarz swoich zagrań i umiejętności. Bardzo to szanuję.

Z kolei Joakim Noah opowiadał w podcaście „The Old Man and The Three”: – Od początku wiedzieliśmy, że Derrick jest wyjątkowy. Pamiętam jego pierwszy sezon i nasz mecz z Phoenix Suns, gdzie rozgrywającym był wtedy Steve Nash, dwukrotny MVP. Na odprawie trener zadecydował, że przeciwko Nashowi będzie bronił Kirk Hinrich, nasz najlepszy defensor. Derrick Rose zaprotestował. Więc trener raz jeszcze stwierdził, że za Nasha odpowiada Hinrich. Rose znowu się otwarcie sprzeciwił, mimo że jest okrutnie wstydliwym facetem. Stwierdził, że nie będzie biegał bez przydzielonego rywala. […] On sam czuł, że jest wyjątkowy. To cichy i wstydliwy gość, więc ludzie z automatu zakładają, że jest również skromny. Nie, on był marzycielem. Wiedział, że jego przeznaczeniem jest być wielkim. 

„Rose był milczącym zabójcą. Widziałem lęk w oczach jego przeciwników i mówię tu również o topowych koszykarzach”

Joakim Noah

W sumie trudno się Rose’owi dziwić. Podsumujmy pierwszy etap jego kariery w NBA:

  • debiutancki sezon zakończył z tytułem Rookie of the Year
  • jego pierwszy występ w play-offach to przegrana 3:4 seria z Boston Celtics, którzy przystąpili do rywalizacji z drugiego miejsca na Wschodzie; w pierwszym spotkaniu Rose powiódł swoich kolegów do wyjazdowego triumfu nad faworyzowanymi oponentami, rzucając 36 punktów i rozdając 11 asyst
  • drugi sezon uświetnił występem w Meczu Gwiazd
  • trzeci sezon zakończył z tytułem MVP i nominacją do All-NBA First Team, a Bulls zajęli pierwszą pozycję w Konferencji Wschodniej

Brakowało tylko mistrzostwa wywalczonego kosztem Miami Heat i mielibyśmy historię jak z bajki.

Do długo wyczekiwanej konfrontacji z ekipą LeBrona doszło w finałach Wschodu. Wcześniej Bulls dość sprawnie uporali się z Indiana Pacers i Atlanta Hawks. Przed rywalizacją z Heat mieli też dodatkowe powody do optymizmu, płynące jeszcze z sezonu regularnego, gdzie wygrali wszystkie trzy starcia z zespołem z Miami. 15 maja 2011 roku raz jeszcze okazali się lepsi od LeBrona, Wade’a, Bosha i spółki, obejmując tym samym prowadzenie w serii 1:0. Na tym kończy się jednak bajkowa część historii, a na scenę wkracza szara, brutalna rzeczywistość. Cztery kolejne spotkania padły łupem „wielkiej trójki” z Florydy. Heat zamknęli serię z wynikiem 4:1.

Byliśmy bliżej awansu do finałów niż ktokolwiek może przypuszczać – uważa Rose. – Heat też to wyczuwali. Nie udało im się nas zdominować. […] Najbardziej boli mnie porażka w piątym meczu. Mieliśmy bezpieczną przewagę, właściwie zwycięstwo w kieszeni. Mogliśmy raz jeszcze przenieść rywalizację do Miami. Aż tu nagle… Rzucili chyba czternaście punktów w ciągu dwóch minut. D-Wade przeprowadził czteropunktową akcję. I tyle. Koniec meczu, Heat są w finałach. Mieliśmy pełną kontrolę nad tym starciem, ale to oni zaczęli stosować dobre zagrywki i zdobywać punkty. A takie podejście miało być przecież naszą mocną stroną, nie ich.

D-Rose w końcówce przestrzelił ważny rzut osobisty i został powstrzymany w ostatniej akcji meczu, gdy rozpaczliwie usiłował trafić za trzy równo z syreną. Generalnie jego skuteczność w tych play-offach odrobinę szwankowała – wprawdzie notował 27 punktów na mecz, ale przy niespełna 40% trafień z gry i zaledwie 25% zza łuku. Nie miał jednak powodu do przesadnie wielkiej rozpaczy. Grunt, że Bulls za jego sprawą powrócili wreszcie do walki o mistrzostwo. A że na końcowy sukces trzeba będzie jeszcze chwilkę zaczekać? Cóż, Michael Jordan po swój pierwszy tytuł sięgnął dopiero w siódmym sezonie spędzonym w NBA, mając 28 lat na karku.

Koniec bajkowego scenariusza

Wydawało się, że Rose na wszystko ma jeszcze czas. W grudniu 2011 roku Amerykanin podpisał nowy kontrakt z „Bykami”, a jego pięcioletnia umowa – warta blisko 100 milionów dolarów – pochłonęła 30% klubowego budżetu płacowego. – W pełni na to zasłużył. Szkoda, że nie podpisał umowy na dziesięć lat – skomentował Carlos Boozer. Niejako na potwierdzenie słów skrzydłowego, Rose rozegrał 25 grudnia kapitalne zawody przeciwko Los Angeles Lakers, pogrążając ekipę z Miasta Aniołów trafieniem zdobytym na pięć sekund przed końcem gry. Było to pierwsze spotkanie w rozpoczętym z opóźnieniem sezonie 2011/12. Rose od razu zasygnalizował więc ligowej konkurencji, że nie planuje zwalniać tempa. Choć koniec końców trochę jednak przyhamował, prześladowany przez pomniejsze urazy. Ale, co najistotniejsze, „Byki” po raz drugi z rzędu wykręciły najlepszy bilans na Wschodzie i ponownie przystąpiły do rywalizacji w play-offach z ochotą na napisanie pięknej historii.

W pierwszej rundzie przyszło im się zmierzyć z Philadelphia 76ers, a seria zaczęła się od ich zwycięstwa 103:91. Mimo triumfu, kibice „Byków” opuszczali jednak tego dnia halę  United Center w grobowych nastrojach. Na półtorej minuty przed końcową syreną, przy dwunastopunktowej przewadze swojego zespołu, Rose doznał kontuzji, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo poważną. I taką się też okazała. Rozgrywający zerwał więzadło krzyżowe w lewej nodze.

Prognozy lekarzy były skrajnie pesymistyczne. Rose miał spędzić poza parkietem co najmniej osiem miesięcy.

Sympatykom Bulls pękały serca na widok ich ulubieńca, trzymającego się za uszkodzone kolano z grymasem bólu na twarzy. Część z nich winą za nieszczęście D-Rose’a obarczyła Toma Thibodeau. W podobne tony wiele lat później uderzał Richard Hamilton, rzucający obrońca „Byków” w latach 2011-2013. – Derricka na tym etapie meczu nie powinno już być na parkiecie – stwierdził „Rip” w rozmowie z portalem „Heavy on NBA”. – Wiem, co mówię, bo zdobyłem mistrzostwo w Detroit i rozumiem, jakie obciążenia wiążą się z długą rywalizacją w play-offach. Musisz zrobić wszystko, by zamknąć mecz w trzech kwartach. Zachowanie zdrowia jest najważniejsze, jeśli chcesz zostać mistrzem. Musisz być przygotowany do długiej wędrówki i odpoczywać przy każdej możliwej okazji. […] Tego dnia położyliśmy „Philly” na łopatki bardzo szybko. Trzeba było wtedy wpuścić na boisko rezerwowych. Po co trzymać Derricka na parkiecie przy takim wyniku? Po co?

Wszyscy w Chicago zadawali sobie wtedy to pytanie. Mieliśmy przecież mocną ławkę. Derrick mógł odpoczywać – dodał Hamilton. Urządzanie polowania na czarownice nie miało jednak najmniejszego sensu. Tym bardziej że kolana graczy takich jak Rose – atletycznych, bazujących na niesamowitej dynamice, agresywnie atakujących strefę podkoszową – bardzo często okazują się mieć krótką datę ważności, co nie ma za wiele wspólnego z decyzjami trenerów.

„To nie jest żaden temat do dyskusji. Graliśmy mecz w play-offach, a rywale zredukowali naszą przewagę z dwudziestu do dwunastu punktów. W takim momencie trzeba mieć na parkiecie zawodników, którzy dopilnują zwycięstwa”

Gar Forman

Zresztą nastroje w Wietrznym Mieście uległy wkrótce zmianie o 180 stopni. O ile bowiem wiosną 2012 roku Rose’a otaczano troską i zasypywano wyrazami współczucia, a Thibodeau bywał odsądzany przez niektórych od czci i wiary, tak rok później to na trenera „Byków” spadały już tony komplementów, podczas gdy Derrick musiał się mierzyć z falą krytyki. Dlaczego? Otóż Thibodeau po raz kolejny zameldował się ze swoimi podopiecznym w play-offach. Mało tego! Mimo nieobecności swego lidera, Bulls zdołali awansować do półfinałów Konferencji Wschodniej, gdzie znów uznali wyższość Miami Heat, co oczywiście wygenerowało masę przypuszczeń na temat potencjalnego przebiegu konfrontacji z ekipą z Florydy, gdyby szkoleniowiec „Byków” miał do dyspozycji Rose’a. A to, przynajmniej w teorii, było możliwe.

Już w marcu klubowi lekarze oświadczyli, że rozgrywający otrzymał zielone światło, jeśli chodzi o powrót do rywalizacji w NBA. Rose postanowił jednak dać sobie więcej czasu na odbudowanie formy i w całości odpuścił sezon 2012/13. Fani Bulls nie ukrywali gniewu i rozczarowania jego postawą. No bo jak to tak – wszyscy członkowie zespołu wypruwają sobie żyły na parkiecie i pozwalają, by nieubłagany Thibodeau dzień w dzień wyciskał z nich siódme poty na treningach, a Rose – najlepiej opłacany gracz w drużynie – bierze sobie kilka dodatkowych miesięcy wolnego? Co to w ogóle ma znaczyć? Czy jemu jeszcze zależy na Bulls? A może liczy się już tylko kasa?

Sytuację dodatkowo zaogniło kilka niemądrych komentarzy, wygłoszonych przez jednego z braci Derricka.

Tymczasem Rose zwyczajnie obawiał się o swoją przyszłość.

Rehabilitacja była dla niego koszmarem. Musiał na nowo uczyć się chodzić, później biegać. Ulgi nie przyniósł mu nawet upragniony powrót do zajęć czysto koszykarskich. Okazało się, że nabrał za dużo masy w górnych partiach mięśniowych, niepotrzebnie dociążając w ten sposób kolana. Lewa noga wciąż wydawała mu się zbyt wątła, by na niej w pełni polegać, wskutek czego nie potrafił złapać odpowiedniej swobody i balansu w dryblingu. Nawet nie mówiąc o śmiałych wejściach pod kosz, będących przecież jego specjalnością. – Straciłem naturalność w poruszaniu się po parkiecie. Zacząłem myśleć. Niektórzy gracze mają taki właśnie styl, grają w sposób analityczny, ale moją metodą była gra reakcyjna. Moje ciało nie było na to gotowe. Choć wyglądało, że wszystko już ze mną w porządku – wspominał D-Rose.

Długo wyczekiwany powrót do rywalizacji w NBA nastąpił dopiero jesienią 2013 roku. Amerykanin zanotował wówczas dziesięć kiepskich występów, po czym w drugiej połowie listopada… poważnie uszkodził prawe kolano i raz jeszcze wylądował na stole operacyjnym. „Byki” musiały sobie zatem radzić bez niego do końca sezonu 2013/14. Do działaczy i sztabu szkoleniowego zaczęło pomału docierać, że Rose z 2011 roku już po prostu nie wróci, a jego era w Wietrznym Mieście została definitywnie przerwana, zanim zdążyła się porządnie rozkręcić. Derrick, ze swoim tłustym kontraktem, stał się de facto ciężarem dla organizacji. Choć rzecz jasna nikt o tym otwarcie nie opowiadał. Rose był przecież chłopakiem z Englewood, inspiracją dla wszystkich czarnoskórych mieszkańców Chicago, ukochanym synem tego miasta.

Bulls nie mogli się od niego tak po prostu odwrócić. A przynajmniej – nie od razu. Nie w sposób bezceremonialny.

– Rose nadał drużynie nową energię i przerwał pasmo niepowodzeń „Byków” po rozstaniu z Michaelem Jordanem. Odważnie wziął na siebie rolę miejscowego bohatera i, mimo młodego wieku, doskonale sobie poradził jako lider zespołu z Chicago. Zapewnił klubowi miliony nowych fanów, rozstawiając w ten sposób pomost między tymi, którzy w latach 90. kibicowali Jordanowi, a kolejną generacją miłośników koszykówki – pisał Nick Friedell z ESPN.

What if?

Dziś możemy się już tylko zastanawiać, na co byłoby stać zespół Bulls, gdyby kolana Rose’a tak stanowczo nie odmówiły mu posłuszeństwa. Pod okiem Toma Thibodeau skrzydła rozwinęli przecież między innymi Joakim Noah i Jimmy Butler – wydaje się, że przy takim wsparciu zdrowy Derrick przynajmniej raz zameldowałby się z ekipą z Chicago w finałach NBA. Być może jego potyczki o prymat w Konferencji Wschodniej z LeBronem Jamesem zapisałyby się w kronikach NBA jako jedna z najbardziej pasjonujących i zaciętych rywalizacji w dziejach play-offów? No ale to już naprawdę czyste gdybanie. Wypada raczej skupić się na faktach.

Te zaś są dla Rose’a brutalne. W 2014 roku rozgrywający wrócił wprawdzie do w miarę regularnych występów w barwach Bulls, lecz nie przypominał już gracza, który parę lat wcześniej rozjeżdżał obrońców niczym walec. Poruszał się po parkiecie znacznie wolniej, jak gdyby ostrożniej, bez dawnej eksplozywności. Co tu kryć, stał się po prostu solidnym point guardem, któremu zdarzają się od czasu do czasu przebłyski geniuszu i który notorycznie opuszcza mecze z powodu urazów.

Krótko mówiąc – czar prysł.

W 2016 roku „Byki” oddały Rose’a w ramach wymiany do New York Knicks.

Zaledwie dwóch koszykarzy w historii Chicago Bulls zostało wyróżnionych tytułem najbardziej wartościowego zawodnika sezonu regularnego – Michael Jordan oraz Derrick Rose. W XXI wieku „Byki” tylko raz przebrnęły przez półfinały Wschodu – w 2011 roku, gdy Rose znajdował się u szczytu swoich koszykarskich mocy. Był to też jedyny moment w obecnym stuleciu, kiedy ekipa ze stanu Illinois choć w niewielkim stopniu zbliżyła się do ekscytacji, wzbudzanej za panowania „Jego Powietrzności”. Oczywiście Rose utrzymał się na szczycie znacznie krócej, no i nigdy nie osiągnął tego samego poziomu co MJ, ale i tak rozkochał w sobie publiczność.

Można też doszukiwać się pewnych podobieństw w ich rozstaniach z Chicago. Oba były bowiem przedwczesne i przepełnione goryczą. Tylko że Jordan opuścił zespół z sześcioma mistrzowskimi pierścieniami na palcach i ze statusem najlepszego koszykarza wszech czasów, natomiast Rose nasłuchał się tylko rozważań z kategorii: „co by było, gdyby”. W latach 2016-2024 zahaczył o Nowy Jork, Cleveland, Minnesotę, Detroit oraz Memphis, gdzie zakończył karierę. Do Bulls nie wrócił.

Dyskusje na temat jego niezrealizowanego potencjału nigdy się nie skończą. Chicago nie zapomni Derricka Rose’a.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Błyskotliwy Pululu, dżoker Czurlinow, nieobecny Imaz. Jaga się rozkręcała [NOTY]

Wojciech Górski
7
Błyskotliwy Pululu, dżoker Czurlinow, nieobecny Imaz. Jaga się rozkręcała [NOTY]

Koszykówka

Ekstraklasa

Błyskotliwy Pululu, dżoker Czurlinow, nieobecny Imaz. Jaga się rozkręcała [NOTY]

Wojciech Górski
7
Błyskotliwy Pululu, dżoker Czurlinow, nieobecny Imaz. Jaga się rozkręcała [NOTY]

Komentarze

14 komentarzy

Loading...