Za nami pierwszy w historii PolSKI Turniej. Dzięki tym zawodom Puchar Świata gościł aż w trzech miastach z naszego kraju, w tym po raz pierwszy w Szczyrku. I chociaż nie wszystko wyszło w nim tak, jak zakładali organizatorzy, a sama formuła była eksperymentem, to Adam Małysz zapewnia, że istnieje szansa na powrót turnieju do kalendarza PŚ. – Na pewno zasiądziemy z FIS-em do takich rozmów, bo odzew zawodników i sztabów jest bardzo pozytywny – powiedział prezes PZN. Zatem jakie wrażenia pozostawił po sobie PolSKI Turniej? I czy jest szansa na to, że ten format w przyszłości faktycznie powróci do Pucharu Świata?
–
Spis treści
CZYM WYRÓŻNIAŁ SIĘ POLSKI TURNIEJ?
Zacznijmy od podstaw, bowiem specyfika i zasady PolSKIego Turnieju znacznie odbiegały od innych zawodów, goszczących w kalendarzu Pucharu Świata. W końcu przykładowy Turniej Czterech Skoczni to zmagania indywidualne. Podobnie rzecz ma się z norweskim RAW Air. Format zaproponowany przez Polaków to jednak zawody drużynowe, w których triumfuje cała reprezentacja, nie jeden skoczek. Do sumy punktów w klasyfikacji zaliczały się te zdobywane przez dwóch najlepszych zawodników z każdego państwa w kwalifikacjach oraz konkursach indywidualnych, a także wynik punktowy w konkursie duetów w Wiśle i drużynowym w Zakopanem.
W sobotę, przed drużynowym skakaniem w stolicy polskich Tatr, Adam Małysz przekonywał, że sama formuła się sprawdziła: – Jest to dosyć dynamiczny turniej, w którym nie ma dnia odpoczynku. Ta drużynowa formuła to też coś innego. Zawodnicy sami byli zaskoczeni, że nie wygrywa najlepszy, ale nagrodę otrzymuje cały team. Przez to jeszcze bardziej starają się jako cały zespół – nie tylko skoczkowie, ale sztaby, serwis i tak dalej. Każdy musi być do końca skupiony, by jego kadra wygrała – mówił Małysz.
A było o co walczyć, gdyż najlepsza reprezentacja otrzymywała 50 000 euro. Podział tej kwoty leżał w gestii wygranych, ale przyznacie chyba, że dla zawodników spoza ścisłej czołówki nawet 10% z tej kwoty to bardzo miły bonus finansowy.
W sobotnie popołudnie prezes PZN wskazał także wyraźnego faworyta do końcowego sukcesu: – Kiedy dziś zobaczymy na wyniki, to Słoweńcy mają naprawdę dużą przewagę. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by przegrali tę rywalizację.
Akurat te słowa Małysza bardzo szybko się zdezaktualizowały. Wprawdzie po sobotniej rywalizacji zespołowej Słowenia utrzymała pierwsze miejsce w turnieju, lecz jej przewaga do Austrii stopniała z 53,5 do zaledwie 2,4 oczka. Genialna postawa rodaków Mozarta zapewniła więc emocje do samego końca, a wszystko rozstrzygnąć się miało podczas ostatniego konkursu w Zakopanem. Zatem w tym przypadku akurat to dobrze, że Orzeł z Wisły pomylił się w swoim osądzie.
WISŁA DA SIĘ LUBIĆ
Jednak zanim więcej o Zakopanem, zacznijmy od początku turnieju, który wystartował w rodzinnym mieście Małysza. Na skoczni w Wiśle Malince, która… nigdy nie należała do ulubionych obiektów skoczków. Najpopularniejszym tego przykładem jest Simon Ammann, który w 2018 roku na swoim profilu na Facebooku napisał „Do Wisły nie przyjadę. Nigdy nie zaprzyjaźniłem się z tą skocznią. Denerwuje mnie. Mam dość Wisły. Nie będę za nią tęsknił”.
Szwajcar od tamtego momentu dotrzymuje słowa, stąd nie wystartował też w tegorocznych zawodach na tym obiekcie. I być może ma czego żałować, bowiem w 2023 roku skocznia imienia Adama Małysza została przebudowana.
W tekście po zawodach w Wiśle, który poświęciliśmy właśnie świeżo wyremontowanemu obiektowi, tak opisaliśmy zmiany, jakie poczyniono w konstrukcji:
W skrócie: zmieniono nachylenie progu skoczni (na 11 stopni, zwiększono je o pół stopnia), co oznacza, że ten jest teraz bardziej stromy i trudniejszy. Jest też dłuższy niż wcześniej (o 11 centymetrów, ale dla zawodników to spora zmiana). Oprócz tego o kilkadziesiąt centymetrów podniesiono zeskok, co z kolei oznacza, że skoczkowie latają niżej. Efekt? Skocznia jeszcze trudniejsza do opanowania, niż wcześniej. Inne zmiany – choć istotne dla zawodników – to już bardziej techniczny zestaw, chodzi o rzeczy takie jak wypłaszczenie zeskoku w stosunku do poprzedniej “wersji”.
JAK ZBUDOWAĆ SKOCZNIĘ NARCIARSKĄ? CZYLI WSZYSTKO, CO MUSICIE WIEDZIEĆ O ARENACH ZMAGAŃ SKOKÓW
Skutek powyższych zmian jest taki, że skocznia w Beskidzie Śląskim przestała być nijaka. Może i jest trudniejsza, ale za to sprawia zawodnikom (oraz kibicom) więcej frajdy. Ci najlepsi wreszcie mogą na niej daleko skakać i lądować bezpiecznie, nawet będąc grubo za rozmiarem obiektu. Ten wynosi 134 metry, podczas gdy nowym rekordzistą Wisły jest Andreas Wellinger, który huknął tam fenomenalne 144,5 metra. Jeszcze dwa lata temu, lecąc na taką odległość Niemiec też by huknął, ale całym ciałem o zeskok i przez następne miesiące żałowałby tej próby w szpitalu. Inną kwestią jest, że skok na ponad 140 metrów na starej Wiśle był prawie niemożliwy. Najbliżej tej granicy był Stefan Kraft, który skoczył 139 metrów. I omal się nie przewrócił przy tej próbie. Zresztą porównajcie sobie skoki Austriaka na starej i Niemca na nowej skoczni.
Skok Stefana Krafta z 2013 roku.
Skok Andreasa Wellingera z konkursu duetów w Wiśle (na filmie od 7:50).
– Wszyscy są pod wrażeniem Wisły, gdzie skocznia zmieniła się diametralnie i dziś można na niej dalej skakać. Choć myślę, że skok Wellingera na 144,5 metra będzie już ciężko pobić. Ale z drugiej strony to pokazuje, jak daleko można skakać i wylądować – mówił podczas konferencji prasowej Adam Małysz.
– Jak dobrze zawieje, to da się ten rekord jeszcze pobić. Jak tu przyjechałem i zobaczyłem skocznię pierwszy raz po przebudowie, to powiedziałem, że 140 metrów powinno się jeszcze dać wylądować telemarkiem. 144,5 metra Andreasa było wylądowane spokojnie, na dwie nogi – stwierdził po zawodach w Wiśle Dawid Kubacki.
Z kolei Johann Andre Forfang, którego ulubioną polską skocznią jest Wielka Krokiew, stwierdził: – Wrażenia z nowej Wisły i Zakopanego są bardzo zbliżone. Obie skocznie są świetne. W Wiśle po przebudowie bardzo mi się podobało. Ale generalnie muszę chyba powiedzieć, że moje ulubione miejsce to Zakopane. Zawsze udaje mi się tu nieźle skakać.
To co panie Ammann, może na stare lata warto zakopać topór wojenny i dać Wiśle Malince ostatnią szansę?
SZCZYRK – UKŁON W STRONĘ FANÓW, OD KTÓREGO ZABOLAŁY PLECY
To miało być wielkie święto drugiej skoczni zlokalizowanej w Beskidzie Śląskim. Choć nazywanie kompleksu skoczni Skalite drugim w regionie, oddając palmę pierwszeństwa Wiśle, jest krzywdzące dla Szczyrku. Wprawdzie kompleks aż do tej pory nigdy nie gościł u siebie zawodów rangi Pucharu Świata, to jednak pod względem walorów szkoleniowych pełni znacznie istotniejszą rolę. Zwłaszcza od przebudowy w 2008 roku. Jak cennym obiektem jest Szczyrk, niech świadczy fakt, że wielu ludzi ze środowiska polskich skoków przypisuje rozwój umiejętności Kamila Stocha, Dawida Kubackiego czy Piotra Żyły między innymi modernizacji tej skoczni.
W przypadku wielu skoczni – nie tylko w Polsce – można usłyszeć tekst, że dany obiekt zasługuje na organizację zawodów Pucharu Świata. Jednak wymawiając to zdanie w przypadku Szczyrku, nie ma w nim krzty przesady.
Konkurs na Skalitem mógł cieszyć tym bardziej, że kalendarz PŚ jest zdominowany dużymi obiektami. A przecież te normalne, z punktem konstrukcyjnym do 99 metrów, także zapewniają fantastyczne widowiska, a zawody na nich rozgrywane potrafią być naprawdę nieprzewidywalne. Wyniki środowych zmagań też ciężko było przewidzieć. Jednak nie w taki sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy to sobie wyobrazić.
Tak się bowiem złożyło, że w środku tygodnia w Szczyrku hulał wiatr. Podmuchy największego przyjaciela i jednocześnie wroga skoków tym razem były porywiste i nieprzewidywalne. Konkurs rozpoczął się o 17:30, ale szedł jak krew z nosa. I był równie przyjemnym uczuciem do oglądania. W końcu bardziej niż na sportowych emocjach, fani skupiali się na korytarzach i chorągiewkach. Jasne, pewnym powodem do radości były wysokie miejsca Polaków, bowiem Dawid Kubacki prowadził, a kolejnych trzech znajdowało się w czołowej dziesiątce. Jednak sami zainteresowani przyznawali, że zawody nie miały wiele wspólnego ze sportową rywalizacją. – To było oddawanie skoków w trudnych warunkach, można powiedzieć na przetrwanie i na pokaz dla kibiców – mówił Kamil Stoch.
Odpowiadający za dawanie zawodnikom pozwoleń na skok Borek Sedlak za każdym naciśnięciem zielonego światła grał w ruletkę. Czy tym razem skoczek trafi na optymalne warunki? A może zanadto mu powieje, dzięki czemu odda skok kwalifikujący się już jako niebezpieczny? Tak, jak Andrea Campregher, który na HS 104 poleciał aż 108,5 metra, jednak nie ustał tej próby. Albo w drugą stronę – zawodnik trafi na tak złe warunki, że nie miał szans na dobry skok? Jak nasz Aleksander Zniszczoł, który skoczył 91 metrów. Czy też wspomniany już Johann Andre Forfang – Norweg wylądował zaledwie na 80. metrze.
Andrea Campregher.
Po ponad dwóch godzinach walki o dokończenie choć pierwszej serii, kiedy na górze została czołowa dziesiątka Pucharu Świata, jury zawodów złożyło broń i odwołało konkurs.
Adam Małysz tak opowiadał nam o tamtych zawodach: – Wszyscy przepraszali za zaistniałą sytuację, ale my, FIS czy jury nie ponosiliśmy za nią winy. Oczywiście moglibyśmy mieć pretensje do tego, że zostało 10 zawodników i można było dociągnąć konkurs. Nawet jak rozmawiałem z Borkiem Sedlakiem, to stwierdził że akurat kiedy zarządziliśmy 10 minut przerwy, warunki się uspokoiły. Ale takich sytuacji nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nie była to dla nas łatwa decyzja, ale niestety jesteśmy zależni od pogody. Trochę wzięliśmy na siebie pewne ryzyko, bo mogliśmy rozpocząć konkurs o wcześniejszej porze. Ale ze względu na to, że odbywał się on w środku tygodnia, chcieliśmy go rozegrać o porze dogodnej dla kibiców. I atmosfera była fajna, kibice dopisali.
Można zatem powiedzieć, że robiąc ukłon w stronę fanów, organizatorów zabolały plecy. Owszem, decyzja o ustaleniu konkursu na godzinę 17:30 w środku tygodnia była zrozumiała. Jednak gdzieś przez głowę przechodzi myśl, że może gdyby zawody rozpoczęły się półtorej godziny wcześniej, to udałoby się rozegrać choć jedną serię i Szczyrk zaliczyłoby oficjalny pełnoprawny debiut w Pucharze Świata. Z drugiej jednak strony, w środę w Beskidzie Śląskim wiało przez cały dzień, więc wcześniejsza pora też nie gwarantowałaby przeprowadzenia zawodów. Teraz możemy tylko gdybać nad potencjalnymi scenariuszami.
SZCZYRK DAŁ RADĘ, ALE ZNÓW MIAŁ PECHA. CZY DOSTANIE KOLEJNĄ SZANSĘ?
ZAKOPANE: ATMOSFERA DALEKICH LOTÓW I POLSKICH NADZEI
Na całe szczęście, ostatni weekend PolSKIego Turnieju który odbywał się w Zakopanem, nieco wynagrodził fanom konkurs ze Szczyrku.
Wielkiej Krokwi nikomu nie trzeba przedstawiać. Skocznia imienia Stanisława Marusarza to wizytówka polskich skoków. Chociaż bywa kapryśna i nie każdy lubi tutaj skakać (pozdrawiamy Piotra Żyłę, który narzekał na belkę startową), to konkursy na niej potrafią zamienić się w fantastyczne widowiska. Całości dopełnia klimat Zakopanego. I jasne, momentami przypomina to festyn, a prowadzący imprezę didżeje niebezpiecznie balansują na granicy chwytliwych przyśpiewek i krindżu. Ale sami skoczkowie chwalą sobie doping płynący z trybun. A więcej o atmosferze panującej na Wielkiej Krokwi możecie dowiedzieć się z naszego reportażu z ubiegłorocznego Pucharu Świata w stolicy polskich Tatr.
Skupimy się jednak na tym, co w tym roku działo się na samej skoczni. A działo się naprawdę sporo, bowiem w piątek odbyły się kwalifikacje (których wyniki są zaliczane do PolSKIego Turnieju), sobota upłynęła pod znakiem zawodów drużynowych, a niedzielę zwieńczył konkurs indywidualny.
Zarówno sobotnia drużynówka, jak i niedzielne skakanie, to były kapitalne zawody. Sędziowie (i warunki atmosferyczne) pozwalali na dalekie loty, co ku uciesze kibiców zawodnicy chętnie wykorzystywali. Największymi wygranymi zostali Austriacy, którzy wbrew przewidywaniom Adama Małysza zdołali odrobić stratę do Słoweńców, by w niedzielę wyprzedzić ich w klasyfikacji generalnej o prawie 10 punktów. Ostatecznie uzbierali ich 3872,9, w czym wielka zasługa Stefana Krafta. 30-latek kolejny raz w tym sezonie był klasą sam dla siebie. W zawodach indywidualnych dokonał historycznej rzeczy, notując 109. podium w Pucharze Świata. Żaden skoczek w historii PŚ nie meldował się na pudle tyle razy, bowiem Austriak pobił tym samym rekord Janne Ahonena. I pewnie jeszcze bardziej go wyśrubuje.
15 tysięcy kibiców, którzy w niedzielę pojawili się na trybunach, nie mogło narzekać na brak długich skoków. W końcu bez prób oddawanych w okolice 135 metra zawodnicy nie mieli co marzyć o walce o czołową dziesiątkę.
I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie wyniki polskich skoczków. Owszem, doceniamy to, że one i tak uległy znacznej poprawie względem początku sezonu. Wszak w drugiej serii konkursu indywidualnego zobaczyliśmy aż sześciu Polaków. Mało tego, fenomenalny skok Olka Zniszczoła na 141,5 metra po pierwszej serii dawał mu czwarte miejsce. Mieliśmy ogromną szansę na to, by wreszcie zobaczyć polskie nazwisko w pierwszej dziesiątce zawodów. Ba, Zniszczoł walczył nawet o miejsce na podium, bowiem do trzeciego Anze Laniska tracił zaledwie 1,4 punktu. Niestety, w drugiej serii skoczył zaledwie 128,5 metra, przez co ostatecznie spadł na 11. miejsce. Tuż przed Dawidem Kubackim.
– Niestety w drugim skoku poszedłem nieco za bardzo do kierunku i zabrakło trochę wysokości. Ale to była niewielka różnica w technice. Gdybym miał inne warunki, to skończyłoby się inaczej – mówił Zniszczoł dziennikarzom po konkursie.
Dzień wcześniej Biało-Czerwoni liczyli się też w walce o podium zawodów drużynowych. Rzecz w tym, że w sobotę nasi reprezentanci ukończyli rywalizację na szóstej pozycji. Przed zawodami wiele na to wskazywało, więc z jednej strony trudno obrażać się na to, że ziścił się najbardziej prawdopodobny scenariusz. Z drugiej, podopieczni Thomasa Thurnbichlera walczyli o podium. Ale nie wyszli z tej walki zwycięsko.
– Przy odrobinie szczęścia można było wskoczyć na podium. Ale poniekąd mieliśmy świadomość, że pudło nie jest obecnie w naszym zasięgu. Trochę przykro, ale takie są fakty – analizował po konkursie Kamil Stoch.
Trudno nie zgodzić się z Orłem z Zębu, tak jak trudno nie zauważyć delikatnego progresu wyników Polaków. Lecz wciąż nieco doskwiera nam przebieg tych zawodów w wykonaniu naszych skoczków. W końcu rozbudzili nadzieję na znaczną poprawę swoich rezultatów. Pokazali, że mogą walczyć z czołówką stawki. Ale zarazem, że w decydujących momentach do tej czołówki wciąż jeszcze trochę im w tym sezonie brakuje.
POLSKI TURNIEJ POWRÓCI?
Jednak oczekiwania sportowe to jedno, a organizacja turnieju to zupełnie inna para kaloszy. A ta wyszła nad wyraz dobrze. Jasne, zawody w Szczyrku zostały odwołane z powodu warunków atmosferycznych, ale trudno obwiniać organizatorów o to, że wiatr wiał zbyt mocno. Natomiast sam format zawodów się przyjął. Chwalili go nie tylko Polacy, ale też zagraniczni skoczkowie. I to zarówno doświadczeni i bardziej uznani zawodnicy, jak Kraft czy Lanisek, jak i ci z drugiego szeregu. Jak 18-letni Tate Franz, który w Wiśle zajął bardzo dobrą – nomen omen – osiemnastą lokatę.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
– Wcześniej w Polsce byłem tylko w Zakopanem, tak że Wisła i Szczyrk to były dla mnie nowe skocznie. Uważam, że ten format miniturniejów z sumowaniem punktów jest fajny. Macie niesamowitych fanów i całe wsparcie, jakie ma u was nasza dyscyplina, zrobiło na mnie wrażenie – mówił nam po niedzielnych zawodach w Zakopanem Amerykanin.
Stefan Kraft podczas konferencji prasowej powiedział: – PolSKI Turniej to była fajna zabawa, w dodatku ze szczęśliwym zakończeniem dla naszej kadry. Myślę, że stworzenie takiego formatu było dobrym pomysłem w tym roku.
Oczywiście pochwał nowej formule nie szczędzili też polscy skoczkowie. – Fajnie, że mamy trzy konkursy indywidualne u siebie, to jest super. Był jeszcze konkurs drużynowy i duety. Im więcej konkursów jest w Polsce, tym lepiej. Jednak gdybym miał wybierać duety czy rywalizację czteroosobową, to jako kibic wolałbym oglądać tą drugą. Szkoda, że od tego odchodzą, bo ona daje dużo emocji – mówił Olek Zniszczoł.
Z kolei Kamil Stoch powiedział: – Ogólnie PolSKI Turniej wypadł bardzo dobrze. Z punktu widzenia zawodnika organizacyjnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ja nie czułem, żeby czegokolwiek mi brakowało. Szkoda tylko, że konkurs w Szczyrku się nie odbył, ale pewne skoki tam były, więc jakieś emocje kibice mogli przeżyć. Transmisja poszła w świat, więc Szczyrk poniekąd zaistniał. Mam nadzieję, że w przyszłości turnieje będą kontynuowane. A czy format się zmieni, czy będzie ten sam, to już czas pokaże.
Wiele wskazuje na to, że kolejne edycje Pucharu Świata będą opierały się na coraz większej liczbie turniejów składających się z kilku zawodów. Tak przynajmniej podczas konferencji prasowej sugerował Adam Małysz: – To był pomysł Waltera Hofera, który dużo wcześniej chciał spowodować, że skoki staną się takimi turniejami. Tak, żeby pomiędzy tymi turniejami były większe przerwy, ale by nie trzeba było przemieszczać się z jednego kraju do innego, czy nawet na drugi kontynent. Tylko po prostu, robimy wyjazd w jeden region, nawet jeżeli miałyby to być połączone dwa sąsiednie kraje, rozgrywamy tam trzy-cztery zawody, po czym następuje tydzień przerwy i jest kolejny turniej. Gdzieś po drodze ta koncepcja upadła, ale zaczyna się do tego wracać.
Można powiedzieć, że PolSKI Turniej był udanym, ale na razie tylko eksperymentem na jeden sezon. I szczerze, na początku sami nie byliśmy przekonani chociażby do formatu rywalizacji, który na pierwszy rzut oka wydawał się nieczytelny. Jednak ostatecznie stworzył on fajne emocje, a dodatkowym pozytywem z polskiej perspektywy były konkursy na aż trzech rodzimych obiektach.
Na pytanie, czy PolSKI Turniej ma szansę ponownie zagościć w Pucharze Świata, prezes PZN odparł: – Na pewno zasiądziemy z FIS-em do takich rozmów, bo odzew zawodników i sztabów jest bardzo pozytywny.
Pozostaje więc trzymać kciuki za to, żeby w przyszłości polscy fani ponownie będą mogli oglądać najlepszych skoczków świata na trzech obiektach w naszym kraju. W końcu FIS otrzymał całą masę pozytywnych sygnałów na temat premierowych zawodów. Innymi słowy, PolSKI Turniej się obronił. Pomimo tego, że czasami wiatr wiał mu w oczy.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o skokach: