Z jednej strony – pogrążony w chaosie spadkowicz. Z drugiej – spowity kontrowersjami beniaminek. Z dużym zainteresowaniem zasiedliśmy zatem do dzisiejszego hitu zaplecza Ekstraklasy, czyli starcia Lechii Gdańsk z Motorem Lublin. Samo spotkanie niestety trochę rozczarowało, aczkolwiek lublinianie po raz kolejny dowiedli, że potrafią ukąsić w końcówce i nigdy nie można spuszczać ich z oka.
Opłacało się walczyć do końca, bo Motor wywozi z Trójmiasta komplet punktów.
Przeciętna pierwsza połowa
Dziwne było to spotkanie. Trudno powiedzieć, by zupełnie nic się w nim nie działo – obie ekipy szarpały, były dość aktywne. Ale konkretów pod obiema bramkami oglądaliśmy tyle, co kot napłakał. Ani Lechia, ani Motor nie czuły się najwyraźniej wystarczająco mocne, by z pełnym impetem zaatakować i spróbować przejąć stuprocentową kontrolę nad widowiskiem. Choć początkowo biało-zieloni zdawali się być tego bliscy, ale dość szybko ich ofensywne zapędy zaczęły się sprowadzać do indywidualnych szarż poszczególnych zawodników – przede wszystkim Luisa Fernandeza, ale próbował też na przykład Bassekou Diabate. Ten pierwszy najgroźniejszy był przy próbach uderzeń z okolic szesnastego metra, ten drugi siał spory zamęt dynamicznymi wjazdami w pole karne lublinian.
Nie było jednak w tym wszystkim ciągłości. Między innymi dlatego Hiszpan, który tak zaimponował formą w pierwszym spotkaniu w barwach Lechii, dzisiaj sprawiał wrażenie gracza przygaszonego i chyba nawet odrobinę sfrustrowanego brakiem swobody na murawie.
Łukasz Budziłek nie miał zatem wielu okazji do wykazania się refleksem. Podobnie zresztą jak Antoni Mikułko. Motor skutecznie ograniczał Lechię w środkowej strefie boiska, nieźle się czuł w kontrataku, ale gorąco pod bramką gdańszczan robiło się na ogół dopiero po ewidentnych indywidualnych błędach defensorów. Jednak nawet z tego rodzaju obcinek lublinianie długo nie potrafili skorzystać. W efekcie zanosiło się dziś na klasyczne 0:0 po bezbarwnej. Obie ekipy niby coś tam z gry miały, ale było to zdecydowanie za mało, by piłka miała wylądować w końcu w którejkolwiek z bramek. Chyba że przez przypadek.
Cios w końcówce
Sytuacja zmieniła się dopiero w końcowej fazie gry, kiedy spotkanie stało się zdecydowanie bardziej otwarte. Nie mówimy tu może o szaleńczej wymianie ciosów i stuprocentowych okazjach strzeleckich wyskakujących jedna po drugiej jak grzyby po deszczu, ale widać było gołym okiem, że na boisku zrobiło się dużo więcej miejsca i oba zespoły nie nadążają już tak dobrze z asekuracją, jak miało to miejsce mniej więcej do 70. minuty. Najpierw gaz do dechy wcisnęła Lechia, raz po raz wjeżdżając w wolne przestrzenie pod polem karnym przyjezdnych, lecz ostatecznie górą ze starcia wyszedł Motor.
Motor, który kolejny już raz udowodnił, że jest zespołem nie do zdarcia i uwielbia gnębić oponentów w końcówkach spotkań. Tym razem robotę w ekipie Goncalo Feio zrobili zmiennicy – kapitalną akcję na skrzydle przeprowadził bowiem Mariusz Rybicki, a jego płaskie dogranie precyzyjnym uderzeniem w dolny róg bramki zamienił na gola Bartosz Wolski. Obaj pojawili się na murawie w drugiej połowie. Lechia nie zdążyła już znaleźć riposty na tego gola. Może mieć trener Szymon Grabowski żal do swoich graczy, bo w defensywie zachowali się naprawdę nagannie. Rybicki został po prostu odpuszczony, a Wolski był zupełnie niepilnowany.
Tak nie można bronić. Nie w starciu z Motorem, który zawsze naciska do końca.
Lechia Gdańsk – Motor Lublin 0:1 (0:0)
B. Wolski 90’+2
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Legia nie może liczyć na spacerek. „Ordabasy są lepsze niż Astana sprzed roku”
- Imię po Klinsmannie, gra jak młoda wersja Josue. Kim jest Juergen Elitim?
- „Jest dobrze, dobrze, dobrze, dobrze jest, dobrze”, czyli Legia przed startem sezonu
- Michał Pazdan: Paraliż, mania i bezsenność. Po Euro 2016 wyniszczała mnie głowa
fot. NewsPix.pl