Reklama

Czy wygrywasz B-klasę, czy Ekstraklasę, emocje są takie same

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

10 maja 2023, 08:32 • 10 min czytania 14 komentarzy

Gdy mijamy mój rodzinny Jędrzejów, Raków wciąż nie może się cieszyć. Ani z wygranego meczu, bo przegrał z Koroną, ani z mistrzostwa Polski, bo to wciąż nie było matematycznie pewne. Nabuzowany emocjami autokar patrzy na to, co dzieje się w Szczecinie i wspiera Pogoń. Jean Carlos musi odczuwać deja vu, słysząc wciąż hymn „My Portowcy”, który co rusz śpiewają zawodnicy Rakowa. Wsiadali do autokaru przybici i zniesmaczeni. Wysiądą rozkrzyczani i wpadający w sobie w ramiona. Mistrzostwo Polski przyklepują na trasie pomiędzy Kielcami a Częstochową. Może w Nakle. Może w Paulinowie. Może w Lelowie.

Czy wygrywasz B-klasę, czy Ekstraklasę, emocje są takie same

To nieistotne. Istotna jest eksplozja radości. Śpiewy i tańce. Hulanka i swawola. Wracający do Częstochowy autokar chce się bawić, lecz chwilę wcześniej dowiaduje się, że wracający z Kielc kibice mają opóźnienie ze względu na to, że urządzili sobie konkurs “kto ładniej zdemoluje krzesełko”. Raków nie rozpocznie świętowania bez tych, którzy pofatygowali się na wyjazd. Nie może też zjawić się pod stadionem i czekać w autokarze. Musi zrobić jakiś nieplanowany przystanek, by poczekać.

I się bawić.

Po drodze, już za Nakłem, Paulinowem albo Lelowem, nie ma zbyt wielu miejsc, w których można się zatrzymać. Kierownik zespołu obdzwania lokale. Pada na restaurację „Basteja” w Olsztynie, tym pod Częstochową rzecz jasna, której właściciel nie zapewnia wprawdzie prywatnej sali, ale proponuje namiot z nagrzewnicami, dużym stołem i ławkami. Niech będzie. Do chwilowego postoju wystarczy. Dla niego, właściciela, to duże wydarzenie. Wydzwonił dodatkową obsługę, samemu przyjechał na miejsce i nigdy by się nie spodziewał, że akurat tutaj zajedzie Raków.

Raków też nie. Kierownik i kierowca nie wiedzą nawet, gdzie dokładnie znajduje się ta knajpa. Wiedzą tylko, że jadą jak Lamborghini, o czym non stom przekonuje ich Ivi Lopez. My wraz z redakcją Kanału Sportowego jedziemy tuż za autokarem, który nagle staje i puszcza kierunkowskaz w lewo, gdzie jest pole i jakaś karczma. Po kilku sekundach zmienia decyzję. Nie, to jednak nie tu. Jedzie dalej. Zawraca. W końcu trafił na miejsce, które spontanicznie znalazł w Googlach.

Reklama

Z autokaru wyłaniają się piłkarze. Jeden z nich pije piwo w puszcze, zupełnie zwykłe, ze zwykłego sklepu. Drugi wybiega w koszulce Rejtana. Trzeci podnosi plastikowy kubek i krzyczy. Czwarty z piątym padają sobie w ramiona. Podobnie jak szósty z siódmym, ósmy z dziewiątym i dziesiąty z jedenastym. Możesz wiedzieć już od marca, że raczej nikt nie odbierze ci tytułu. Możesz oglądać mecz w Szczecinie, którego wynik od pierwszej do ostatniej minuty gwarantuje ci złoty medal, wiedząc, że nie dojdzie w nim do zwrotu akcji. Ale dopiero wtedy, gdy znajdziesz potwierdzenie w matematyce, gdy twój sukces stanie się nieodwracalny, gdy to po prostu będzie pewne, wtedy właśnie wybuchnie prawdziwa euforia.

Trudno nad nią zapanować, ale gdy Marek Papszun wstaje od stołu, gdy drużyna usiadła już w knajpie, momentalnie zapada cisza. Nawet takie drobne momenty pokazują, jak dużym respektem darzy go szatnia. – Zasłużone mistrzostwo trzy kolejki przed końcem to duża sprawa – przemawia do piłkarzy, by pokusić się za chwilę o jedną z ostatnich odpraw taktycznych w Rakowie. – I dzisiaj tak się bawimy, kurwa, jak graliśmy cały sezon. Na maksa!!! – wykrzykuje, a zawodnicy udowadniają, że rękę trenera widać także na tym polu. Zabawę przerwał tylko raz, widząc rozluźniającą się atmosferę, by rzucić do podopiecznych: – Panowie, tylko bez kontrowersji.

Piłkarze oczywiście śpiewali. Mistrzem Polski jest Raków! Mistrz, mistrz, Raków mistrz! Bania u Cygana hej, bania u Cygana do rana! Raków on fire! Lalalalalala! We are the champions my friend! Ktoś donosi piwo. Kierownik biega z kolejnymi zamówieniami. Jest głośnik. Jest Wojciech Herman, fizjoterapeuta, biegający z nim już bez koszulki. Jest Tomas Petrasek żartujący albo i nie, że wypije dziś jedno piwo ewentualnie dziesięć. Są obcokrajowcy, którzy nie wszystko rozumieją, ale z każdym się wyściskują. Jest pociąg, który jedzie z daleka, byle nie do Warszawy. Czy czuję wtedy klimat polskiego wesela? Trochę tak. Klimat wieczoru kawalerskiego. Klimat wyjazdów integracyjnych. Klimat wakacji w domku na Mazurach.

Wreszcie: klimat niższych lig.

Reklama

Myślę sobie: jakie to jest wszystko urocze, takie zwyczajne, takie pospolite, takie znane z różnych urlopów, wyjazdów, ognisk czy biwaków. Maglowaliśmy od każdej strony system, jakiego Papszun nauczył drużynę. Zachwycaliśmy się wolnymi Iviego Lopeza, solidnością Svarnasa, rajdami Tudora i luzem Nowaka. Podążaliśmy za skrupulatnie uknutym planem Michała Świerczewskiego i analizowaliśmy jego wypowiedzi z konferencji prasowych. Docenialiśmy projekt. Spekulowaliśmy o transferach. Siadaliśmy nad planami krótko-, średnio- i długoterminowymi.

I co?

I oni sobie teraz robią pociąg?

Śpiewają „We are the champions”?

Chcą się kręcić na jakiejś karuzeli, która nie działa?

Piją zwykłego lagera na drewnianych ławkach?

Tak, właśnie to. Właśnie pociąg. Właśnie „We are the champions”. Właśnie karuzela. Właśnie lager. Właśnie drewniane ławki. Widząc to wszystko myślę sobie, że jeśli chodzi o radość, o emocje, o euforię, w zasadzie nie ma różnicy, czy wygrasz B-klasę, czy Ekstraklasę. W obu sytuacjach czujesz mniej więcej to samo. I bawisz się w podobny sposób.

Myślę sobie wtedy, że piłka naprawdę jest dla wszystkich i nie musisz dochodzić do wysokiego poziomu, by przeżywać podobną radość. Kontuzjowany zawodnik z Nakła może czuć się po awansie jak Marcin Cebula, pierwszy do rozkręcania imprezy. Trenerski pasjonat z Paulinowa może jak Marek Papszun nawoływać znad stolika do intensywnej zabawy. Fizjoterapeuta z Lelowa też może biegać bez koszulki, z głośnikiem w ręku, stając na czele pociągu, który jedzie z daleka, byle nie do Warszawy.

Ekstraklasę od B-klasy różni wszystko. Duże miasta i wielkie fury. Liczni kibice i pielęgnowana tradycja. Nowoczesne stadiony i rozwijające się akademie. Sowite kontrakty i wyższy poziom sportowy. To oczywistości. Ale właśnie to, właśnie ta radość, jest wszędzie taka sama. I to niesamowita siła piłki. Jeśli ktoś w olsztyńskiej restauracji nie znał drużyny Rakowa, pomyślał sobie pewnie, że przyjechały chłopaki z III ligi.

Dlatego bardzo zdziwiłem się, gdy internetowi strażnicy dobrego smaku stwierdzili, że Raków bawi się w niestosowny sposób, bo pociąg jedzie z daleka tylko na wiejskich potańcówkach, a pod stadionem w Częstochowa to w ogóle są tory tramwajowe, a nie kolejowe. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, co jest złego w tym, że ktoś świętuje na swój sposób, nie krzywdząc przy tym innych (zwłaszcza, gdy jest to sposób tak pospolity). Nie potrafię odgadnąć, co w zabawie Rakowa jest niestosownego, bekowego, krindżowego, cokolwiek. Nie wiem, po co w ogóle o tym dyskutować. Polska piłka ma tysiąc problemów i to jak bawi się Raków z pewnością do nich nie należy, o ile nie mówimy o tym, co zrobił Gutkovskis, ale to już materiał na inną historię.

Lubimy widzieć w piłkarzach ludzi odklejonych od rzeczywistości. Komentować ich ubrania, samochody i kontrakty. Postrzegać jako ludzi zblazowanych, próżnych, odklejonych od rzeczywistości. Kiedy zachowują się jak zwykli ludzie na zwykłej imprezie, też nam się to nie podoba. Bo wyobrażamy sobie, że mistrz będzie bawił się jak mistrz. Niech każdy zwycięzca celebruje sukces jak chce, bo takie jego prawo. I dopóki nie obraża, nie krzywdzi, nie niszczy mienia, nie łamie prawa – naprawdę, nic nam do tego. Chyba że ulegniemy przed strażnikami dobrego smaku i wpiszemy do podręcznika licencyjnego PZPN kilka punktów wymaganych do spełnienia podczas świętowania mistrzostwa Polski. Muzyka? Zero disco, zero starego rocka, tylko modne i alternatywne kawałki wyselekcjonowane przez profesjonalnego DJ’a. Alkohol? OK, ale taki wyszukany: szkocka whisky (bez coli), dobry koniak, lampka białego bądź czerwonego wina. Zabawa w pociąg? Absolutnie nie. Lepiej wykorzystać ten czas na rozmowy o literaturze.

Widząc Raków czułem się jakbym widział drużynę, która właśnie awansowała do A-klasy. I to żadna ujma dla tego klubu. Wręcz przeciwnie.

To coś niezwykle uroczego.

Coś, co pokazuje, że jedna rzecz w piłce jest taka sama niezależnie od poziomu, na którym grasz. A są nią emocje.

To w ogóle był kompletnie szalony dzień  z perspektywy całej Ekstraklasy i myślę, że ta niedziela zostanie zapamiętana na długo. Raków przyjechał do Kielc pewny swego. Wszyscy pytali działaczy, czy, hehe, szampany już się chłodzą. Oni odpowiadali zawsze, że, hehe, spokojnie, nie, nie, najpierw mecz. Świętowanie w Częstochowie? Skądże, skądże, niczego nie planujemy, liczymy na spontaniczność. W oficjalnych rozmowach zapraszali na mistrzowską fetę zaplanowaną na koniec sezonu lub puszczali oko stwierdzeniem, że odpowiednie organy zostały na wszelki wypadek poinformowane o potencjalnych zgromadzeniach. Jakby nietaktem czy nawet bezczelnością było powiedzenie głośno tego, co wszyscy wiedzą.

Oczywiście, że Raków swoje szampany miał i był przygotowany na świętowanie już w Kielcach. Ale zaskoczyło go to, jak dobrze zorganizowanym zespołem jest Korona, która wygrała wiosną siódme z ośmiu domowych spotkań. Korona z kolei czuła się w tym całym zamieszaniu pominięta. – Irytuje mnie to, że oceniamy frekwencję wyłącznie z perspektywy rywala. W tym sezonie kibice pokazali, że Kielce pasują do Ekstraklasy – mówił nam Łukasz Jabłoński, prezes kieleckiego klubu. Odpowiadająca za marketing i komunikację Daria Wollenberg opowiadała o przedziwnych telefonach od kibiców z Częstochowy, przykładowo takich, w których ci chcą zapewnienia, że przyjście na sektor Korony w koszulce Rakowa jest bezpieczne.

– Pokora przede wszystkim! – krzyczy do nas prezes Korony już po meczu. I właśnie wtedy zaczyna się ten emocjonalny roller-coaster. Piłkarze Rakowa padają rozżaleni na murawę. Vladan Kovacevic wygląda jak ilustracja do książki „Straszliwie sam”. Goście sprawiają wrażenie ludzi, którym coś może wymknąć się z rąk. Jakby na boisku w Kielcach wydarzyło się coś, co może odebrać im mistrzostwo Polski.

Najbardziej skruszony jest Fran Tudor. – Nawet dwie… – odpowiada, gdy zagajamy go o to, że miał na nodze piłkę na mistrzostwo Polski. On sam nie rozumie jeszcze, co wydarzyło się w doliczonym czasie. Obok autokaru Kacper Kostorz rozmawia z Jeanem Carlosem. Obaj kibicują teraz Pogoni. Kostorz, bo jest jej zawodnikiem, Carlos, bo jeśli ta nie przegra z Legią, losy mistrzostwa będą przyklepane. Kolejni zawodnicy w ciszy wsiadają do autokaru. Wyluzowany zdaje się być tylko Marek Papszun, który rzuca do nas w żartach, że mecz Pogoni z Legią włączy może w drugiej połowie, gdy pojawia się jakieś emocje. W żartach, bo tak naprawdę nie włącza go ani na chwilę. Robi to samo, co po każdym innym meczu, sprawiając wrażenie człowieka niezainteresowanego losami spotkania w Szczecinie. Zna wynik, bo słyszy wybuchy radości na górze autokaru. I przyśpiewkę „My Portowcy”, która już pewnie nigdy nie pojawi się w częstochowskim autokarze z taką częstotliwością.

Choć mistrzostwo zapewnia koniec końców Pogoń i jej wygrana nad Legią, to Korona spina tę historię piękną klamrą. Lipiec 2019 roku. Raków rozgrywa swój pierwszy mecz po awansie do Ekstraklasy z drużyną, którą prowadzi wtedy Gino Lettieri. Zanim ktokolwiek kopnie piłkę, wszyscy wiedzą, że klub z Częstochowy to jeden z najciekawszych beniaminków od lat. Że może namieszać, co zrobił już w Pucharze Polski, z którego wyeliminował Lecha i Legię. Że to projekt inny niż wszystkie. Skazany na sukces.

Oczekiwania są ogromne. W Bełchatowie, gdzie Korona wygrała jedną bramką, a mogła strzelić ich o wiele więcej, pęka jednak balonik. Na system taktyczny Marka Papszuna, mający być układanką nie do rozczytania, wystarczy posłać identyczne ustawienie, nawet jeśli, jak wtedy kielczanie, niespecjalnie je ćwiczyłeś. Doskonale pamiętam swoją reakcję po tamtym meczu. I co, to tyle? Naprawdę tylko tyle mają do zaoferowania? O to ten cały szum?

Raków przestraszył się Ekstraklasy. Tomas Petrasek mówił nam w radiu, że nigdy nie czuł się tak źle na boisku, jak wtedy. – Nie spodziewałem się, że stres może mieć taki wpływ na ludzkie ciało i myśli – opowiadał rosły obrońca. Jego zespół drżał wówczas przed spadającą Koroną, teraz nie ugiął się przez całą ligową stawką. – Mistrzostwo Polski? Marzyłem tylko o tym, by zagrać w Ekstraklasie. Od drugiej ligi do mistrzostwa Polski… Kawał historii – mówi Petrasek świętując z kuflem w ręce. Dziś już stresu nie czuje. Dziś pije piwo. Ewentualnie dziesięć.

WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOCHOWA: 

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Kamil Warzocha
0
Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Ekstraklasa

Komentarze

14 komentarzy

Loading...