Reklama

Miłostki i kaprysiki. O bogaczach w polskim futbolu

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

09 maja 2023, 12:55 • 29 min czytania 59 komentarzy

Tylko trzech spośród stu najbogatszych Polaków inwestuje w rodzime kluby piłkarskie. W środowisku funkcjonuje zresztą zgrabny dowcip: „Jak zostać milionerem w futbolu? Najpierw trzeba być miliarderem!”. Oto historie bogaczy, którzy próbują swoich sił w piekiełku naszego futbolu. 

Miłostki i kaprysiki. O bogaczach w polskim futbolu

Michał Świerczewski jest tak zafiksowany na punkcie wielopoziomowych planów, drobiazgowych kontroli i minimalizowania ryzyka, że potrzebował Rakowa do wywoływania dreszczyku emocji i spełnienia szalonego marzenia sprzed ćwierćwiecza. Janusz Filipiak lubi słyszeć, jak inni poważni ludzie współczują mu konieczności prowadzenia Cracovii. Dariusz Mioduski skończył Harvard, grał w koszykówkę z Barackiem Obamą, mógł zostać ministrem skarbu w rządzie Marcinkiewicza, ale prawdziwą popularność przyniosła mu dopiero Legia.

Zbigniew Jakubas spełnia się w roli Warrena Buffetta i zbawcy mikro-światka Motoru. Krzysztof Witkowski urządził sobie wesołe miasteczko w malutkiej Niecieczy. Wojciech Kwiecień ukrywa tożsamość, zabrania robić sobie zdjęć, ale jeździ Maybachem i wydaje fortunę na Wieczystą. Przemysław Sztuczkowski podniósł się po upadku z czasów światowego kryzysu finansowego i wyciągnął pomocną dłoń do Hutnika. Gregoire Nitot nie wystraszył się kretyńskiej akcji pseudokibiców Legii i w nieco hipsterski sposób zarządza Polonią. Jarosław Królewski błyszczy na salonach wiedzą o sztucznej inteligencji i prowadzi Wisłę Kraków.

Bogusław Leśnodorski, były współwłaściciel Legii Warszawa: – Piłka nożna to niesamowity lewar społeczny, środek wpływu z dużą skalą oddziaływania i grunt do zdziałania czegoś dobrego. Każdy klub ma wielkie znaczenie dla swojego miasta i lokalnej społeczności. Karmią ego. Rekompensują niespełnione ambicje sportowe. Pojawia się też motyw sportowy. Chęć sprawdzenia się. Często jest to związane z silnym uczuciem do jakiegoś klubu. Tak jak u Michała Świerczewskiego. On jest zresztą najbardziej piłkarsko obeznany z nich wszystkich. 

Krzysztof Domaradzki, dziennikarz „Forbesa”: – Swojego czasu wśród zamożnych Polaków panowała moda dokładania klubów piłkarskich do portfolio biznesowego. Ciut zabawne, że wykładali pieniądze, gdy to środowisko jawiło się jako korupcyjne bagienko. Ostała się garstka. Paradoksalnie wycofali się w znacznie lepszych i bardziej uczciwych czasach. Albo moda przeminęła, albo biznesmeni zorientowali się, że na klubie piłkarskim bardzo trudno jest zarobić.

Reklama

Zajrzyjmy do garnka, w którym aż kipi od barwnych osobowości.

Michał Świerczewski. Plan zemsty

1998 rok. 0:2 z Pogonią. Na stadionie jakieś tysiąc osób. Ktoś popłakuje, ktoś inny przeklina. Przygnębiająca stypa. W tym smętnym gronie znajduje się dwudziestoletni student Michał Świerczewski, którego kilka lat wcześniej w kibicowanie wkręcił kolega z podstawówki. W połowie lat dziewięćdziesiątych wypatrzył sobie nawet mini-idoli – Jana Spychalskiego i Pawła Skrzypka. Tamtego dnia Raków spadał z Ekstraklasy, a Świerczewski pomyślał: „Kiedyś zostanę właścicielem tego klubu i wprowadzę go z powrotem do najwyższej ligi”.

Sam przedstawia taką wersję zdarzeń.

Ponoć tak było.

2023 rok. Budynek klubowy przy ulicy Limanowskiego w Częstochowie. Panuje wzmożony ruch. Prezesi, dyrektorzy, trenerzy i piłkarze przekonują, że nic nie wiedzą, bo właściciel trzyma ich w niepewności. Wszystko ogłosi o 10:00. Michał Świerczewski przyjeżdża do klubu o godzinie 9:45. Czarna marynarka, czarna koszulka, czarna aktówka. Figlarny uśmiech. Oto ten właściciel. Tamtego dnia zamyka pewien wspaniały etap w historii Rakowa.

Reklama

Nie musi przedstawiać żadnej wersji zdarzeń.

Tak było.

Wychowywał się pod Jasną Górą. Studiował informatykę na Politechnice Częstochowskiej. W końcu przy ulicy Wolności założył sklep z komputerami i podzespołami na trzydziestu metrach kwadratowych. Odważnie postawił na sprzedaż internetową. Najpierw spieniężał komputery, następnie laptopy, notebooki czy smartfony. Tak powstała potęga firmy x-kom, która dwie dekady później chwali się przychodami na poziomie dwa i pół miliarda złotych, mieści się w głównej siedzibie o wielkości dwunastu tysięcy metrów kwadratowych, a Michała Świerczewskiego uczyniła siedemdziesiątym ósmym najbogatszym Polakiem z majątkiem przekraczającym miliard złotych.

Krzysztof Domaradzki: – To nie wygląda na przypadek, tylko na przemyślane stawianie kolejnych kroków. Najpierw zbudował potęgę firmy x-kom, swojego najważniejszego biznesu, następnie został sponsorem, a później właścicielem Rakowa, który przekształcił z marginalnego polskiego klubu w najlepszy w kraju.

Bez niego nie istniałby Raków Częstochowa. Gdy na konferencji prasowej ogłaszano odejście Marka Papszuna, a w sali unosiła się aura niepewności wokół stabilności projektu „Medalików”, 48-letni szkoleniowiec tylko szeroko się uśmiechał i przekonywał, że nie ma powodów do zmartwień, bo na miejscu zostaje najważniejsza osoba: Michał Świerczewski. Ten prowadzi biznes w niezwykle wręcz woluntarystyczny sposób.

Świerczewski: – Spełniony byłbym dopiero po wygraniu Ligi Mistrzów

Miesza się w kompetencje prezesów i dyrektorów, zwalnia i rotuje na tych stanowiskach, przeprowadza transfery i negocjuje kontrakty. Wydaje swoje pieniądze. Dużo. Bardzo dużo. Coraz częściej zresztą zaczyna na to narzekać. Jest miliarderem, ale w złotówkach, a nie w euro, którymi operuje się na tym rynku.

Faktycznie jest taki zaborczy?

Bogusław Leśnodorski: – Jest „control freakiem”. Ma tak ułożone życie, że może sobie na to pozwolić. Jest to trudny model zarządzania, bo w środku powstaje „mindfuck”, kto tu tak naprawdę dowodzi, podejmuje decyzje i jest liderem. Działa to jakoś. Nie wiem, czy optymalnie, ale działa. Raków nie jest też na tyle dużą działalnością, żeby nie dało się tego objąć jedną głową. W większym klubie, typu Lech czy Legia, nie byłoby tu możliwe.

Krzysztof Domaradzki: – Przyznał mi kiedyś, że w piłce nożnej fascynują go emocje. Sam na co dzień jest mistrzem planowania i budowania strategii. Bardzo dużo rozmyśla o swoich działaniach. Nie ma w jego ruchach za wiele przypadkowości. A piłka nożna składa się z elementów losowych, które składają się na wyniki meczów i rozstrzygnięcia sezonów. Nie ma tu monotonnej przewidywalności i pełnej kontroli nad dynamiką zdarzeń. To musi być pociągające.

Dla kogoś takiego jak Świerczewski to zderzenie dwóch różnych światów. X-kom to potężny biznes korporacyjny, działający na skalę całego kraju, zatrudniający prawie dwa tysiące pracowników, potrafiący zrobić prawie trzy miliardy złotych przychodu. Raków jest zaś biznesem mniejszym, zupełnie innym, napędzany pracą ludzi o zupełnie innych kompetencjach i umiejętnościach. Tu i tu masz przedsiębiorstwa, a to kompletnie dwie różne bajki i dyscypliny.

X-kom jeszcze się rozwinie?

Krzysztof Domaradzki: – Dużo zależy od światowej koniunktury. Rynek e-commerce, który pięknie rósł właściwie od początku swojego istnienia, złapał zadyszkę w 2022 roku. Pytanie, jak długo ta zadyszka potrwa. Wszelkiego rodzaju prognozy wskazują, że ma ona charakter tymczasowy, a e-commerce niedługo znów przyspieszy i wróci na falę wzrostów, a jeśli tak się stanie, x-kom naturalnie będzie dalej rósł. Michał Świerczewski zawsze też podkreśla, że nie chce ograniczać się w ramach swojego biznesu tylko do polskiego rynku, więc przymierza się do międzynarodowej ekspansji, od jakiegoś czasu próbuje chociażby działać w Niemczech. To jest największa zagadka. Czy firma lokalna stanie się firmą kontynentalną, a może nawet globalną. W Polsce nie było dużo takich historii. To też jakaś jego motywacja.

Mógłby jeszcze więcej inwestować w Raków?

Bogusław Leśnodorski: – Trudno tam jest. Moje obserwacje są takie, że Częstochowa może być jednym z najtrudniejszych miejsc do robienia futbolu w Polsce. Świerczewski sporo już zainwestował, a palenie pieniędzy w kominku nie należy do najmądrzejszych ruchów, jeśli oczywiście nie jest się księciem Arabii Saudyjskiej czy szejkiem ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Nikt nie posiada fabryki kasy, więc niezależnie od majątku właściciela, celem powinno być zbilansowanie klubowego budżetu w nieco dłuższej perspektywie. Awans do fazy grupowej europejskich pucharów pewnie ustabilizuje sytuację Rakowa, ale wciąż nie będzie miał możliwości osiągania takich przychodów jak Legia, Lech czy Wisła.

Krzysztof Domaradzki: – W 2021 roku powiedział mi, że na co dzień osiemdziesiąt procent czasu zajmuje mu x-kom, dwadzieścia procent – Raków, zaś proporcje zmieniają się jedynie po zakończeniu sezonu, gdy otwiera się okienko transferowe, piłkarze wyjeżdżają na urlopy i do akcji wchodzą gabinetowi działacze.

Ostatnio zszokował i zapowiedział, że Raków wyda latem tylko pięćset tysięcy euro na transfery. 

Bogusław Leśnodorski: – Myślę, że jakieś transfery będzie robił. Zresztą nie jest nigdzie powiedziane, że jedyną drogą na wzmocnienie zespołu już płacenie innym klubom. Raków kusi dobrymi pensjami. Nie ma wyboru. Częstochowa nie należy do pierwszej dziesiątki najlepszych miast do życia w Polsce.

Świerczewski jest najbardziej kumaty spośród wszystkich bogaczy w polskim futbolu?

Bogusław Leśnodorski: – Przez te wszystkie lata najwięcej z nich wszystkich nauczył się w kwestii świadomego zarządzania pierwszą drużyną swojego klubu. Konsekwentną pracą opanował wszelkie mechanizmy i doszedł na szczyt polskiego futbolem. Testem będą dla niego trzy następne lata. Łatwiej jest wygrać mistrzostwo niż siedzieć na tronie. Zarządzanie sukcesem to sztuka. Zawsze łatwiej jest piąć się i gonić lepszych niż być najlepszym. Poza tym poważne kluby muszą grać na trzech frontach. Można jednak gdybać, opowiadać, teoretyzować, ale sport to sport, a on poprowadził ten klub od II ligi do wygrania Ekstraklasy.

Janusz Filipiak. Współczucie bogaczy

Loża na stadionie Cracovii. Na trybunach narasta tumult wywoływany okrzykami kibiców „Pasów”. Janusz Filipiak traci głos. Do pomieszczenia wchodzi Stefan Majewski. Przynosi składy przed meczem przyjaźni z Lechem Poznań.

Filipiak: – Ja znam skład, Stefan, spokojnie.

Majewski: – Tak, tak, wiem o tym. 

Filipiak: – Dużo wcześniej nawet…

Puszcza oko. Śmieje się, że „dostaje głupawki”. Wykorzystuję okazję. „Piłka nożna naprawdę jest dla pana dźwignią marketingową?”, pytam. „Potężną, tak”, odpowiada. „Trudno, żeby ktoś na szczycie klubu piłkarskiego miał dobry wizerunek w środowisku”, ripostuję. „Dlaczego? Mam bardzo dobry wizerunek. Wynika z ogólnopolskiego współczucia”, słyszę i śmieję się życzliwie, a może pobłażliwie, kto wie. Na to odzywa się Filipiak: – Tak mi mówią: „współczuję ci, że musisz zajmować się tym klubem”.

Łatwo w niego uderzać.

Ironizować.

I krytykować.

Aktualnie jest tak bogaty, że może pozwolić sobie na ostentacyjną wręcz niezależność. Nie przepuszcza swoich myśli i słów przez biurka gryzipiórków z działu PR, a potem dostaje mu się za te wszystkie teksty o praktycznie pustym tysiącmetrowym apartamencie i zalegającym w garażu nieużywanym aucie, o kupowaniu Rolls-Royce’ów w próbie dołączenia do jednej ligi z zagranicznymi bogaczami, o waleniu schabowych i piciu wódy w wykonaniu kibiców Cracovii, o zabójczych dla klimatu wakacjach klasy średniej na Krecie…

Naprawdę łatwo w niego uderzać.

Ironizować.

I krytykować.

Ale to człowiek, którego „Corriere della Sera” nieprzypadkowo porównuje do Billa Gatesa.

W latach siedemdziesiątych wstąpił do PZPR-u, żeby móc wyjeżdżać na Zachód. Do trzydziestego trzeciego roku życia mieszkał w akademiku. Z żoną i dwójką dzieci gnieździł się na osiemnastu metrach kwadratowych. Harował jako nocny stróż. To był jego trzeci etat. W latach osiemdziesiątych pracował w paryskich centralnych laboratoriach badawczych France Telecom i na australijskim University of Adelaide.

Leszek Milewski kiedyś pisał w swoim felietonie: „Filipiak opowiadał, jak po przeprowadzce do Australii u schyłku lat osiemdziesiątych, poszli z żoną i dziećmi do sklepu, nakupili produktów, zrobili im zdjęcie, a potem wysłali to zdjęcie przez cały świat do Polski, by rodzina wiedziała, że nie biedują. Dziś to zdjęcie ma być w ich domu symbolem drogi, jaką przeszli”.

Wrócił do Polski, żeby wykładać na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. W życiu napisał jakieś sto publikacji naukowych. Wszystkie o tytułach i treści, które niewiele mówią przeciętnym zjadaczom chleba. Comarch zakładał w pokoju 415 budynku B5 Wydziału Metalurgii na AGH. W 2000 roku po raz pierwszy został umieszczony na liście stu najbogatszych Polaków według tygodnika „Wprost”. Aktualnie jego majątek szacowany jest na sześćset siedemdziesiąt milionów złotych. 

Od prawie dwudziestu lat rządzi w Cracovii. Zatrudniał setki piłkarzy i dziesiątki trenerów, wydał fortunę na drużynę, organizację i infrastrukturę, znienawidził menadżerów i agentów wszelkiej maści, wygrał tylko albo aż dwa trofea. Wobec tego wszystkiego regularnie powraca sakramentalne pytanie: po co mu ta piłka nożna?

Filipiak: – Mój dobry wizerunek wynika z ogólnopolskiego współczucia

Bogusław Leśnodorski: – Bardzo specyficzny człowiek. Nie wrzucałbym go do jednego worka z innymi miliarderami i milionerami w futbolu. Czasami zastanawiam się, dlaczego on to wszystko robi i dalej nie potrafię udzielić żadnej sensownej odpowiedzi. Większość tych ludzi chce jednak grać o pełną pulę. On niekoniecznie. Myślę, że może lubić piłkę nożną. I po prostu go stać. Statusowo tylko korzysta na tym, że gdziekolwiek nie pojedzie na świecie i gdziekolwiek nie usiądzie sobie z poważnymi biznesowymi kolegami, może opowiedzieć o swoim klubie w Ekstraklasie.

Kiedy podczas wspomnianej rozmowy na loży spytałem Janusza Filipiaka o jego motywacje i ambicje w piłce nożnej, próbując przemycić myśl o uzależnieniu od emocji”, uciął te niezbyt subtelne dywagacje krótką i profesorską reprymendą: Nie bawmy się w tanią psychoanalizę”. Chlubił się wdzięcznością kibiców „Pasów”. Śmieje się nawet czasami, że fotografują się z nim jak z białym misiem. Krzysztof Domaradzki napisał z nim książkę pt. „Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu”, w której właściciel Cracovii opowiedział o historii sukcesu. 

Jakie piłkarskie motywacje napędzają Janusza Filipiaka?

Krzysztof Domaradzki: – Cracovia jest jednym z wielu elementów jego biznesowej układanki skupionej wokół Comarchu. Na osiemnaście rozdziałów naszej książki tylko jeden poświęcony był klubowi, choć trzeba przyznać, że najobszerniejszy. Filipiak wchodził do futbolu na fali sukcesu Comarchu z lat dziewięćdziesiątych. Miał pieniądze. Lubił piłkę. Widział innych przedsiębiorców inwestujących w sport. Zaryzykował. Bardzo jasno mówi przy tym, że gdyby wtedy wiedział, na czym polega polski futbol i z czym wiąże się bycie właścicielem klubu piłkarskiego, nigdy nie zdecydowałby się na wejście do tego środowiska.

Napisaliśmy nawet podrozdział zatytułowany „W co ja się wpakowałem?”. Skoro jednak wszedł w taką branżę, a jest człowiekiem upartym, ambitnym i lubi stawiać na swoim, postanowił coś z tą Cracovią zrobić. Zbudować ją na swój sposób. Wierzy w tworzenie projektów na mocnych fundamentach. Takich, które mogą przetrwać dekady. Dlatego też zamiast na przykład wydawać krocie na piłkarzy, woli inwestować w infrastrukturę, która według niego w długofalowej perspektywie bardziej posłuży się klubowi. Czy ma rację? Trudno powiedzieć. On twierdzi, że to działa, że klub ma stabilne fundamenty, ale kibice i lokalne media oczekują od Cracovii sukcesów, a te nie przychodzą.

Ile przekory jest w gadce, że Cracovia to dźwignia marketingowa?

Krzysztof Domaradzki: – Coś w tym jest. Niezależnie od wielkości biznesu, wystarczy zainwestować w klub piłkarski, a o firmie lub jej właścicielu robi się głośno. Jest w tym też pewnie trochę pompowania ego. Żaden biznes nie da przedsiębiorcy takiej rozpoznawalności jak klub piłkarski.

Jarosław Królewski. Młody, prężny, zagubiony

Jarosław Królewski szczerze wierzy, że coraz więcej firm woli nerdów od bywalców salonów z Bentleyem w garażu”. Nie należy do ścisłej czołówki najbogatszych Polaków. Nawet nie tylko „ścisłej”, a pewnie nawet samej „czołówki”. Celem jego działań na rynku nie jest bowiem gromadzenie majątku w sensie ścisłym. Prowadzi Synerise, firmę zajmującą się sztuczną inteligencją i zbiorami danych, czasami uznawaną za jedno z najszybciej rozwijających się przedsiębiorstw technologicznych na świecie. On sam w ostatnich latach wyrósł na istotnego i wyróżniającego się polskiego specjalistę w dziedzinie AI. 

Tak mówił w naszym niedawnym wywiadzie: – Chcielibyśmy przyczyniać się jako Synerise do tego, żeby nie tylko naśladować największych, ale też wdrażać rozwiązania. Moim marzeniem zawsze było to, żeby być przy stoliku, który decyduje o tym, jak zmienia się świat. Do tego dążę, tego się uczę.

Królewski: Moim marzeniem jest być przy stoliku, który zmienia świat

Nie należy do grona plutokratów i krezusów, kumulujących pieniądze i pogłębiających nierówności, a raczej nowego modelu pokolenia młodych i prężnych biznesmenów, których chyba najlepiej określić jako technoentuzjastów. Dosyć ładnie obrazuje to zresztą jego medialny spór z Januszem Filipiakiem.

– Byłem na ważnym panelu dyskusyjnym w Nowym Jorku, w zacnej, prestiżowej instytucji. Michała Sołowowa posadzili w tym samym rzędzie z człowiekiem pokroju Królewskiego. Czy może nawet z nim. I Sołowow się wkurzył. Z jednej strony miliarder z potężnymi zasługami, a z drugiej młody człowiek ze startupu. To nie było poważne. I w tym przypadku też nie byłoby to poważne. Z kim ja miałbym się spotykać? Z człowiekiem, który generuje kilkadziesiąt mln złotych straty? – zaczepiał kiedyś młodszego kolegę właściciel Cracovii w Onecie.

Królewski odpowiedział na Twitterze: – Oczywiście, jestem biznesowym nikim w skali rozumienia świata pana profesora. Mam nadzieje, że nim pozostanę, a miarą moich szczenięcych, małowiejskich marzeń, nie będzie liczba Maybachów w garażu.

Trafnie tamtą sprzeczkę podsumowywał w rozmowie z nami Michał Świerczewski, któremu naturalnie bliżej do biznesowego świata Królewskiego niż Filipiaka: – „Stary” świat przeciwko „nowemu”. Oba mają swoje plusy i minusy, choć wydaje mi się, że po stronie pana Filipiaka brakuje zrozumienia dla pewnych procesów, które zachodzą na całym świecie.

W grudniu Jarosław Królewski stał się większościowym akcjonariuszem Wisły Kraków. Sporo już zdążył zobaczyć przy Reymonta. Znalazł się w entuzjastycznie przyjmowanej grupie ratowniczej, która wyciągnęła Białą Gwiazdę” znad przepaści, żeby następnie wszystko spaprać, uczestniczyć w publicznym praniu brudów i spadku z ligi, gadać o „perspektywie marsjańskiej” i toczyć bezsensowne wojenki środowiskowe, a w końcu zakopać swój wizerunek „młodego i prężnego” na rzecz „zagubionego i zakompleksionego”. Teraz powoli odczarowuje złe wrażenie. Już jako człowiek całkiem nieźle obcykany w piłkarskim przemyśle. 

Bogusław Leśnodorski: – Barwna postać. Nie miał łatwo. Wszedł w lokalne układy, relacje, spory i waśnie. Jest uparty, twardy, trzeba mu przyznać. To cechy, które go wyróżniają, a są bardzo istotne w prowadzeniu klubów. Kraków jest dobrym środowiskiem do robienia piłki, a Wisła ma taką tradycję, że pod względem siły marki dominuje na południu kraju. Czeka się na ten klub w Ekstraklasie. 

Wojciech Kwiecień. Pan tajemniczy

Po Krakowie jeździ Maybachem. Dorobił się na sieci dwustu aptek Słoneczna. Jego majątek to jakieś pół miliarda złotych. Prezentuje się w szykownych ubraniach rodem z innej epoki. Mówią, że niejednoznaczna postać. Ktoś ważny rzuca nawet, że trochę jak z „Piłkarskiego Pokera”. Cokolwiek to znaczy. Tu jest bardzo poważny. Wystrzyżony, wygolony, wymuskany. Krakowski fotoreporter pokazuje mi zdjęcie Wojciecha Kwietnia. Twierdzi, że kiedy kilka lat temu uwiecznił to ujęcie, zaraz podszedł do niego jeden z ochroniarzy milionera i grzecznie poprosił o usunięcie fotki.

Właściciel Wieczystej ma bzika na punkcie prywatności. Nie życzy sobie jakiejkolwiek obecności w mediach. O niewypowiadanie się na swój temat prosi też wszystkich swoich współpracowników i pracowników, a przede wszystkim dyrektorów, trenerów i piłkarzy, którzy najczęściej dostają pytania o tajemniczego inwestora krakowskiego klubu, który na poziomie III ligi płaci olbrzymie pensje, żeby skompletować skład godny I ligi, a może nawet Ekstraklasy.

Bogusław Leśnodorski: – Co zrobi Kwiecień w Wieczystej, to jest raczej nie do przewidzenia. Pierwszym poważniejszym testem będzie dla nich II liga. Tam już nie brakuje klubów z aspiracjami. Do Ekstraklasy jeszcze trochę. Ciekawie to obserwować. Mogę sobie wyobrazić, że on to zrobi. Łyżka dziegciu w beczce miodu jest taka, że niezbyt dobrze będzie to świadczyło o naszej piłce…

Bo?

Bogusław Leśnodorski: – Za proste by to było.

Wkładasz kasę i masz sukces.

Bogusław Leśnodorski: – No tak. W niższych ligach awanse zapewniali piłkarze na emeryturach, ale z dużymi umiejętnościami i doświadczeniem, którymi niwelowali wszelkie braki w fizyczności.

Trzeba płacić coraz większe pensje, a już są bardzo duże. Nie ma stadionu. Kwietniowi może odechcieć się prowadzić ten klub. 

Bogusław Leśnodorski: – Też mi się tak wydaje, choć on zawsze był blisko piłki, lubi to. Będzie się bawił, póki go stać. Na razie nawet jak wyda milion złotych miesięcznie na klub, to musi się jakoś złożyć.

Czasami pokazuje się na loży Wisły Kraków. 

Bogusław Leśnodorski: – Na Wisłę zawsze chodził. Ciekawa postać. Wszystkim takim projektom kibicuję, bo wnoszą dużo kolorytu do branży, robią pozytywne zamieszenie, można się uśmiechnąć. Rok po roku idą w górę, decyzje trenerskie podejmują kontrowersyjne, ale najważniejsze jest to, że robi to na własny rachunek.

Będzie mógł zachować anonimowość medialną czy straci komfort funkcjonowania w cieniu?

Bogusław Leśnodorski: – Piłka nożna funkcjonuje w mainstreamie. Z każdym rokiem traci ten komfort. Ludzie są ciekawscy, naturalnie coraz bardziej będą interesowali się jego postacią, a w Ekstraklasie to już pewnie zapanuje szał na odkrywanie jego tożsamości.

Jest taka teoria, że możliwość kupienia sobie prawa do prywatności jest jednym z najważniejszych przywilejów bogaczy XXI wieku. 

Krzysztof Domaradzki: – Racjonalny człowiek zawsze zada sobie pytanie, czy obecność w mediach posłuży jego biznesowi. Gdy sprzedaje się produkty konsumenckie, jest to nawet wskazane, firma musi być obecna w przestrzeni publicznej, a ciekawa historia właściciela może tylko pomóc. Rafał Brzoska, założyciel i prezes InPost, często się udziela, wszędzie jego go pełno, wszyscy wiedzą o jego Paczkomatach. Kiedy jednak biznes opiera się na sprzedawaniu produktów innym firmom, jego właściciel wcale nie musi szukać rozgłosu, żeby pomnażać przychody.

Wiele zależy, ile w tym przemyślenia, a ile pobudek egoistycznych. Wojciech Kwiecień nie jest przecież wyjątkiem w pilnowaniu swojej prywatności. Bogusław Cupiał praktycznie nie udzielał się w mediach. Tomasz Biernacki, właściciel siedzi Dino i jeden z najbogatszych Polaków, jest zupełnie nieznany. Nigdzie nie ma jego zdjęć, rozmów z nim, nawet część partnerów biznesowych nie wie, jak ten człowiek wygląda. Kiedyś żartowano, że ten facet nie istnieje, że jest tylko wymysłem funduszu, który lata temu zainwestował w Dino.

Przemysław Sztuczkowski. Powstań i żyj

Kraków powoli wyrasta zresztą na miasto piłkarskich milionerów, bo w tamtejszy Hutnik inwestuje Przemysław Sztuczkowski, który w 1990 roku założył Złomrex, a od 2009 roku zarządza firmą Cognor. „Polski Mittal”, jak mówiło i pisało się o nim w pierwszej dekadzie XXI wieku, zaczynał od „punktu skupu surowców wtórnych w niewielkim Poraju pod Częstochową, biura wynajętego od fabryki wózków dziecięcych i objeżdżania kontrahentów maluchem”, jak przedstawia go „Parkiet”, a Andrzej Ciepiela, były wieloletni szef Polskiej Unii Dystrybutorów Stali, dodaje, że to „człowiek młody duchem śmiało decydujący się na odważne ruchy, których inni się boją”.

Dziesięć lat temu jego majątek szacowany był na prawie pięćset milionów złotych. Problem w tym, że choć kreślił plany ulokowania się na pozycji największego przetwórcy i dystrybutora stali na kontynencie, jednocześnie prowadził ryzykowną politykę finansowania dłużnego, więc poległ w nierównej walce ze światowym kryzysem ekonomicznym. „Forbes” pisze, że dopiero „wywołana rosyjską agresją zwyżka cen stali sprawiła, że wartość spółki Przemysława Sztuczkowskiego po piętnastu latach znów przebiła miliard złotych”.

Upadek.

I renesans.

Powstań.

I żyj.

Niedawno udzielił dużego wywiadu TVP Sport. Przekonuje w nim, że nie chce figurować w rankingach najbogatszych Polaków. Sugeruje, że mógłby się tam znajdować, ale „zależało mu na tym, żeby tak nie być”. W Hutnika zainwestował zaś, bo „dobrze pasuje do naszej branży”.

Opowiada tam: – Wcześniej słyszałem, że w piłce panuje wszechobecna korupcja i marnotrawstwo pieniędzy. A tymczasem w Hutniku spotkałem ludzi, którzy w zarządzie pracują pro bono i robią wszystko, by odbudować ten klub. Zaczęliśmy sprawdzać finanse i okazało się, że klub nie ma żadnych długów, a nawet był w stanie wypracować mały plus. Dla nas to fantastyczne, że udało się skojarzyć firmę i klub z tej samej branży.

I dodaje: – Bycie w Ekstraklasie to fantastyczna sprawa. W latach 90. Hutnik zahaczył o czubek Ekstraklasy, grał w europejskich pucharach. Plakat z meczu z AS Monaco do dziś wisi w klubie. Gdyby udało się do tego nawiązać, byłbym bardzo zadowolony. A jeśli do Ekstraklasy wróci także Wisła, Kraków mógłby mieć trzy drużyny na najwyższym poziomie. To byłby ewenement.

Bogusław Leśnodorski: – Ciężko mi sobie zwizualizować Hutnik w Ekstraklasie, ale może nie dorobiłem się wystarczającej wyobraźni.

Andrzej Dadełło. To nie są szachy

W 2022 roku grupa Votum, której większościowym udziałowcem jest Andrzej Dadełło, wypracowała ponad trzysta milionów złotych przychodów, a zysk netto wyniósł ponad osiemdziesiąt osiem milionów złotych. Właściciel Miedzi mawia, że „nie łapie się spadających noży, ale po prostu dobrze czuje się, gdy aktywa są tanie”, więc na rynku działa w specyficzny sposób. Gdzieniegdzie nieco kiczowato przedstawiają go jako „multimilionera, biznesmena, podróżnika, filantropa, historyka i ekonomistę”. No i jeszcze szachistę, bo w dorobku ma wicemistrzostwo Europy amatorów w tej grze.

Za młodu chodził na wszystkie mecze Miedzi. Klub z Legnicy kupił, kiedy ten w 2010 bujał się na skraju upadku. Wpompował w niego grube miliony złotych, uzdrowił struktury organizacji, ale do tej pory tylko dwa razy udało mu się awansować do Ekstraklasy, żeby zresztą w kolejnych sezonach spadać do I ligi. Piłka nożna to nie szachy.

Tomasz Brusiło, prezes Miedzi, mówił właśnie w programie „Ekstraklasa po godzinach”: – Kluczowe decyzje przed nami i mowa tu o kwestiach właścicielskich i przyszłości Andrzeja Dadełło. On się określi, w jaki sposób będzie ten klub wspierał i czy w ogóle będzie go wspierał. To kluczowe pytanie.

Państwo Witkowscy. Krzyś i Danutka

Nieciecza to specyficzne miejsce na mapie Polski. W małej wiosce Krzysztof Witkowski i Danuta Witkowska stworzyli sobie prywatny folwark piłkarski, który od lat balansuje na granicy I ligi i Ekstraklasy. Inwestują w niego własne pieniądze, więc z czystym sumieniem mogą pozwolić sobie na błogi komfort nieograniczonej omnipotencji. Wszechmoc i wszechwładza sprawiają, że Bruk-Bet w różnych momentach minionej dekady potrafił najpierw rozczulić bajeczką o pisaniu uroczej historii w myśl filozofii „against modern football”, osiągać naprawdę zaskakująco dobre wyniki i rozpychać się łokciami w szeregu przyzwoitych ekstraklasowych klubów z drugiego rzędu, żeby zaraz przekreślić całe wrażenie seriami niezrozumiałych decyzji, kompulsywnym zwalnianiem kolejnych trenerów, kiepskim stylem na murawie i ściąganiem tuzinów starych Słowaków.

Państwo Witkowscy prowadzą zakłady na terenie całego kraju, wyprodukowali setki milionów metrów kwadratowych bruku i zarobili setki milionów złotych. Zaczynali od ręcznej produkcji płyt chodnikowych i krawężników, a później przerzucili się na kostkę brukową, płyty tarasowe czy produkcję bloczków i płyt z betonu komórkowego. Nie ma jednak przypadku w tym, że siedziba Bruk-Betu wciąż mieści się w Niecieczy. Tu ludzie wołają na nich swojsko: Krzyś i Danutka. Uwielbiają małżeństwo, które zatrudnia mieszkańców we własnej firmie, zbudowało ładny stadion i supernowoczesną salę kinową, finansuje teatr, szkołę i zapewnia zabawę pośrodku pół kukurydzy.

Bogusław Leśnodorski: – Przypadek integrowania lokalnej społeczności. Zamożni ludzie mają super zabawę. Fajnie i kolorowo, z korzyścią dla całego środowiska. Nie rozumiem tylko, dlaczego ciągle dostają się do Ekstraklasy, żeby zaraz spaść z niej do I ligi.

Znają się na piłce?

Bogusław Leśnodorski: – Coś tam zrobili w biznesie, no i tyle lat są w tej piłce, że głupio byłoby, gdyby nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków i żadnej lekcji. Podejrzewam, że robią to świadomie, ale aż tak ich nie znam, żeby wygłosić jednoznaczną opinię. Historie o Bruk-Becie mają często charakter anegdotyczny. Pracowała tam cała grupa dobrych trenerów, skutecznych dyrektorów sportowych i uznanych doradców, więc mieli okazję obcować z ludźmi, którzy futbol znają od podszewki. Nieciecza nie jest jednak żadną metropolią, a malutką wsią, więc prowadzenie tam klubu wcale łatwe nie jest, trzeba im to oddać. Może to przykład organizacji, która najlepiej czuje się w I lidze. Tak też może być. Lokalna społeczność ma radochę, pobudowali im nie tylko klub, ale też choćby kino, tak słyszałem, oby więcej takich ludzi.

Mistrzostwo Polski jest jedno. Miejsc w europejskich pucharach zaledwie kilka. Klubów o pewnych pieniądzach, ambicjach, możliwościach i historią zaś kilkadziesiąt.

Piotr Rutkowski i Rafał Kalisz. Dzieci bogaczy

Biznesowa kariera Jacka Rutkowskiego uczy, że czasami siła marki jest ważniejsza od potęgi produkcji. Swoją Amicę, producenta sprzętu sprzętu AGD, przez niemal cały XXI wiek promował za pomocą piłki nożnej, którą już w brudnych czasach korupcji i druków diagnozował jako przemysł hipnotyzujący opinię publiczną i nakręcający złakniony emocji lud. Najpierw pełnił rolę właściciela w niesławnej Amice Wronki, a następnie zainwestował w szlachetny Lech Poznań. W 2019 roku podzielił się akcjami „Kolejorza” ze swoimi dziećmi Piotrem Rutkowskim i Mają Rutkowską.

On jest twarzą projektu.

Ona pozostaje w cieniu.

Rafał Kalisz, właściciel Stali Rzeszów, jest zaś synem Jana Kalisza, założyciela firmy Fibrain, przedstawianego przez Sebastiana Ogórka na portalu Money.pl w następujący sposób: „Kiedy inni myśleli jak zarobić na internecie, on zauważył, że jakoś do domów trzeba go dostarczyć. Zamiast produkować kable dostarczające prąd, postawił na światłowody”. 

Jakiś czas temu wiekowy już Jan Kalisz oddał firmę w ręce dzieci. Rafał Kalisz rozwinął i rozkręcił Fibrain. Aktualnie działają na kilku kontynentach, zatrudniają setki ludzi i obracają setkami milionów złotych. Ponadto młody przedsiębiorca wykorzystuje pozycję, status, możliwości i majątek w działaniu dla rozwoju Podkarpacia. Od lat wspiera chociażby boksera Łukasza Różańskiego i prowadzi pierwszoligową Stal Rzeszów.

Rafał Kalisz: Nie chcę zarobić na klubie żadnej złotówki

W zeszłym roku udzielił nam dużego wywiadu: – Nie jesteśmy nastawieni na zarabianie pieniędzy w tym klubie. Jeśli wszystko dobrze się zepnie, widzę nawet taką możliwość, żeby Stal stała się samowystarczalna. Słowem: nasze spółki nie będą musiały być tak mocnym sponsorem w przyszłości jak obecnie. Ja nie chcę zarobić na tym ani jednej złotówki. Zależy mi na tym, żeby klub miał silne możliwości finansowe. To moje marzenie, żeby zbudować dobry klub na poziomie Ekstraklasy z fajną akademią, a do tego wspierać kluby partnerskie i pomóc lokalnej społeczności, np. zawiązać współprace z domami dziecka. Czy to wszystko wyjdzie – czas pokaże. Mogę pięknie opowiadać, ale trochę nam jeszcze zejdzie z realizacją. 

Dariusz Mioduski i Gregoire Nitot. Na ile pozwala Warszawa?

Majątek Dariusza Mioduskiego mieści się w przedziale od trzystu pięćdziesięciu do czterystu pięćdziesięciu milionów złotych. Wychowywał się w Bydgoszczy, skąd jako nastolatek wyjechał z rodzicami do amerykańskiego Houston, gdzie parał się brudną robotą: przekopywaniem ogródków, remontowaniem domów, a nawet czyszczeniem podłóg w McDonaldzie. W międzyczasie dostał się na Harvard. Grał w koszykówkę z równie młodym Barackiem Obamą. Spełniał American Dream.

Po wszystkim wrócił do Polski, gdzie w pierwszej dekadzie XXI najpierw mógł pozwolić sobie na odrzucenie propozycji objęcia teki ministra skarbu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i zajął stanowisko prezesa holdingu Kulczyk Investments. W styczniu 2014 roku już jako milioner został większościowym udziałowcem Legii.

Niecałe dziesięć lat później ocena jego działalności budzi kontrowersje. Niby w okresie jego rządów żaden inny rodzimy klub nie wygrał większej liczby mistrzostw Polski i nie wywalczył awansu do Ligi Mistrzów, ale po drodze Dariusz Mioduski zdążył skłócić się ze wspólnikami, podjąć szereg bezsensownych i często żałosnych działań, a nawet wpędzić klub w największy kryzys w jego współczesnej historii. W ostatnich miesiącach nieprzypadkowo zresztą oddał władzę w ręce bardziej kompetentnych podwładnych i wycofał się w cień.

Zupełnie inaczej działa Gregoire Nitot. Właściciel firmy Sii, posiadacz polskiego obywatelstwa z francuskimi korzeniami, zjawił się u bram stadionu przy Konwiktorskiej w 2020 roku i obiecał, że przywróci godność w Polonii Warszawa. Postawił na nogi klub, w którym czasami brakowało nawet wody gazowanej. Spłacił wszystkich wierzycieli. Już zainwestował około siedem milionów złotych, ale sam twierdzi, że do 2029 roku czeka go wydatek w postaci kolejnych trzynastu milionów. Francuz doskonale wie, że na tym interesie nie będzie zarabiał, ale jest też na tyle majętnym człowiekiem, że nie taki jest w tym jego interes. Nitot buduje swój wizerunek, swoją wiarygodność i swoje wpływy poprzez futbol.

Ma konkretny plan. Konkretny, bo ukonstytuowany na papierze i ogłoszony światu. Sportowo klub ma stać się członkiem ekstraklasowej stawki do 2029 roku. Strukturalnie kręgosłup ma być trwały i opierający się na starannie wyselekcjonowanych ludziach. Plany budżetowe rozpisane zostały na III, II, I ligę, a także Ekstraklasę. Trwa próba wytworzenia „przyjaznej i tolerancyjnej atmosfery” wokół całej organizacji.

Określono też, że „obecnie Polonia nie stanowi dla Legii żadnego ryzyka”, więc między dwoma zasłużonymi klubami nie powinno dochodzić do wrogiej i wyniszczającej rywalizacji. Dość powiedzieć, że Gregoire Nitot, choć niektóre legijne środowiska pseudokibicowskie próbowały grozić mu za sprawą francuskojęzycznych transparentów, paradował kiedyś ubrany w dwa szaliki – jeden w barwach zespołu z Konwiktorskiej, drugi w barwach drużyny z Łazienkowskiej. Ot, ekscentryk, którego największym marzeniem – podobnie jak Michała Świerczewskiego w Częstochowie – jest aktualnie wybudowanie nowego stadionu dla Polonii.

Zbigniew Jakubas. Nauka trzeźwości

Trzydziesty najbogatszy Polak. Majątek? Prawie dwa miliardy złotych. Dorobił się na budownictwie, krawiectwie, numizmatyce, nieruchomościach, filmach, kolejnictwie, turystyce czy armaturze przemysłowej. Na rodzimej scenie futbolowej tylko rodzina Platków, która latem wejdzie w ŁKS, przewyższa go pod względem zgromadzonych zasobów pieniężnych.

Na wszystko zapracował własnymi rękami i własną głową, w 1979 roku zaczynał od butiku z odzieżą w centrum Warszawy, w 2023 roku najwięcej wyciąga z potężnych przedsięwzięć: Mennicy i Newagu. Zatrudnia jakieś dwanaście tysięcy osób. Odprowadza około sto milionów złotych podatku. Chyba lubi pozować na szefa wszystkich szefów i przemawiać w papieskim trybie ex cathedra.

Kiedy wchodził do futbolu, zapowiadał, że na zapleczu Ekstraklasy znajdzie się już w 2021 roku, a zaprzęgnięty przez niego do pomocy Bogusław Leśnodorski rzucał, że nie wyobraża sobie, żeby jego klub nie awansował do Ekstraklasy do 2025 roku, bo „niemożliwym jest, żeby solidny projekt nie przeszedł takiej drogi na polskich boiskach w ciągu pięciu lat prób i podejść”.

Kilka lat później Motor wciąż tkwi w II lidze, a najgłośniej o lubelskim projekcie zrobiło się, gdy trener Goncalo Feio w akcie psychopatycznej furii przyłożył tacką na dokumenty w głowę prezesa Pawła Tomczyka i wulgarnie zwyzywał rzeczniczkę Paulinę Maciążek, a Jakubas zorganizował iście cyrkową konferencję prasową, na której za jego sprawą wystąpiły następujące postaci: pani Izunia, pan Wątróbka i Warren Buffett. Żadna tajemnica, że na tym ostatnim Jakubas próbuje się wzorować.

Jakie są ambicje i motywacje Zbigniewa Jakubasa?

Bogusław Leśnodorski: – Pochodzi z Lublina. Żywi olbrzymi sentyment do regionu i miasta. Zawsze to podkreśla. Od lat trwa blisko futbolu, już wcześniej sondował możliwości zainwestowania w polskie kluby, ciągnęło go do tego światka. W jego przypadku chodzi o chęć sprawdzenia się. Na razie szczęściem nie tryska po tych kilku pierwszych latach w Motorze. Buduje akademię, inwestuje w infrastrukturę, boiska wyglądają już naprawdę imponująco. Często rozmawiamy. Taka jego natura, że nie potrafi się nie angażować. Jest niezwykle pracowity i ciągle aktywny, pewnie nigdy nie będzie rentierem. Wiele zależy od tego, co tam się zdarzy w tym sezonie II ligi. Stać go na to, żeby w dłuższej perspektywie namieszać nawet w Ekstraklasie, ale równie dobrze i wyłącznie już po tej kampanii może stracić werwę i wycofać się z Motoru.

W tej całej historii główną rolę odgrywa pasja do filantropii czy chęć połechtania podrażnionego ego?

Bogusław Leśnodorski: – Ego nie gra u niego aż tak wielkiej roli. Lubi piłkę. Zawsze lubił. Motor to jego miasto. Czuje pewną powinność wobec tego projektu. Widział stadion i zaplecze kibicowskie, nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie to wszystko jest trudne…

Cechą wspólną wszystkich ludzi majętnych jest zresztą przekonanie, że skoro osiągnęli sukces w biznesie, to taką piłkę nożną podbić mogą przez samo pstryknięcie palców. W przypadku Zbyszka Jakubasa było tak samo. Sądził, że to jest przyjemniejsze, a jak się zderzył z rzeczywistością, musiał zdjąć różowe okulary. Po naszych ostatnich rozmowach wnioskuję, że zaczął trzeźwiej oceniać polską rzeczywistość piłkarską, która wcale nie jest łatwa.

zbigniew-jakubas

Miliarderzy i miliony w polskim futbolu

Bogusław Cupiał w Wiśle Kraków. Rodzina Wejchertów i Mariusz Walter w Legii Warszawa. Antoni Ptak w Pogoni Szczecin. Józef Wojciechowski w Polonii Warszawa. Sylwester Cacek w Widzewie Łódź. Ryszard Krauze w Arce Gdynia. Zygmunt Solorz w Śląsku Wrocław. Michał Brański w Stomilu Olsztyn. Każdy z tych bogaczy próbował bawić się w piłkę nożną. Części udało się zaistnieć. Większość wycofywała się z poczuciem porażki lub niedosytu. I przekonaniem, że ta branża to studnia bez dna i spalarnia kasy.

Piłka nożna jest trudniejsza w zarządzaniu niż biznes na dużą skalę?

Bogusław Leśnodorski: – Jest bardziej ludzka, wymaga innych kompetencji i innego podejścia, opiera się bardziej na nauce społecznej i wiedzy o relacjach niż mądrościach z Excela, choć matematyka i kasa muszą się zgadzać, nie ma nic za darmo.

Krzysztof Domaradzki: – Historia pokazuje, że na inwestycji w klub piłkarski zdecydowanie częściej się traci niż zbija fortunę. 

Może jednak miliarderzy i miliony zainspirują się sukcesem Michała Świerczewskiego?

Krzysztof Domaradzki: – Moim zdaniem osiągnął większy sukces niż Jacek Rutkowski w Lechu czy Bogusław Cupiał w Wiśle. Zbudowanie najlepszego zespołu w Polsce w Poznaniu i Krakowie nie jest niczym spektakularnym, a zrobienie tego w Częstochowie jeszcze chwilę temu wydawało się niemożliwe. Świerczewski znalazł sposób na zhakowanie systemu. Jego wyczyn może być zachętą dla innych przedsiębiorców. Nie spodziewam się jednak, żeby udało im się pójść w jego ślady i osiągnąć sukces. 

Wystarczy, że taki miliarder czy milioner odchodzi z klubu i wszystko się kończy. 

Bogusław Leśnodorski: – To prawda. W Wiśle przyzwyczaili się do nierobienia niczego i czekania na kasę od Cupiała. W Rakowie panuje mniej roszczeniowe podejście, ale co stałoby się z tym klubem, gdyby Świerczewski nagle zrezygnował? Katastrofa. Nie da się bez takiej osoby funkcjonować. A Wisła, Legia czy Lech za dwa czy trzy sezony wróciłyby do gry o dużą stawkę, bo mają handicap w postaci zaangażowania marki, tradycji, społeczności. 

Czytaj więcej o polskim futbolu:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

59 komentarzy

Loading...