Reklama

Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają

Michał Trela

Autor:Michał Trela

05 listopada 2024, 10:35 • 12 min czytania 1 komentarz

Chorwaci Robert Prosinecki (na zdjęciu z prawej) i Goran Jurić zdobyli z Crveną zvezdą Belgrad Puchar Europy. Dinamo Zagrzeb niedawno przełamało wieloletnią barierę i zakontraktowało Serba. Trzy dekady po zakończeniu wojny w byłej Jugosławii giganci bałkańskiego futbolu wciąż funkcjonują jednak obok siebie tak, jakby ci drudzy nie istnieli.

Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają

Kiedy w środowy wieczór piłkarze Barcelony wejdą na belgradzką Marakanę, nie będą mieli przeciwko sobie tylko najlepszych serbskich piłkarzy. Spróbują ich zatrzymać bramkarz z Izraela, stoper z Burkina Faso, defensywni pomocnicy z Gabonu czy Gwinei Bissau, wahadłowi z Korei Południowej i Nigerii. Gole postarają się strzelać Kongijczyk, Angolczyk, Senegalczyk lub Brazylijczyk. Nie inaczej będzie we wtorek, gdy Dinamo Zagrzeb postara się w Bratysławie o drugą wygraną w Lidze Mistrzów. W jego barwach mogą wystąpić Hiszpan, Marokańczyk, Japończyk, Kongijczyk, Kolumbijczyk czy reprezentant Martyniki. Największe bałkańskie kluby, choć słyną ze znakomitego szkolenia i oczywiście również wystawiają miejscowe talenty, działają dokładnie tak, jak kluby z całego świata. Globalizacja ich nie ominęła. Nadążają za trendami. W plątaninie występujących w nich obcokrajowców łatwo przeoczyć jeden paradoks. Zatrudniają zawodników z całego świata, ale nie z bezpośredniego sąsiedztwa.

Legendarny skład Crvenej zvezdy, która w 1991 roku zdobyła Puchar Mistrzów, pełen był zawodników, przy których nazwiskach nie widnieje dziś flaga Serbii. Choć wówczas tak o nich w Europie nie mówiono, Dejan Savicević i Slobodan Marović byli Czarnogórcami, Darko Pancev i Ilija Najdoski Macedończykami, Elvir Bolić, Refik Sabanadzović i Rade Tosić Bośniakami, a Robert Prosinecki i Goran Jurić Chorwatami. Wedle kategorii państwowych obowiązujących na początku lat 90. jedynym obcokrajowcem w najlepszej drużynie Europy był Miodrag Belodedici, Rumun serbskiego pochodzenia, ale etnicznie belgradzki klub stanowił mieszankę najlepszych piłkarzy z całych Bałkanów. Gdy w 1990 roku na stadionie Maksimir w Zagrzebiu doszło do słynnej zadymy, z kopnięciem serbskiego policjanta przez Zvonimira Bobana, chorwackiego piłkarza, uznawanym (na wyrost) za symboliczny koniec Jugosławii, w barwach Crvenej zvezdy grało dwóch Chorwatów. Sam Boban też był zresztą bliski transferu do Belgradu. „To był klub jugosłowiański, a nie serbski” – twierdzi Igor Stimac, brązowy medalista mundialu z 1998 roku z ekipą Chorwacji.

Podobnie było zresztą z Partizanem, Dinamem i Hajdukiem Split. W czasach Jugosławii te kluby rywalizowały, ale do pewnego stopnia istniał rynek wewnętrzny, stymulowany dodatkowo przez mechanizmy państwowe, czyli znane także w Polsce odbywanie służby wojskowej w klubach należących do tego resortu. Krwawe wojny lat 90. diametralnie zmieniły jednak krajobraz. O ile w futbolu reprezentacyjnym, funkcjonując w obrębie Europy, kontaktów nie da się uniknąć, stąd głośne rywalizacje Serbii z Albanią w eliminacjach do Euro 2016, czy z Chorwacją w kwalifikacjach do mundialu w Brazylii, o tyle klubowo giganci skutecznie się unikają. Od rozpadu Jugosławii Partizan tylko raz wpadł na Dinamo (wtedy Croatię) w eliminacjach Ligi Mistrzów w 1997 roku. Crvena zvezda wcale nie grała z Dinamem ani Hajdukiem. Teoretycznie do spotkania mogło dojść w fazie ligowej Ligi Mistrzów, ale los był dla UEFA łaskawy. Dwa największe kluby tej części Europy, z sąsiadujących ze sobą krajów i miast odległych o ledwie 400 kilometrów, od trzech dekad działają niemal tak, jakby tamci drudzy nie istnieli. Do pewnych wyjątków dochodzi, ale wtedy jest o nich głośno w całym regionie.

Z Kosowa nie żartujemy

Sensację wywołał kilka lat temu przypadek Komnena Andricia, młodzieżowego reprezentanta Serbii, który po nieudanej próbie podboju Portugalii i epizodzie na Litwie, wrócił na Bałkany, ale do ligi chorwackiej. Podpisanie przezeń kontraktu z Interem Zapresić nie było jeszcze jakąś wielką wiadomością, w historii ligi chorwackiej występowało w niej 30 Serbów, ale zawsze w pomniejszych klubach i zwykle nie odgrywając kluczowych ról. Tym razem było inaczej, bo trener mianował napastnika kapitanem drużyny, a on odwdzięczył się, zostając czołowym strzelcem ligi. A takich tradycyjnie zasysa gigant z Zagrzebia. Po pierwszej odmowie, w 2018 roku Dinamo dopięło swego, kontraktując pierwszego od 30 lat Serba.

Reklama

Media z Belgradu zaczęły do niego przysyłać wysłanników, chcąc dowiedzieć się, jak wygląda jego codzienne funkcjonowanie. Z pewnym niedowierzaniem odkrywały, że zupełnie normalnie. Piłkarz ściągnął z Serbii żonę z dzieckiem i regularnie chodził w stolicy Chorwacji do cerkwi. Co istotne, nie oczekiwano od niego, że wyrzeknie się pochodzenia. „Będę starał się powalczyć o miejsce w reprezentacji Serbii jako piłkarz Dinama. To mój kraj i na każdym kroku podkreślam z dumą pochodzenie. Nikt przez ostatnie półtora roku nie spojrzał na mnie z ukosa, nie mówiąc już o nienawiści. Bardzo to doceniam – mówił na stronie alo.rs. Klub także zachował się z klasą, a może właśnie normalnie. „W Dinamie powszechną praktyką jest, że zawodnik z kraju, w którym się urodził, wywiesza w szatni swoją flagę. Chciałbym podziękować ludziom w klubie, że moja flaga wisi na ścianie od pierwszego dnia, kiedy tu przybyłem” – opowiadał.

Jeśli chodzi o funkcjonowanie w zespole, zdarzył się tylko jeden zgrzyt. Z Amirem Rrahmanim, Kosowianinem z Prisztiny, który grał wówczas w Dinamie, a dziś występuje w Napoli. „Kiedy po raz pierwszy wszedłem do szatni Dinama, Rrahmani żartobliwie powiedział mi coś o Kosowie. Powiedziałem mu grzecznie i kulturalnie: – Zrobiłeś to teraz i nigdy więcej. Możemy żartować, być przyjaciółmi, ale nie dotykajmy Kosowa. Zrozumiał, że przesadził. Nigdy nie pozwolę nikomu przekroczyć granicy tego, co dozwolone. Ja też jej nie przekraczam – opowiadał Andrić.

Komnen Andrić w barwach Dinama Zagrzeb

Argentyńczyk chorwackim rodzynkiem

Zdravko Mamić, kontrowersyjny były prezydent Dinama, który pośredniczył w transferze, twierdził w chorwackich mediach, że to kwestia czasu, gdy drzwi zostaną otwarte także w drugą stronę. Na to wciąż jednak się nie zanosi. Przykład Andricia też nie wywołał fali. Sam piłkarz gra do dziś w Chorwacji, reprezentując obecnie barwy Rijeki, w której dzieli szatnię z rodakiem Mladenem Devetakiem. Oprócz nich w chorwackiej ekstraklasie gra jeszcze Damjan Pavlović w HNK Gorica, który ma jednak belgijskie obywatelstwo i wychował się w tym kraju. Na tle piłkarzy z innych nacji Serbowie odgrywają w lidze chorwackiej marginalną rolę.

Razem z Andriciem przez moment był w Dinamie Damjan Danicić, którego transfer wywołał w Serbii pewne kontrowersje. O ile przypadek Andricia był łatwiejszy do przełknięcia, bo urodził się w prowincjonalnym Baljevacu i nigdy nie grał w dużym belgradzkim klubie, o tyle jego młodszy rodak, mimo że przyszedł na świat w Zagrzebiu, był wychowankiem Crvenej zvezdy, choć nigdy nie zadebiutował w pierwszej drużynie. Kibicom tego klubu trudno było zaakceptować, że raptem pół roku po opuszczeniu serbskiej stolicy przeniósł się do rezerw Dinama Zagrzeb. Udało się mu przebić do pierwszego zespołu i rozegrać w nim sześć meczów. Dziś znów gra w lidze serbskiej i może się szczycić statusem jednego z dwóch Serbów, którzy po rozpadzie Jugosławii zagrali w barwach Dinama Zagrzeb.

Reklama

Podobnych przykładów, choćby równie epizodycznych, w drugą stronę nie ma. Jedyny chorwacki ślad w największym serbskim klubie po czasach Prosineckiego to obecność… Luisa Ibaneza, Argentyńczyka z Buenos Aires, który jako 20-latek trafił do stolicy Chorwacji, rozegrał w Dinamie 165 meczów i przyjął chorwackie obywatelstwo, choć nie po to, by grać w tamtejszej kadrze. Po latach, przez ligę węgierską, trafił na Marakanę, gdzie rozegrał jeden sezon. Nie traktowano go tam jednak jak Chorwata, lecz Argentyńczyka. Mamić przyznawał, że Serbowie nie chcieli na nim poprzestać, ale musieli się ugiąć pod presją trybun. „Zvezdan Terzić (prezes Zvezdy – przyp. MT) zapytał mnie kiedyś o opinię w sprawie zatrudnienia Ibaneza. Chciał także Sammira, ale ostatecznie zrezygnował ze względu na presję ze strony kibiców, ponieważ grał w reprezentacji Chorwacji” – mówił w mediach. Były ofensywny pomocnik to podobny przypadek, tyle że do Chorwacji trafił z Brazylii. Różnica polegała na tym, że rozegrał siedem spotkań w bałkańskiej reprezentacji. To było dla Crvenej zvezdy nie do przeskoczenia.

Luis Ibanez (z prawej) za czasów gry w Dinamie Zagrzeb

Plotki wystarczą

Zwykle wystarczą same przecieki do prasy o zainteresowaniu danym piłkarzem, by działacze rakiem wycofali się z pomysłu. Plotki sprzed lat łączyły Andreja Kramaricia z Crveną zvezdą, a Chorwat Milivoj Bracun, który w latach 80. grał w tym klubie, uspokajał nawet napastnika, że zostałby w Belgradzie dobrze przyjęty. Do transferu jednak nie doszło. Podobnie jak w przypadku Marii Jurcevicia, który w 2020 roku miał trafić do stolicy Serbii z Olimpii Lublana, bo Dejanowi Stankoviciowi polecił go Milenko Acimović, były reprezentant Słowenii. Kibice sprzeciwili się jednak, grożąc władzom klubu bojkotem.

Odwrotnie też to zjawisko funkcjonuje. Gdy Słoweniec Vanja Drkusić błysnął na Euro 2024, był przymierzany do Dinama Zagrzeb. Tamtejsi fani wyszperali jednak w internecie, że kibicuje Crvenej zveździe, więc do transferu nie doszło, a zawodnik wylądował w Belgradzie. Po obu stronach Sawy widać wyraźnie, że samo posiadanie serbskiego czy chorwackiego paszportu nie jest aż tak wyraźną czerwoną flagą przy transferze, jak powiązania z którymś z największych klubów w kraju. W lidze serbskiej grało trzydziestu Chorwatów, wszyscy jednak w zespołach z drugiego szeregu. Ewentualnie w Wojwodinie, gdzie mieści się centrum chorwackiej mniejszości w Serbii. Jeden z nich, Slavko Bralić, zdobył nawet z Vojvodiną Nowy Sad Puchar Serbii.

Nawet na prowincji nie zawsze sprawy idą jednak gładko. Pierwszym Serbem w lidze chorwackiej został w 2003 roku Srdjan Pecelj jako zawodnik Interu Zapresić. Znacznie głośniej było jednak o przypadku Dragana Zilicia, ośmiokrotnego reprezentanta Serbii i Czarnogóry, który w 2005 roku podpisał kontrakt z Rijeką. Bywało, że musiał wysłuchiwać gróźb i obelg ze strony fanów własnego klubu, ale pozostał w nim przez cztery sezony, zapracowując w końcu na szacunek. A gdy strzelił gola, zapewniającego drużynie półfinał Pucharu Chorwacji, na moment został nawet bohaterem.

Bojkot waterpolo

Trudniejszy do oceny jest przypadek Partizana, który tradycyjnie był otwarty dla zawodników dowolnej narodowości i uznawał to za element klubowej tożsamości. Jego władze wypowiadały się w mediach, że kandydaturę chorwackiego piłkarza potraktowałyby tak, jak każdego innego zawodnika z zagranicy. Zwracały nawet uwagę, że w klubie grał Goran Zakarić, reprezentant Bośni, ale mający także chorwacki paszport i występujący niegdyś w Dinamie Zagrzeb. Kiedy jednak chorwackie media prowokacyjnie zasugerowały, biorąc pod uwagę początki jego istnienia i wkład Chorwatów w pierwsze sukcesy, że Partizan to tak naprawdę „trzeci wśród największych chorwackich klubów”, w Serbii zareagowano wściekle, z dumą podkreślając, że od 1962 nie było w klubie żadnego Chorwata. Zależy, jak liczyć, w przypadku czasów jugosłowiańskich jednoznaczne ustalenie niektórych narodowości jest trudne. Ale z całą pewnością po upadku Jugosławii Chorwaci w Partizanie nie zagrali.

W przypadku serbskich gigantów sprawa nie ogranicza się jednak tylko do Chorwatów, bo podobnie jest z Albańczykami — w Partizanie grał jeden, 1993 roku, w Crvenej zveździe nigdy nie wystąpił żaden – oraz z Boszniakami, czyli muzułmańskimi obywatelami Bośni i Hercegowiny, którzy w Partizanie pojawiają się rzadko, a u jego lokalnego rywala w ogóle. Bo, jak mawia prezes Terzić, „Crvena zvezda to nie tylko klub piłkarski. To ideologia, filozofia i symbol narodowy. Zvezda jest strażnikiem serbskiej tożsamości i religii prawosławnej”. Tego typu tony dobrze pasują do obowiązującej w kraju narracji prezydenta Aleksandara Vucicia, ale bywają krytykowane w lokalnych mediach, zwracających uwagę, że to w dalszym ciągu jednak klub sportowy. I to Dinamo Zagrzeb, pozyskując najskuteczniejszego napastnika w lidze, nie zważając na to, że jest Serbem, postępuje słusznie. To już jednak spór wykraczający poza kwestie sportowe, a odnoszący się do tego, czym są kluby piłkarskie dla lokalnych tożsamości.

Faktem jest jednak, że sprawy niepisanych transferowych restrykcji wykraczają nierzadko poza futbol. Kiedy sekcja piłki wodnej, popularnego na Bałkanach sportu, zatrudniła Mirko Vicevicia jako trenera Crvenej zvezdy, wybuchł skandal, który odbił się szerokim echem nie tylko w mediach sportowych. To Czarnogórzec chorwackiego pochodzenia, legenda jugosłowiańskiego waterpolo, dwukrotny mistrz świata i złoty medalista olimpijski z Seulu. W 1991 roku jako jedyny Chorwat nie opuścił reprezentacji Jugosławii i pomógł jej w zdobyciu mistrzostwa Europy. Nie uratowało go to jednak przed gniewem belgradzkiej społeczności. Wysłuchawszy obelżywych przyśpiewek i zobaczywszy wycelowane w niego transparenty, zrezygnował po dwóch meczach. Bojkot meczów Crvenej zvezdy ogłosili też jej fani, gdy do sekcji koszykarskiej pozyskano Alena Omicia, reprezentanta Słowenii, ale z pochodzenia Bośniaka z „niewłaściwej” strony. Co ciekawe, podobne nieprzyjemności nie spotkały Prosineckiego, gdy już jako 58-krotny reprezentant Chorwacji w 2010 roku ponownie przybył do Belgradu, by w swym byłym klubie rozpocząć karierę trenerską. Został tym samym pierwszym po wojnie chorwackim trenerem pracującym w lidze serbskiej. Spędził w klubie półtora roku i dał mu Puchar Serbii. W jego przypadku status klubowej legendy okazał się ważniejszy od narodowości.

Mirko Vicević – aktualny trener kadry Słowenii water polo

Luźniejsze zasady koszykarskie

Trochę bardziej liberalnie do tych kwestii podchodzą w koszykarskiej sekcji Partizana. Odnosząc się do spekulacji na temat pozyskania Chorwata Luki Bożicia, Ostoja Mijailović, polityk, a wówczas także prezes Partizana, stwierdził, że nie miałby problemów z pozyskaniem zawodnika z Chorwacji, ponieważ „jesteśmy klubem regionu”. Później ofertę z Partizana miał natomiast otrzymać Chorwat Mario Hezonja, koszykarz Realu Madryt, a prywatnie kibic klubu z Belgradu. W koszykówce sprawy funkcjonują jednak odrobinę inaczej niż w futbolu, bo już od 2001 roku działa tzw. Liga Adriatycka, zrzeszająca najsilniejsze bałkańskie kluby oraz okazjonalnie zapraszane drużyny z innych części Europy, a nawet świata. Siłą rzeczy kontakty z sąsiadami są więc częstsze. Tyle że tutaj nie ma jak w futbolu, względnej równowagi. Na 21 edycji, aż siedemnaście razy triumfowały kluby z Serbii, w tym czternaście giganci z Belgradu. O ile pozycję Partizana i Crvenej zvezdy w koszykarskiej lidze można porównać do ich sekcji piłkarskich, o tyle Cibona, najsilniejszy klub w Zagrzebiu, nijak się ma do pozycji piłkarskiego Dinama w regionie. To, że zdolni chorwaccy koszykarze kibicują więc klubom z Belgradu, nie jest więc aż tak dziwne, jak byłoby w świecie futbolu.

Pomijając kwestie ideologiczne, trzeba jednak pamiętać również o realiach ekonomicznych i innych uwarunkowaniach obu lig. Ogólny odsetek obcokrajowców w obu krajach jest wyraźnie niższy niż w Polsce. Według CIES Football Observatory w tegorocznym sezonie Ekstraklasy obcokrajowcy spędzili na boiskach 53% minut. W Chorwacji ten odsetek stanowi niespełna 38%, a w Serbii tylko niecałe 30% i należy do najniższych na kontynencie. Siła nabywcza klubów niebędących Crveną zvezdą czy Partizanem zwykle nie pozwala im przekonywać do transferów do Serbii utalentowanych Chorwatów. Z kolei najbardziej utalentowani Serbowie nie potrzebują Chorwacji jako platformy do drogich transferów zagranicznych, skoro Zvezda niedawno potrafiła sprzedać Nemanję Radonjicia do Marsylii za dwanaście, a Partizan Stahinję Pavlovicia do Monaco za dziesięć milionów euro.

Pewne bariery na Bałkanach z wolna są przesuwane, ale nie ma co ukrywać, że w futbolu idzie to wolniej niż w innych dziedzinach życia. W czasach, gdy Komnen Andrić występował w Dinamie Zagrzeb, kibice tego klubu mieli pretensje, że drużyna świętuje zwycięstwa, słuchając serbskich kawałków. „Piłkarze słuchają muzyki popularnej, a jej stolicą w tym regionie jest Belgrad. Tak właśnie jest. Z którymkolwiek kolegą z drużyny jeżdżę, słuchamy zagrzebskiego radia Ekstra FM, które odtwarzało głównie serbskie piosenki. I wszyscy lubią spędzać dwa-trzy dni wolnego na wieczornej imprezie w Belgradzie. Niezależnie od tego, czy to Chorwat z Dinama, Hiszpan czy Afrykanin” – opowiadał serbski pionier w Zagrzebiu. Pewnie jednak jeszcze wiele wody w Dunaju upłynie, nim doczeka się następcy, a także chorwackiego odpowiednika w stolicy Serbii. Po Euro 2024 prezes serbskiej federacji musiał wszak podać się do dymisji, po tym jak dopuścił, by reprezentacja Serbii dotarła na Euro 2024 do Niemiec samolotem zarejestrowanym w Chorwacji. Sprawa dotarła na najwyższe szczeble państwowe, bo nawet wściekły prezydent Aleksandar Vucić domagał się głów. Jeśli chodzi o piłkarską dyplomację, wzajemne napięcia wciąż są więc bardzo silne.

CZYTAJ INNE TEKSTY AUTORA:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Polecane

Sędziowie powinni mieć obowiązek tłumaczenia swoich decyzji!

Paweł Paczul
5
Sędziowie powinni mieć obowiązek tłumaczenia swoich decyzji!

Komentarze

1 komentarz

Loading...