Reklama

Widzieliście rywalizację i medale. A co na lekkoatletycznych mistrzostwach działo się poza tym?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 sierpnia 2023, 15:22 • 8 min czytania 17 komentarzy

Mistrzostwa świata w lekkiej atletyce 2023? To już przeszłość. W Budapeszcie działo się jednak naprawdę wiele. Dużą część z tego, co wydarzyło się w stolicy Węgier, mogliście oglądać w telewizji czy Internecie. A czego nie widzieliście bezpośrednio w transmisji? Jako że to już ostatni z tekstów przy okazji tej imprezy: oto kilka z rzeczy, które sam zapamiętam z mistrzostw najlepiej.

Widzieliście rywalizację i medale. A co na lekkoatletycznych mistrzostwach działo się poza tym?

 

Licznik idzie w górę

Pierwszego dnia mistrzostw wszyscy dziennikarze powtarzali sobie: okej, jest gorąco, ale przynajmniej trochę popadało i to nieco pomogło. Problem w tym, że tylko na kilka godzin. Już sesja wieczorna odbywała się w prawdziwej parówie i duchocie. A w oddychaniu na stadionie nie pomagał dach, którego konstrukcja dodatkowo dogrzewa obiekt oraz brak przewiewu, bo wiać to wiało tam z rzadka.

Serio – skoro nawet siedząc wysoko na trybunie prasowej czujesz, że trudno się oddycha, to zawodnikom na samej dole tej niecki tym bardziej. 

Podkreślali to właściwie wszyscy sportowcy. Ewa Swoboda mówiła, że po czterech minutach rozgrzewki miała dość. Mimo wszystko doszła ostatecznie do finału, ale kosztowało ją to sporo wysiłku. Piotr Lisek pokazywał kamizelkę chłodzącą, która w trzygodzinnych eliminacjach pomagała… może przez 40 minut. Najbardziej z Polaków ucierpiała jednak Kryscina Cimanouska – ją po półfinale biegu na 200 metrów zwożono z bieżni na wózku.  

Reklama

Skwar był więc niesamowity. Na tyle, że przenoszono eliminacje biegów długich, by biegać je wieczorem. Na bieżni w ich trakcie ustawiano punkty nawodnienia. Bieg dla chętnych osób z mediów, który miał się odbywać po trasie maratonu, skrócono z 10 do 6 kilometrów. Sam maraton, mimo że rozpoczynał się o 7:00, wielu zawodnikom trudno było ukończyć.

A jeśli akurat miało się chwilkę, to zwiedzanie miasta graniczyło z niemożliwością.

Choć niżej podpisany wyrwał się raz – na trzy godzinki. I musiał ratować się wchodzeniem do klimatyzowanych budynków – synagogi, bazyliki, kawiarni czy muzeum. Bez tego wytrzymać byłoby trudno. Bingo upałów dopełniał fakt, że duża część miejskiej komunikacji w Budapeszcie po prostu nie ma klimatyzacji. Więc dojazd tramwajem czy metrem na stadion lub start chodu często wiązał się ze znoszeniem duchoty, jeśli nie udało się złapać miejsca przy otwartym oknie.

Bywały zresztą takie dni, że już w momencie przyjścia na stadion chciałoby się zmienić ciuchy i wskoczyć pod prysznic. A trzeba było tam siedzieć od dziesiątej do 22. Dopiero ostatnie dni przyniosły nieco ulgi, bo właściwie do sesji wieczornej można było siedzieć w klimatyzowanym hotelu. 

I dobrze, bo im dalej w mistrzostwa, tym cieplej się robiło, a deszcz nie popadał już ani razu. Serio, zaczynaliśmy z poziomu mniej więcej 30 stopni, a pod koniec dochodziliśmy do 37, nawet 38. Nawet ulokowanie stadionu nad Dunajem nie pomagało. Znośnie robiło się dopiero po godzinie 21:00. Zdarzyło się nawet, że w media roomie, ale dla fotoreporterów… dość solidnie zjarała się klimatyzacja.

Reklama

Cóż, w takim upale przynajmniej można było wypocić ciastka, którymi dziennikarze byli karmieni. 

Schody, mnóstwo schodów

Zresztą sposób na to był jeszcze jeden – przeprowadzanie jak największej liczby rozmów ze sportowcami. Z miejsc na trybunie prasowej, na której ulokowani byli polscy dziennikarze, do mix zony – gdzie przeprowadza się wywiady po startach – było mnóstwo schodów. Codziennie powtarzałem sobie, żeby je policzyć, ostatecznie nigdy tego nie zrobiłem, dlatego bez kozery powiem, że minimum osiemdziesiąt.  

I to wcale nie odważny szacunek. 

Niby nic takiego, ale uwierzcie, po kilku dniach wchodzenia tam i z powrotem potrafi się to dać we znaki. Zwłaszcza w takiej temperaturze, bo gdy już odsapnęliście przez chwilę w klimatyzowanym media centre, to za chwilę pot znów lał się strumieniami, uda bolały, a obok słyszeliście dziennikarzy z innych krajów ulokowanych jeszcze wyżej, którzy patrzyli na szczyt stadionu z boleścią taką, jakby mieli wdrapywać się co najmniej na Śnieżkę.

Tyle że na Śnieżce zachwycają chociaż widoki. Ten w Narodowym Centrum Lekkoatletycznym też, ale przez chwilę. Pierwszego, może drugiego dnia. Potem już się z nim oswajasz i zastanawiasz, czy przypadkiem oglądanie zawodów sprzed telewizora w ulokowanym na parterze pokoju dla mediów nie byłoby lepsze. Ale jednak wchodzisz, wytrwale, krok za krokiem, schodek po schodku. 

Bo nie, nie byłoby. Uwierzcie, narzekam na te schody, ale było warto pocierpieć. Lekkoatletyka oglądana z trybun jest piękna, zresztą każdy sport przeżywany na żywo daje dużo większe emocje. A dla dziennikarzy to wbrew pozorom nie norma. Na mityngach często wchodzi się po prostu do mix zony i wszystko obserwuje stamtąd. O ile obserwować się w ogóle da. Na Stadionie Śląskim strefa wywiadów ulokowana jest tak, że na żywo widać fragment rywalizacji w skoku o tyczce i kawałek bieżni, ale za metą. Wyrwać się jednak nie da, bo dzieje się dużo, co chwila ktoś przychodzi pogadać, a trybuna jest za daleko, by się na nią wspinać…

Na mistrzostwach świata można sobie na to pozwolić, bo rozłożenie konkurencji w czasie jest dużo lepsze. I warto było to robić, bo to zupełnie inne wrażenia. Szczególnie, że atmosfera na stadionie nie zawodziła. To zresztą prowadzi mnie do kolejnego punktu. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Rusztowanie wytrzymało. A nie miało lekko 

Pojemność stadionu na czas mistrzostw wynosiła ponad 37000 miejsc. Nie wiem, czy kiedykolwiek zapełnił się w całości (gorąc i świecące słońce nie pomagały), ale też nie wiem, czy choć raz frekwencja zleciała poniżej 25 tysięcy. Nawet gdy w porannej sesji pod koniec mistrzostw odbywały się właściwie tylko konkurencje dziesięcioboju, fani byli obecni w naprawdę dużej liczbie. 

Tu ustalmy jedno: nie jestem zwolennikiem przyznawania dużych imprez sportowych krajom… kontrowersyjnym politycznie. Ale to się już pewnie nie zmieni, wystarczy spojrzeć na Katar czy, w poprzednich latach, Rosję lub Chiny.  

Węgry też się w te kontrowersje wpisują. Zresztą ten temat się przewijał wśród dziennikarzy pracujących na miejscu, nie myślcie, że nie. Z drugiej strony trudno było nie przyznać, że ta publika na mistrzostwa zasługiwała. Bo rząd sobie, ale ludzie sobie. Fani na mistrzostwach byli fantastyczni. Dopingowali KAŻDEGO. Rekordy życiowe, kraju, mistrzostw i (jeden) świata były oklaskiwane. Węgierscy zawodnicy z kolei otrzymywali takie owacje, że kompletnie zagłuszały one spikera. Podobnie jak największe gwiazdy – Femke Bol, Shelly-Ann Fraser-Pryce czy Armand Duplantis.

Do tego dochodziły grupki fanów z innych krajów, często częściowo składające się z zawodników lub ich bliskich. Zbierały się razem, wyróżniały na tle reszty tłumu. One też żyły zawodami, a to tylko dodawało im uroku (fantastyczni byli Włosi, którzy po zwycięstwie Gianmarco Tamberego bawili się razem z nim na brzegu trybuny, intonując coraz to nowe przyśpiewki). Doping nie słabł ani przez chwilę, co najwyżej na potrzeby ciszy przed wystrzałem startera. Byłem już na całkiem niezłej liczbie mityngów i innych imprez lekkoatletycznych, ale takich owacji jeszcze nie słyszałem.

Momentami wręcz bałem się, czy to wszystko wytrzyma… sam stadion. 

Bo jego górna kondygnacja stała na tymczasowych rusztowaniach. Teraz w planach jest jej rozebranie i pozostawienie stadionu tylko z dolnymi rzędami trybun. Trochę szkoda, bo to piękny obiekt, z doskonałą akustyką. Z drugiej strony można zrozumieć Węgrów, którzy w stolicy mają już mnóstwo dużych aren sportowych. Kolejna pewnie stałaby pusta, a tak – mniej trybun, mniejsze koszty, łatwiejsze zagospodarowanie.  

No i można się chwalić, że było się na trybunie, która zaraz przestanie istnieć. Patrząc na frekwencję – będzie to mogło powiedzieć co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób. 

Łzy i szczęście Ewy

Znacznie mniej może przyznać, że widziało na żywo moment, w którym Ewę Swobodę dodano do finału biegu na 100 metrów. Choć pewnie wielu z was obejrzało już zdjęcia czy nawet wideo. To jednak jeden z najbardziej charakterystycznych momentów tych mistrzostw. Ewa początkowo przecież nie chciała nawet odpowiadać na pytania dziennikarzy, ale się przemogła. 

Ledwie zaczęło, to przyszła wiadomość, że pobiegnie w finale, którą przyjęła z wielkimi emocjami. Gdy do dziennikarzy wróciła już po nim, nie płakała. Ba, szeroko się uśmiechała.

Mix zona to zresztą w ogóle ciekawe miejsce, wiele się tam dzieje. Jasne, wypowiedzi raczej są podobne – przynajmniej zwykle – do tych, które słyszycie wcześniej w telewizji, bo stacje z prawami do transmisji mają pierwszeństwo i to tam najpierw idą sportowcy. Ale ciekawie obserwuje się pracę innych dziennikarzy i reakcje zawodników na nią.  

Fenomenalny jest wyraz zaskoczenia na twarzy zawodnika z – dajmy na to – Republiki Zielonego Przylądka, który odpadł w eliminacjach, ale ktoś chce z nim porozmawiać. Znakomite są obrazki japońskich sportowców, obleganych przez trzydziestkę tamtejszych dziennikarzy, niezależnie od tego, które miejsce zajęli ich sportowcy (i tak, wspomniani dziennikarze robili mnóstwo zdjęć i wideo). Świetnie ogląda się też, jak Kenijczycy, Jamajczycy czy Włosi ekscytują się postawą swoich sportowców.

Jeśli chodzi o same rozmowy – te są różne. Wiele zależy od charakteru zawodnika czy zawodniczki i od osiągniętego przez nich wyniku. Wojciech Nowicki niezależnie od wszystkiego odpowiada na przykład spokojnie. Ewa Swoboda jest żywiołowa, zwłaszcza gdy chodzi o sztafetę, bo pełni w niej rolę nieoficjalnej kapitanki i zarządza nawet tym, ile dziewczyny mogą pogadać. Paweł Fajdek jest stanowczy w swoich stwierdzeniach, z kolei Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka bardzo rzeczowa. Natalia Kaczmarek z kolei uśmiecha się kiedy otrzymuje pytania o rekordy do pobicia, ale nie chce o nich rozmawiać.

Z każdym jednak można pogadać. Dwie minuty albo dziesięć, zależy od momentu. A czasem przeżyć coś takiego, jak przywrócenie Polki do finału biegu na 100 metrów.  

I w sumie zostało z tego całkiem fajne, niespodziewane wspomnienie.

 

 

 

Fot. Newspix

Czytaj też:

  

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

17 komentarzy

Loading...