Reklama

„Wydaje ci się, że jesteś nadczłowiekiem. A potem potrzebujesz pomocy, by iść do toalety”

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 sierpnia 2023, 09:52 • 19 min czytania 3 komentarze

W 2019 roku na mistrzostwach świata zdobywała srebro, w sztafecie biegając najszybciej ze wszystkich Aniołków Matusińskiego. Na igrzyskach w Tokio też miała mieć medal. Ale nawet tam nie pojechała. Posłuszeństwa odmówiło ciało. Potrzebna była operacja. Z jednej zrobiły się cztery, a kilka miesięcy rehabilitacji zamieniło się w dwa lata. Na powrót do sprawności wydała dobrze ponad 140 tysięcy złotych. Tego okresu, przenikającego się z czasem pandemii, nadal nie potrafi uporządkować w głowie, choć udało jej się nawet obronić wtedy doktorat. Sama mówi, że uświadomiła sobie wtedy, że nie jest niezniszczalna. Ale wróciła, znów biega. Na mistrzostwach świata w Budapeszcie pokazała się już w sztafecie mieszanej 4×400 metrów, pobiegnie też w kobiecej, choć indywidualnie zmieniła dystans – na 800 metrów. O tym wszystkim mówi nam Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka. 

„Wydaje ci się, że jesteś nadczłowiekiem. A potem potrzebujesz pomocy, by iść do toalety”

SEBASTIAN WARZECHA: Uporządkowałaś już w głowie wydarzenia z ostatnich trzech lat? Wcześniej mówiłaś, że trudno ci to zrobić. I w sumie rozumiem – czasem wydaje mi się, że początek pandemii był kilka miesięcy temu.

PATRYCJA WYCISZKIEWICZ-ZAWADZKA: (śmiech) Też tak mam. Wszystko zbiegło się tak, że z jednej strony mam wrażenie, że ten czas upłynął i upłynęło go w dodatku dużo. Ostatnio z kimś rozmawiałam i zorientowałam się, że na ostatnich mistrzostwach świata byłam w 2019 roku…

Niedługo po nich mieliśmy dłuższy wywiad. I ja na przykład niezmiennie mam wrażenie, że robiliśmy go już po pandemii.

Właśnie tak jest. Przyszła pandemia, zamknęli nas, to był stracony rok – jakby ktoś nam go wyjął z życia. A ja potem dostałam kolejne dwa takie lata. Jak ktoś mnie pyta, jak mi minął okres kontuzji i czy mi się dłużyło, to z jednej strony tak – bardzo. A z drugiej wszystko działo się tak szybko… Mam teraz dwie perspektywy. Nadal nie potrafię tego uporządkować.

Reklama

To w sumie śmieszne i pod kątem tego, co dzieje się teraz. Gdy w marcu zaczynałam truchtać – na zasadzie trzy razy pięć minut, bo nie byłam jeszcze w stanie przebiec kilometra – to miałam poczucie, że jest bardzo mało czasu do sezonu. Z drugiej strony trzymałam się myśli, że nie ma rzeczy niemożliwych i da się to zrobić. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że będę biegała 2:02 s na 800 metrów i pojadę do Budapesztu reprezentować Polskę w sztafecie, to bym to brała w ciemno. Natomiast teraz mam duży niedosyt – chciałabym więcej, szybciej, mocniej.

Żeby nadrobić ten stracony czas?

Dokładnie. Perspektywa czasu zmienia się w czasie, takie mam wrażenie. Trochę tak, jak w serialu „Dark”. Oglądałeś?

Nie, ale mniej więcej wiem, o co chodzi.

To pierwszy sezon był w porządku, ale potem zaczęło się to trochę “kiełbasić”, bo było za dużo perspektyw postrzegania czasu. Niemniej chodzi mi o to, że to nie jest pytanie o to „gdzie teraz jesteś?”, a „kiedy tam jesteś?”. Czyli nie to, że jestem w Budapeszcie na mistrzostwach świata, a kiedy – kilka miesięcy po pierwszych próbach biegania.

Reklama

Jakie uczucia towarzyszyły ci, gdy dowiedziałaś się, że pojedziesz na mistrzostwa? To jednak nie pierwszy taki powrót w twojej karierze.

Zgadza się, ale pierwszy raz wracałam po dwóch latach nietrenowania. Jasne, realizowałam trening zastępczy, oparty na siłowym, trochę było też pływania i roweru. Ale treningu typowo do biegania nie było. Musiałam wrócić do normalnej sprawności. Bo decyzje o pierwszej i kolejnych operacjach nie były podyktowane tym, że chciałam wrócić do sportu, ale żeby wrócić do sprawności w codziennym życiu. Tak, że wstaniesz i nie zastanawiasz się, czy ci noga spuchnie, czy też nie. Będziesz mógł funkcjonować, po prostu.

Ten czas by się tak nie zlewał, gdyby to była tylko jedna operacja?

Widzisz, to jest właśnie ten problem. Normalnie coś się dzieje i idziesz do przodu. A ja co trzy-cztery miesiące miałam naciskany „reset button”. Zaczynałam grę od nowa i od nowa. To było trudne, męczące. Obok życie biegło przecież dalej. Dziewczyny były na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i kolejnych imprezach. A ja wciąż w tym samym miejscu.

Widziałaś, jak zdobywają medale…

Dokładnie. Więc z jednej strony widziałam upływ czasu, bo to był kolejny sezon, w którym nie brałam udziału. A z drugiej ten czas nie płynął w moim postrzeganiu tak szybko. Wydawało się, że to krótszy okres, nie trzy lata.

Teraz ty jesteś tu, a dziewczyny same mają problemy zdrowotne. Nie możecie się zebrać wszystkie w jednym miejscu.

Nadal myślę, że to wszystko pokłosie pandemii, kompromisów z jej okresu. Przesunięcia igrzysk, kumulacji imprez po nich, gdy trzeba było wielokrotnie szlifować formę. Ale też lata treningu. Szczęście w nieszczęściu, że to stało się teraz, a nie w roku igrzysk olimpijskich. Mam nadzieję, że dziewczyny do Paryża wyzdrowieją i będą walczyć o kolejne medale. Zresztą dla mnie Paryż to też taka perspektywa.

Właśnie, bo wiele razy w przeszłości podkreślałaś – nawet przed igrzyskami w Rio de Janeiro – że to w Tokio powinnyście walczyć o medale. I sprawdziło się, ale bez twojej obecności. Zapytam wprost: bolało bardzo, że cię tam nie ma?

Bolało, jasne. Tym bardziej, że siedziałam na kanapie ze zoperowanymi dwoma nogami i nie byłam w stanie sama pójść do łazienki. Wiesz, to jest tak, że robisz rzeczy, których nie jest w stanie zrobić 98 procent społeczeństwa. Więc wydaje ci się, że jesteś jakimś nadczłowiekiem. A potem dopada cię proza życia. I okazuje się, że żeby pójść do toalety potrzebujesz pomocy drugiej osoby. Nie zrobisz sobie samemu kawy czy herbaty, nie umyjesz podłogi w domu. Ta perspektywa człowieka niezniszczalnego, który z wszystkim sobie poradzi, się zmienia. W pewnym stopniu stajesz się osobą z niepełnosprawnością.

Ważni stają się wtedy bliscy?

Dokładnie tak. Osoby, które usiądą z tobą na kanapie i tę tragiczną sytuację obrócą w żart. Partner mojej przyjaciółki, gdy przyszedł do nas po mojej czwartej operacji, śmiał się, że od dwóch lat do nas przychodzi i widzi mnie w tej samej pozycji na kanapie. I to było z jednej strony śmieszne, a z drugiej strony trudne do przeżycia. Ale miał rację.

Sprawdzałaś potem, czy aby nie ma już po tobie w tej kanapie wyżłobienia?

(śmiech) Nie, bo dzielę ją na pół z psem. W różnych miejscach ją sobie wygniatałyśmy.

Jeśli chodzi o operacje – pierwotnie miałaś pakiet: zabieg dwóch Achillesów równocześnie, a do tego usuwaną wyrośl kostną ze stopy i ścinaną piętę Haglunda. Sporo tego.

Założenie było takie, by zrobić to naraz, a przez to skrócić długość rehabilitacji do minimum, czyli czterech-sześciu miesięcy. Bo inaczej trzeba by się bawić i zrobić jedną nogę, wrócić do sprawności, a potem to samo z drugą. Koniec końców wyszło tak, że z czterech-sześciu miesięcy zrobiły się dwa lata. Ja już teraz jednak nie chcę tego rozgrzebywać w takim sensie, czy to była dobra, czy też zła decyzja. Teraz się tego nie dowiemy. Podjęłam decyzję, która wydawała mi się optymalna. Wiedziałam, że jeżeli się nie zoperuję, to nie wrócę do biegania. Podejmowałam wcześniej próby rehabilitacji i poradzenia sobie z tym w sposób nieoperacyjny. Nie dało się.

Wspomniałaś wcześniej o tym, że właściwie cały czas następował reset rehabilitacji, kolejne operacje. A to wpływało też na psychikę. W pewnym momencie mówiłaś nawet, że masz poczucie, że pojawiło się u ciebie początkowe stadium depresji.

Tak, o tym trzeba głośno mówić. Mam wrażenie, że w Polsce to dalej często temat tabu i że w wielu kręgach ludzie niekoniecznie są świadomi, jak ważne jest zdrowie psychiczne. A jak zabierają ci nagle właściwie całe twoje życie, to boli. Ja biegam od czwartej klasy szkoły podstawowej. Przez wcześniejszych 20 lat moje życie wyglądało inaczej, niż przez ostatnie dwa-trzy. Trudno przygotować się na coś, co przychodzi tak znienacka. To jest nawet porównywane do stanu, jaki przechodzisz po śmierci kogoś bliskiego.

Zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja i akceptacja.

Dokładnie. Ważne jest, by o tym mówić. Jeżeli nie jesteś przygotowany na jakieś wydarzenie, a ono się wydarza, to twoja psychika może na tym ucierpieć. A co dopiero, gdy jakiś trudny dla ciebie bodziec powtarza się kilka razy.

Przez cały ten czas faktycznie wierzyłaś, że uda ci się wrócić?

Nawet wczoraj też dostałam takie pytanie. Zaczęłam się nad tym trochę zastanawiać. I na pewno miałam takie dni, że siedziałam na kanapie, mówiłam, że nie mam na to siły i nie chcę tego wszystkiego robić. Bo jestem zmęczona i nie widzę postępów. Ale na drugi dzień budzik 5:40, Patrycja wstaje z łóżka, idzie na basen, rehabilitację i do fizjoterapeuty. Więc mimo tego, że miałam w sobie takie myślenie i gorsze dni, to dalej wstawałam i to robiłam. To rutyna, ale też upór sportowca. Że masz cel – nie marzenie – i do niego dążysz.

Kwestie fizyczne to jedno. Psychiczne – drugie. A były przecież jeszcze finansowe.

Tak. Ostatnie dwa lata to mój mąż utrzymywał nasz dom. Ja pieniądze, które miałam zaoszczędzone – a potem też szczątkowe środki od sponsorów – ładowałam w rehabilitację. Przestałam liczyć pieniądze wydane na leczenie po 140 tysiącach. A to było przed czwartą operacją. Więc z jednej strony fajnie się teraz słucha tego, że wróciłam, że się udało. Ale z drugiej strony wróciłam, bo miałam taki komfort. Mogłam sobie na to pozwolić. A jest dużo zawodników, którzy nie mają mniej uporu, zawziętości czy chęci ode mnie, ale nie mogą pozwolić sobie na to, by przez dwa lata wykładać tyle pieniędzy.

140 tysięcy złotych to ponad dwie średnie pensje w Polsce. Roczne.

To też kwestia tego, że nie przejadłam wcześniej zarobionych pieniędzy. Miałam oszczędności. Chciałabym móc je wydać w inny sposób, ale stety albo niestety poszły na to. Wiesz, tu nawet nie rozchodzi się już o kwestię pieniędzy, bo mogłabym powiedzieć, że nie chcę ich już na to wydawać i skończyć ten temat. Natomiast chodzi o to, że nie ma jakiejś furtki, gdy jeszcze nie zarabiasz dużo na sporcie, a głupio ci brać pieniądze od kogoś. To są potem trudne decyzje dla sportowców.

Tu moglibyśmy wejść w wątek stypendiów…

Tak, ale ja też nie mogę powiedzieć, że Polski Związek Lekkiej Atletyki mnie zostawił. Tak nie było. Oni mi dali to, co mogli mi dać.

Wiążą ich przepisy.

Tak, jest ustawa, której nie są w stanie przeforsować. I tyle. Koniec.

Czy ty wobec tego wszystkiego w ogóle spodziewałaś się, że pojedziesz do Budapesztu? Od tego sezonu biegasz przecież indywidualnie 800 metrów. Owszem, zapewniałaś, że możesz startować w sztafecie, ale to było początkiem sezonu, gdy wszystkie dziewczyny były zdrowe.

Nie, nie spodziewałam się. Wiedziałam, że jeśli po kontuzji wrócę do sportu, to muszę coś zmienić. W trosce o komfort psychiczny chciałam uczyć się nowych rzeczy. By trening miał nowe bodźce, a nie wchodzić znowu w to samo, na zasadzie, że nic nowego by mnie nie spotkało. W treningu na 800 metrów fajne jest to, że wszystko odkrywam na nowo. Każdy bodziec jest jakąś zagadką, bo nie wiem, jak na niego zareaguję.

Ale to też nie była decyzja podjęta nagle. Zadecydowałam o tym w 2018 roku, gdy zmieniałam trenera. Plan był taki, że do Tokio po medal igrzysk, a potem bawimy się w 800 metrów i mam z tego fun. Medalu nie było, ale nadal chcę tego funu. A założenie jest jednak takie, że bym biegała szybko 800 metrów, to muszę szybko biegać 400 metrów. Jeżeli za rok, dwa, trzy lata będę na tyle szybka, żeby mi to gwarantowało start w sztafecie 4×400 i trener oraz dziewczyny będą chciały mojej pomocy, to bardzo chętnie. Moje serce zawsze będzie przy tej sztafecie.

A ochłonęłaś już po starcie w sztafecie mieszanej? Tam się w końcu naprawdę dużo działo.

Tyle lat biegam, a nie spodziewałam się, że coś takiego będzie miało miejsce. Biegałam w różnych sztafetach, na różnych poziomach trudności i zdarzały się różne rzeczy, ale nie takie. To był w ogóle splot nieszczęśliwych wydarzeń od samego początku. Najpierw Karol dwa razy wchodził w bloki, bo trybuny były za głośno. Później były przepychanki Mariki, a potem Kajtek, który bardzo dobrze tę sztafetę wyprowadził. Pomyślałam sobie, że na zmianie mamy jakieś czwarte-piąte miejsce, a to pozycja, z której można powalczyć. I nagle jesteśmy na ostatnim miejscu, a ja muszę zaczynać bieg właściwie trzy razy. Kajtka w dodatku skasowała Czeszka i poleciał do przodu.

Szczęście w nieszczęściu, że nie upadła nam pałeczka. To mi też potem powiedział trener Matusiński, że zachowanie tej zimnej krwi, to doświadczenie, które mam z tych wszystkich lat, zaowocowało tym, że mimo ostatniego miejsca w półfinale, to protest pozwolił nam wejść do finału.

To był dziwny dzień na tej bieżni. Przecież na ostatnich metrach upadały wtedy Sifan Hassan i Femke Bol.

Jakieś złe biometeo było na tym stadionie. (śmiech)

Zastanawiam się, jak potem podeszliście do tego finału? Ewa Swoboda po dodaniu do finału setki mówiła, że trenerka przekonywała ją, że to jest szansa, którą musi wykorzystać…

My mieliśmy tak samo. Zresztą bardzo późno dowiedzieliśmy się o tym przywróceniu, bo długo rozpatrywano protest. Byliśmy pogodzeni z tym, że nie będzie nas w finale, trenerzy też mówili, że raczej się nie uda. Jak się dowiedzieliśmy – zmiana nastroju o 180 stopni. Mobilizacja, regeneracja, bo trzeba to wykorzystać. Wykorzystaliśmy na tyle, na ile mogliśmy.

Czeka cię jeszcze sztafeta 4×400 kobiet. Na co tam liczycie?

[Patrycja wzdycha i zastanawia się przez chwilę]

Trudne pytanie?

Trudne. Z jednej strony wiesz, chciałabym ci odpowiedzieć górnolotnie, jak każdy sportowiec – że liczymy na medal. Po to tu przyjechaliśmy, każdy na mistrzostwach walczy przecież jak najlepsze lokaty. Ale najpierw musimy przejść eliminacje. Potem w finale dzieją się różne rzeczy. Choćby sztafeta z 2017 roku z Londynu, gdzie też startowałyśmy z nadzieją na miejsca 6-8., a wyszedł nam z tego brązowy medal. Bo innym się przytrafiały jakieś niefortunne zdarzenia, a my pobiegłyśmy bardzo dobrze. Sport jest piękny, bo z jednej strony wymierny, a z drugiej bardzo nieprzewidywalny.

Na tych mistrzostwach biegasz tylko w sztafecie, ale na mistrzostwach kraju rywalizowałaś na 800 metrów. 2:02.24 s – czyli twój rekord sezonu na tym dystansie – jak na to, ile trenowałaś, to bardzo dobry rezultat. Ale zastanawiam się, jak to oceniasz w kontekście medali. Na ostatnich mistrzostwach Europy Ania Wielgosz miała 1:59.87 s. I to dało brąz.

Wiem, że żeby teraz liczyć się w walce o medale na mistrzostwach świata, trzeba biegać 1:55-1:56 s. Jasne, że biegi na 800 metrów są nieco inne od tych na 400. W tych drugich stajesz na swoim torze, dajesz, co masz w nogach. Na 800 dochodzi jeszcze duża przypadkowość: nie wiesz, jak się ułoży bieg, czy ktoś poprowadzi, czy będzie mocne tempo od początku… Ilość zmiennych jest większa.

Ale tak, kiedyś wynik 2:01.50 s w Europie dawał medal, a teraz trzeba mieć 1:57-1:58, by stanąć na starcie z pewnością, że niezależnie od tego, jak się ułoży bieg, to coś się wywalczy. Zdaję sobie z tego sprawę i wierzę – podobnie jak mój trener – że będę w stanie tyle biegać. Ale potrzebuję więcej potrenować. W cztery miesiące nie da się zrobić formy życia.

A masz wrażenie, że w ostatnim czasie to bieganie na 800 się zmieniło? W takim sensie, że dwa-trzy lata temu to często był bardzo taktyczny bieg, często wolniejszy, a wszystko rozstrzygało się na końcówce. Teraz za to bardzo mocne tempo zwykle jest narzucane od początku.

Trzeba być przygotowanym. W ogóle lekkoatletyka przez ostatnie dwa-trzy lata poszła mocno do przodu. Raz to buty, dwa – zmiana w podejściu do treningu. Wszyscy realizują trening na granicy balansu pomiędzy byciem zdrowym a kontuzjami. Świat idzie do przodu w każdej materii. Albo się akceptuje zasady tej gry, albo zostaje z tyłu.

Do biegania wracałaś stopniowo. Nieukończone biegi w Diamentowej Lidze w roli zająca, potem jakieś 600 metrów, w końcu 800. W którym momencie pomyślałam sobie, że to może być całkiem fajny sezon na tych ośmiuset metrach?

Nie pomyślałam! (śmiech) Może po tych mistrzostwach Polski i biegu finałowym. Mimo wszystko to był mój najlepszy bieg pod względem taktycznym i wynikowym, choć i tak popełniłam kilka błędów. Ale dobiegłam z dobrego finiszu, zebrałam się do niego. Osiągnęłam dość dobry wynik, najlepszy w sezonie.

Dziś rano rozmawiałam nawet z Mariką Popowicz w pokoju i mówiłam jej, że tęsknię za tym momentem, w jakim była w półfinale na 400 metrów Lieke Klaver. Że wychodziła na bieżnię i wiedziała, że może. Chodzi o to, że ruszasz do biegu i wiesz, że wytrzymasz do końca. To jest kwestia treningów i stopniowego zbudowania formy oraz pewności siebie. Ja na razie nie miałam jeszcze szansy tego zrobić. Po takiej przerwie i perturbacjach zdrowotnych trochę to zajmie. Uważam, że na tej pewności siebie opiera się ten sport. Myślę, że w przyszłym roku już tak u mnie będzie.

Planujesz biegać na hali?

Tak.

Ona dużo daje taktycznie, prawda?

Tak, zdecydowanie. Pewnie zaliczę kilka startów, podejrzewam, że mistrzostwa Polski. To jest kwestia otwarta. Zobaczymy, na ile będzie mi zdrowie pozwalało, bo to jest kluczowe. Natomiast hala daje później bardzo dużo punktów rankingowych choćby w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich. Z takiego taktycznego punktu widzenia warto ją biegać. Choć na pewno nie będę trenować na hali. To by było bardzo obciążające, a tego nie chcę.

Zmieńmy temat. W czasie leczenia kontuzji zdołałaś obronić doktorat. To najlepsza rzecz w twoim życiu z tamtego okresu?

Trudne to było. Wiesz, jesteś po kolejnej operacji, musisz zebrać się w całość, a tu wisi nad tobą rozprawa doktorska na 350 stron, którą musisz skończyć.

Podziwiam, mi nie chciało się pisać magisterki.

(śmiech) Był deadline, którego jakbym nie zrealizowała, to bym nie miała drugiej szansy, bo już miałam już otwarty przewód doktorski. To mnie też mobilizowało do działania. To była ciężka praca moja i mojego promotora, który mnie bardzo w tym wszystkim wspierał. Zresztą profesor Zygmunt Waśkowski to biegacz-amator.

Maratończyk.

Dokładnie. On rozumiał sytuację, w której jestem i mój stan psychiczny, jaki się z tym wiązał. Czyli raz lepszy, raz gorszy. Rozumiał też sposób, w jaki pracuję – że często nie ma mnie na miejscu, ale nie wiąże się to z jakością pracy. Na pewno jednak zgodzę się, że doktorat to duży plus tego okresu.

CZYTAJ TEŻ: „WIERZĘ, ŻE BĘDĘ DALEJ PRZESUWAĆ GRANICE”. NATALIA KACZMAREK PO SREBRZE MŚ

Miałaś więcej czasu na pisanie?

Nie. Nie trenowałam normalnie, ale wliczając dojazdy na rehabilitację, potem stół u jednego rehabilitanta, ćwiczenia u drugiego, trening zastępczy w postaci roweru – schodziło mi na to osiem godzin pracy nad sobą dziennie. Nie było tak, że siedziałam w domu i cały czas leżałam na tej wspomnianej kanapie. Ilość rzeczy, które musiałam zrobić, by być tu, gdzie jestem, była bardzo czasochłonna.

„Zastosowanie otwartych innowacji w tworzeniu wartości dla klienta przez organizatorów imprez biegowych” – to tytuł twojego doktoratu. Przydługi, ale prace naukowe już tak mają.

(śmiech)

Gdyby to jednak przełożyć na bardziej zrozumiały język – o czym pisałaś?

Badałam rynek masowych imprez biegowych.

Maraton warszawski, maraton berliński…

Akurat skupiłam się tylko na rynku polskim. Imprezy masowe w Polsce – na świecie zresztą też – nie są organizowane tak, jak mistrzostwa Europy czy świata – czyli przez federacje, na przykład World Athletics. Najczęściej robią to podmioty, które są fundacjami, stowarzyszeniami, albo ośrodkami sportu i rekreacji. Celem napisania tej pracy była odpowiedź na pytanie: z czego oni biorą zasoby, by organizować biegi na tak wysokim poziomie?

Bo przecież polskie biegi, te z czołówki, to są naprawdę bardzo dobrze zorganizowane imprezy masowe, na które przyjeżdżają ludzie z zagranicy. Nie możemy mieć kompleksów. Nasze maratony w Poznaniu, Warszawie czy Białymstoku, są organizacyjnie podobne do tych w Londynie czy Berlinie. Więc zastanawiałam się, w jaki sposób te podmioty – bez stałych źródeł finansowania – są w stanie się rozwijać? Czy współpracują między sobą, czy z jakimiś sponsorami lub innymi podmiotami?

To jest właśnie koncepcja otwartych innowacji – czyli pozyskiwania zasobów z zewnątrz, a nie z wnętrza organizacji.

Rozmawiałaś z Markiem Troniną, który organizuje Maraton Warszawski?

Rozmawiałam.

A, to materiału na pewno było dużo.

(śmiech) Ja w ogóle rozmawiałam z organizatorami największych polskich biegów. Bo doktorat podzieliłam na badania ilościowe i jakościowe. Te drugie to były pogłębione wywiady z dyrektorami, miałam jakoś 20, może 25 wywiadów. Zakładałam, że będą trwały po godzinę, może nieco dłużej. A bywało tak, że rozmawialiśmy po trzy. Transkrypcje zajmowały potem trochę czasu.

A jakie były wnioski?

Takie, że organizatorzy imprez biegowych nie lubią współpracować między sobą. Bardzo dobrze współpracują za to z dostawcami, są względem nich lojalni, tworzą te innowacje najmocniej właśnie na linii organizator-dostawca. Wymyślają tam bardzo innowacyjne produkty “okołobiegowe”. Bo taka impreza to nie tylko bieg, ale też na przykład zdjęcia, transmisja z drona, organizacja punktów żywnościowych na trasie. To jest mozaika, którą składasz w jeden obraz. I tym obrazem jest bieg masowy.

Chodzi o takie rzeczy, jak na przykład przeniesienie strefy grawerowania medali bliżej mety. Ludzie chętniej tam przez to przychodzą. Zmieniają się też możliwości płatności, że nie musisz płacić gotówką od razu, bo przecież nie masz jej w trakcie biegu, ale możesz potem, na przykład przelewem. To jest dużo smaczków, o których my – nawet startując regularnie w imprezach biegowych – często nie mamy pojęcia.

Uśmiecham się, bo przy tym temacie ożywiłaś się chyba najbardziej od początku rozmowy.

(śmiech) Bo dla mnie to było coś naprawdę ciekawego! Wydawało mi się, że dużo wiem na temat rynku biegowego. Okazało się, że nie. Na przykład dla nich bardzo trudny był czas pandemii, bywało, że biegi odwoływano wtedy z dnia na dzień. Nie wiedzieli, jak mają się organizować. Wtedy powstało bardzo dużo rozwiązań praktykowanych do dziś, bez których ci organizatorzy nie wyobrażają sobie teraz życia.

Czyli co, w przyszłości organizujesz maraton w Poznaniu?

Nieeeee. Bardzo chętnie z Łukaszem Miadziołko i Moniką Prendke stanę wspólnie do pracy i pomogę im w organizacji. Ale nic przeciwko nim. Poznański POSiR bardzo dobrze organizuje biegi masowe, ale też zawody lekkoatletyczne. Uważam, że mistrzostwa Polski juniorów czy seniorów to były imprezy zorganizowane na najwyższym światowym poziomie. Niektórzy organizatorzy Diamentowej Ligi mogliby się uczyć.

W ramach działalności naukowej nadal prowadzisz też zajęcia ze studentami?

Tak.

Mówiłaś mi kiedyś, że po wygranej ze sztafetą USA w 2019 roku, studenci bili ci brawo. Po tych mistrzostwach świata się czegoś spodziewasz?

Myślę, że nie. To też nie tak, że przychodzę na pierwsze zajęcia i opowiadam o tym wszystkim. Oczywiście, robię wystąpienie o tym, kim jestem, ale przedstawiam się jako “człowiek ze stopniem doktora w katedrze strategii marketingowych na stanowisku asystenta”. Mówię o zainteresowaniach naukowych – że to sport, imprezy masowe i bieganie. Ale nie chwalę się tym, że sama jestem sportowcem. Natomiast zawsze znajdzie się ktoś, kto to odkryje

To zresztą nie tak trudne. Pierwszym wynikiem wyszukiwania w Google przy twoim nazwisku nie jest jednak kariera naukowa.

Tak, ale jeśli wpiszesz “Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka UEP”, to jednak wyskoczy uczelnia. Dopiero później coś z lekkiej atletyki. Było trochę śmiesznych sytuacji. Raz na przykład weszłam na zajęcia i widzę, że studenci śmieszkują, coś do siebie wysyłają na swojej wewnętrznej grupie. Pytam, co tam takiego zabawnego, a oni mówią, że w sumie nie tyle zabawne, co zszokowała ich moja krata na brzuchu. I wysyłali sobie jakieś tam zdjęcia ze startu. To im mówię: “No fajnie, ale może jednak posłuchalibyście o strategii marketingowej i tym jak ją budować?”. Ale to jednak raczej są przyjemne komentarze.

To teraz będą sobie wysyłać takie zdjęcia [chodzi o powyższe zdjęcie Patrycji przeskakującej nad biegaczem z Niemiec – przyp. red.].

Następna klatka jest taka, że stykamy kolec z kolcem. Śmiałam się, że się tymi kolcami przytulamy. Ja się wtedy starałam sobie uratować bieg, ale też nie wbiec w niego i jemu nie zrobić krzywdy. To było bardzo niebezpieczna sytuacja. Szczęście w nieszczęściu, że nikomu się nic wielkiego nie stało. Po biegu Kajtek miał jedynie lekki problem z kolanem. Ale jakbym tę pałeczkę odebrała pół sekundy szybciej, to ten Niemiec by mnie skasował i ja też bym tam leżała. Obok niego albo na nim.

Jak wróciłam do pokoju, to mówiłam do Mariki, że mam żal do siebie, bo międzyczas słaby, zmiana nie wyszła. A ona mówi: “Stara, ty powinnaś na kolanach iść do Częstochowy i dziękować, że nic ci się nie stało”. Z jednej strony jest więc ta perspektywa, że dałeś z siebie wszystko, co mogłeś. A z drugiej wydarzyła się sytuacja, na którą nie miałeś żadnego wpływu. Ale naprawdę dobrze, że nic się nie stało.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę twoją historię urazów.

Dokładnie tak.

 

 

 

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...