Reklama

Nauka języka, wyjazdy, szkolenia. Dariusz Banasik rok po zwolnieniu: Zachłysnęliśmy się sukcesem

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

17 marca 2023, 10:32 • 17 min czytania 28 komentarzy

Minął już prawie rok od kiedy Dariusz Banasik został zwolniony z Radomiaka Radom. W tym czasie, mimo kilku propozycji, trener nie zdecydował się na powrót do pracy. O tym, dlaczego tak się stało i o zaskakująco wielu zajęciach dla bezrobotnego szkoleniowca opowiada w rozmowie z nami, w której doszło także do małego rozliczenia się z przeszłością. O zmęczeniu, frustracji i zachłyśnięciu się sukcesem. Oraz popularności większej od prezydenta. Zapraszamy.

Nauka języka, wyjazdy, szkolenia. Dariusz Banasik rok po zwolnieniu: Zachłysnęliśmy się sukcesem

Ludzie zaczepiają mnie na ulicy i pytają: co tam u trenera Dariusza Banasika? Czemu nadal bez klubu? Pomyślałem: trzeba się spotkać i zapytać u źródła.

Myślę, że to dobry moment, żeby iść do nowej pracy. Początkowo rwałem się do pracy, chciałem jak najszybciej wrócić. Pojawiły się propozycje, zapytania i… zacząłem się zastanawiać, analizować. Znalazłem się w sytuacji, w której długo nie byłem, zacząłem mieć czas dla siebie, dla rodziny. Czas na wyjazdy, szkolenia; mogłem próbować nowych rzeczy bez wiszącej nad głową presji i wykorzystać też czas na dalszy rozwój. Niektórzy mówią, że to wygodne, bo jest kontrakt, można odcinać kupony. Tylko ja tak nie myślę, wręcz przeciwne. Po prostu mam komfort robienia tego, na co trenerom zwykle brakuje czasu. Nie traktuję tego tak, że mogę siedzieć rok w domu, bo pieniądze i tak lecą. Kształcę się, rozwijam, wyjeżdżam, staram się ten czas wykorzystać najlepiej, jak tylko mogę.

No dobrze, ale ten kontrakt zaraz się kończy, a mógł pan mieć już nowy, bo propozycje były. Co musi się stać, żeby trener wrócił na ławkę?

Może trochę żałuję, że nie zdecydowałem się na propozycje, które były. Rozmawiałem z klubami, to były ciekawe projekty, pozwalające trenerowi na spokojną pracę. Ale nie chciałem się śpieszyć, miałem co robić po czterech latach w Radomiaku. Miałem czas na przemyślenia, na wyciągnięcie wniosków i poprawę. Wiele czynników decyduje o tym, czy podejmie się pracę. Klub, jego cele i obecna sytuacja. Jak zbudowana jest kadra, jakie są proporcje i jej potencjał. Trochę dziwnie to zabrzmi, ale ważna jest także osoba, po której się klub przejmuje. Trzeba znać przyczynę zmiany, mocne i słabsze strony, jakie były zastrzeżenia. Wchodząc do szatni, można pewne rzeczy wykorzystać, z kolei niektórych nie powinno się powielać. Wiem też, że na tym poziomie powinienem iść do pracy z własnym sztabem. Mam osoby, z którymi dobrze mi się pracowało, do których mam zaufanie. Raz jeszcze powtórzę: nie chciałem się śpieszyć, miałem co robić po czterech latach w Radomiaku. Taki okres to szmat czasu.

Reklama

To minus? Każdy marzy o takim zaufaniu, stabilizacji.

Byłem w klubie tak długo, w dodatku niższych ligach, że widziałem wiele. Zgadzam się, że trenerzy mogli mi zazdrościć czasu na poukładanie drużyny, rozwój, pracę. Jest też jednak druga strona — dopada cię rutyna, potem też zmęczenie. Cały czas pracowałem pod presją — najpierw awansu, żeby wydostać się z drugiej ligi, a później do Ekstraklasy. Potem, żeby się w niej utrzymać. W pewnym momencie przychodzi frustracja tak jak pod koniec mojej pracy w Radomiu. W momencie zwolnienia byłem bardzo sfrustrowany, wszystko mnie denerwowało. Teraz na pewno bym tak nie narzekał, ale łatwo się mówi, trudniej było to zrobić. Irytowało mnie, że jesteśmy w Ekstraklasie i coś się nie zmienia. Na przykład: jest zima i nie ma gdzie trenować. Może zmiana trenera pomogła klubowi przyśpieszyć pewne zmiany.

Widziałem po sobie, że to już nie jest to. Zawsze staram się być pozytywnie nastawiony, uśmiechnięty i to przekładało się na zespół. Mówiłem: jak na coś nie ma wpływu to po co się denerwować? Jednak zacząłem negatywnie podchodzić do wielu rzeczy. Wyjeżdżałem z Warszawy uśmiechnięty, dojeżdżałem do Radomia i zaraz się denerwowałem, narzekałem. Jeśli miałbym coś zmienić, to na pewno wrzuciłbym na luz. Trzy tygodnie przed zwolnieniem miałem taki dialog z kolegą.

– Mój czas dobiega końca.
– Co ty gadasz? Ty tutaj jesteś legendą!
– Zobaczysz, nie dotrwam do końca sezonu.

Wtedy nie było jeszcze klarownych sygnałów, ale ja już widziałem, że wszystko idzie w złym kierunku.

Reklama

Tylko czy to jest dobre? Jak się myśli o tym, że to już koniec, to samemu traci się zapał. Pozytywne nastawienie mogłoby pomóc wygrzebać się z dołka.

Na chwilę tak, przecież tak było np. w drugiej lidze czy w pierwszej już w przeszłości bywały gorące momenty, zgrzyty. Tego się nie uniknie. Śmieję się, że parę razy sam się zwalniałem. Ale czasami merytoryczna, spokojna rozmowa z prezesami bardzo pomagała. Odrzucałem złość na bok i szedłem dalej. Widziałem cel, rozwój. A pod koniec już trochę brakowało tej zawziętości.

Powiedziałem sobie, że muszę czerpać zadowolenie z tego, co robię. Myślę, że w Radomiu w końcówce było o to coraz ciężej i to rozstanie po prostu się zbliżało, musiało ostatecznie nastąpić. Szczęście, że nie w sytuacji, w której byłbym pokłócony ze wszystkimi, bo odchodząc zachowałem normalne relacje z władzami klubu. Chociaż, gdybym był na ich miejscu, zaczekałbym z taką decyzją do końca sezonu. Dzięki temu przebiegłoby to w lepszej atmosferze zewnętrznej, bo moje zwolnienie wywołało duże zamieszanie medialne. Ale to już nie moja rola, żeby doradzać, jak powinienem zostać zwolniony (śmiech). Koniec końców nie mam nikogo urazu, takie rzeczy są wkalkulowane w zawód.

Może prezes po czasie ma podobne przemyślenia.

Być może to kwestia zachłyśnięcia się sukcesem. O ile pan przyzna, że coś takiego wystąpiło.

Wystąpiło, nie ma co ukrywać. Prawda jest taka, że było aż za dobrze. Nie mieliśmy na tyle silnego zespołu, żeby grać tak, jak w końcówce rundy jesiennej, żeby wygrać siedem meczów z rzędu. Przecież takie serie to domena topowych drużyn, a nie beniaminka.

Ale jednak wam też się zdarzyła, czyli może nie byliście aż tak dobrzy, jednak nie byliście też słabi.

Oczywiście, że tak. Dużo pracy, stabilizacja, zgranie zespołu plus trochę szczęścia, atmosfery i się udało. Co do zachłyśnięcia się sukcesem — na pewno byliśmy nasyconym zespołem. Zrobiliśmy w ciągu pierwszej rundy 35 punktów tyle, ile Śląsk Wrocław przez cały sezon. Ciężko było uniknąć myśli, że jesteśmy już utrzymani. Chociaż nadal uważam, że największym problemem było odejście jednego zawodnika. Michała Kaputa.

Rozumiem, że to trenera faworyt, ale czy naprawdę można sprowadzić kryzys całej drużyny to braku jednego piłkarza?

W ofensywie łatwo jest takiego zawodnika zastąpić, w defensywie niekoniecznie. Kaput był kluczowym piłkarzem jeśli chodzi o taktykę i strategię gry. Według mnie był nie do zastąpienia, nie w ten sposób, w jaki próbowaliśmy to zrobić, bo transfery na tę pozycję były późne. Michał miał bardzo ważną rolę w zespole, łatał wszystkie dziury, był bardzo ważny w grze defensywnej, przez co mieliśmy dużo więcej możliwości w ofensywie. Bez niego nie moglibyśmy grać na dwóch napastników czy pozwalać Leandro na tak odważne, indywidualne akcje. Także boczni obrońcy mieli więcej opcji gry do przodu, wiedząc, jaką rolę w takim przypadku spełni Kaput.

Natomiast, wracając do zachłyśnięcia się sukcesem — nie tylko ja to zrobiłem. Wydaje mi się, że cały Radom się zachłysnął i ja się nie dziwię ani sobie, ani innym. To były piękne momenty — wygrane z Lechem, Legią — ciężko było trzymać się ziemi. Zespół, który niedawno występował na trzecim poziomie rozgrywkowym, wygrywa z Mistrzem Polski. Byliśmy nieprzewidywalni i wszyscy się nas bali, zwłaszcza w Radomiu, bo to była nasza twierdza. Potem jednak pamiętam, że po meczu z Górnikiem Łęczna, kibice pytali mnie:

– Co się dzieje? Drużyna, która niedawno ogrywała Legię Warszawa, nie może wygrać w Łęcznej?

A przecież dla Radomiaka, beniaminka Ekstraklasy, bardziej naturalnym i prawdopodobnym zdarzeniem było właśnie to, że nie wygra w Łęcznej, niż że wygra 3:0 przy Łazienkowskiej 3. Kończąc ten wątek: jeśli mógłbym coś zmienić, to tonowałbym nastroje i hurraoptymizm, bo futbol jest nieprzewidywalny i często nielogiczny. Cieszy jednak, że nadal jestem dobrze wspominany w Radomiu. Dzwoni do mnie Zdzisław Radulski, rozmawiamy. Ostatnio odezwali się kibice, chcieli, żebym nagrał życzenia na urodziny. Miło, że pamiętają.

Myślę, że w całej Polsce zawsze będzie pan kojarzony z Radomiakiem i tym, co udało się tutaj osiągnąć. A w samym Radomiu legendarny status jest oczywisty. Trzy awanse, moment na podium Ekstraklasy. To nie data rocznicy ślubu, żeby o tym zapomnieć. Radomiak to Dariusz Banasik.

Miło mi to słyszeć. Ostatnio spotkałem Macieja Skorżę i powiedział mi całkiem na poważnie:

– Darek, ty na pewno wrócisz kiedyś do Radomia.

A przecież Maciek to radomianin, takie słowa dużo znaczą. Ostatnio jednak w “Meczykach” przy temacie Radomiaka padło:

– Trenera zespół…

Powiedziałem: to już chyba nie jest mój zespół. Nie chodzi o jakiś żal, czy niechęć, bo mam sentyment, ale jakbym wszedł teraz do szatni, to 3/4 ludzi nie wiedziałoby, kim jestem. Może trochę wyolbrzymiam tę liczbę, chcę po prostu zauważyć, że Radomiak mocno się zmienia. Nie zmienia się jedno: nadal Radomiakowi kibicuję, życzę utrzymania, rozwoju. Szkoda byłoby zaprzepaścić to, co się udało, więc cieszę się, że to utrzymanie w tym sezonie w pewnym sensie udało się już zapewnić.

Jeszcze jedna ciekawa historia odnośnie tej pamięci i statusu — z Anglii, z Watford. Kiedy tam przyjechałem, byłem po prostu trenerem, który chce coś zobaczyć, rozejrzeć się. Siedzieliśmy z angielskimi trenerami, rozmawialiśmy. Jacek Pobiedziński, Polak, który jest jednym z trenerów w klubie, zaczął opowiadać moją historię — że awansowałem z drugiej ligi do Ekstraklasy. Kiedy Anglicy usłyszeli, że przeszedłem taką drogę, że pracowałem na najwyższym poziomie w Polsce, byli zachwyceni, zaczęli robić sobie ze mną zdjęcia. Byłem zszokowany, ale tłumaczyli mi, że u nich trenerzy, którzy osiągną taki wynik, mają duży szacunek w środowisku, są powszechnie chwaleni. Nawet, jeśli potem spadną. Po prostu: doceniają to, że udało ci się coś osiągnąć. W Polsce jednak szybko się o pewnych rzeczach zapomina.

Zdjęcie z serii: przychodzisz do mnie, żeby prosić mnie o przysługę…

Właśnie, dość już o przeszłości, bo przecież wspominał trener, że ma co robić. Czym się pan zajmuje, co konkretnie nadrabia?

Chciałem wykorzystać ten czas, żeby się dokształcać. Jak dobrze liczę, byłem już na 11 szkoleniach, mam szansę jechać na kolejne. Sam także daję wykłady, jestem zapraszany na różne wydarzenia, potem mogę posłuchać innych, porozmawiać, poznać ich punkt widzenia. Podpatruję też topowych trenerów w Polsce, pytam: jak pracują, jak wyglądają ich treningi, jakie mają metody?

Ja ciekawą metodę treningową znalazłem w Norwegii. W Bodo/Glimt mówili mi, jak wykuli swój sukces treningami na małej przestrzeni — ćwicząc po jedenastu na boisku, które kończyło się na linii szesnastego metra.

Coś podobnego robił Dariusz Wdowczyk, gdy wygrywał mistrzostwo Polski z Polonią Warszawa. Zaczynał od małej przestrzeni, przechodził na połówkę, kończył na całym boisku. Pracowałem wtedy w Polfie Tarchomin i pamiętam, że co środę Polonia trenowała właśnie w ten sposób. Gry na małej przestrzeni są ciekawym rozwiązaniem, jest dużo ruchu, jest taktyka, działanie pod presją — piłkarsko super. Tylko są też rzeczy, których nie wyegzekwujesz. Na przykład sprinty. Dawid Abramowicz czy Damian Jakubik nie byliby zadowoleni z takiego treningu, bo oni muszą trochę pozapierdzielać na większej przestrzeni. Trzydzieści, czterdzieści metrów, urwać się, wrócić, a do tego potrzeba miejsca.

Marcelo Bielsa powiedział ciekawą rzecz, którą czuję jako trener: w czasie meczu gra się kilkunastoma ustawieniami, dlatego on na treningach praktykuje ćwiczenia w różnych ustawieniach. Oczywiście to, że podczas meczu co chwilę zmienia się ustawienie, nie jest dla mnie odkryciem Ameryki, ale to, w jaki sposób Bielsa o tym mówił, jakie rozwiązania proponował, podsuwa pomysły. Dla mnie zawsze kluczowe było odnalezienie się w konkretnym środowisku, mając taki, a nie inny stan posiadania.

Uważam, że u mnie zawodnicy się rozwijają i że to nie jest przypadek. Moim atutem zawsze były kompetencje miękkie, czyli kontakt z zawodnikami, wprowadzanie pozytywnej atmosfery. Jeśli jesteś otwarty, to wiele rzeczy przychodzi łatwiej. Trener musi być pasjonatem, zarażać energią i zachęcać do pracy. Ważne, żeby stworzyć zespół, w którym każdy będzie szanował swoją rolę i jednocześnie się rozwijał. Dlatego priorytetem jest zarządzanie szatnią i środowiskiem osób pracujących w klubie. Z tego powodu najważniejszym celem, jaki postawiłem sobie na czas “bezrobocia”, jest nauka języka angielskiego. Nie ma innej opcji, żeby mieć dobry kontakt z zagranicznymi zawodnikami. Oni także muszą czuć wsparcie trenera, rozmawiać z nim.

Muszę wiedzieć o nich wystarczająco dużo, a tego nie osiągnie się bez rozmowy.

Patrząc na taką radomską szatnię, to podstawa.

Żeby złapać dobry kontakt z zawodnikiem, musisz go wziąć na rozmowę, na kawę. Pogadać. Akurat w Radomiu obcokrajowcy jak Maurides, Filipe Nascimento czy Raphael Rossi wspominają mnie dobrze — przynajmniej tak mi się wydaje i taką mam nadzieję — ale te relacje mogły być jeszcze lepsze i bliższe, gdybym mógł z nimi rozmawiać tak samo luźno, jak z rodakami.

Atmosfera, spokój i snajper w małych gierkach. Dariusz Banasik oczami piłkarzy

Mówił pan o Watford. Po co patrzeć na treningi grup młodzieżowych, skoro pan z młodzieżą nie pracuje?

Po pierwsze: nie jest tak łatwo dostać się na staż czy wyjazd do drużyny z Premier League. Po drugie: to i tak jest inny świat, a podpatrzenie tego, jak się w takim innym świecie funkcjonuje, jest ciekawym, inspirującym zjawiskiem. Doceniam takie wyjazdy, na których mogę pomówić z trenerami, a nie tylko stać i patrzeć. Dlatego wolałem np. Watford, gdzie mogłem zobaczyć, co tylko chciałem, niż — powiedzmy — Arsenal, gdzie musiałbym być z boku.

Zresztą, czy nic nie wyciągnę z odwiedzin w akademii? Niekoniecznie, ciekawym spostrzeżeniem jest dla mnie nawet to, jak często tam się gra. Cykl środa-sobota funkcjonuje od najmłodszych lat. Do tego trzeba dołożyć poziom, bo gdy trenowałem młodzież w Legii, to w Warszawie praktycznie nie mieliśmy konkurencji, a w Londynie jest masa silnych zespołów. Do tego jeszcze “przemiał” ludzi, bo przez kilka roczników przewija się tam tyle osób, że można byłoby stworzyć z tego małe miasto.

Dalej: przejście z juniora do seniora wygląda tam tak, że przez pół roku nikt nikogo nie ocenia, zamiast tego dostaje się duże zaufanie, żeby tylko nie spalić kogoś mentalnie. Nie ma też czegoś takiego, że zawodnicy, którzy są już w starszych rocznikach, czy w pierwszym zespole, schodzą na ważniejsze mecze rówieśników, żeby zrobić wynik. Tak samo w drugą stronę: na jednym ze spotkań starszego rocznika zobaczyłem drobnego, małego chłopaczka. Pytałem, czy nie boją się wpuszczać kogoś takiego do rywalizacji ze znacznie starszymi i odpowiedź była prosta — nie, musisz mieć ciągły progres, impuls do rozwoju. Był za dobry na swój rocznik, pewnie pozwoliłby osiągnąć sukces drużynowo, ale jako jednostka więcej zyska w trudniejszym dla siebie środowisku.

To wszystko składowe sukcesu i cenne dla trenera informacje, które przyswoiłem, których doświadczyłem na własnej skórze.

Czyli uzupełnia pan warsztat, szuka nowości. A czego musi szukać klub, żeby zatrudnić Dariusza Banasika? Jakiego profilu trenera?

Grałem 4-2-3-1, 4-4-2, zdarzało się też grać trójką z tyłu. Szukam rozwiązań, nie mam problemu ze zmianą systemu, więc nie “zapiszę się” do żadnego katalogu trenerów, przynajmniej nie pod tym względem. Nie jestem zamknięty na jeden system, jedno podejście. Wy czasami chcecie mieć wzorzec trenera — jeden, konkretny, jasno sprecyzowany opis stylu, taktyki. Ja uważam, że jestem elastyczny i to nic złego. Właśnie na spotkaniu w Anglii, usłyszałem, że na Wyspach najbardziej cenią umiejętność dostosowania się do danego środowiska, jak w teorii Darwina.

Ale też nie wyobrażam sobie pana jako trenera, który przejmuje zespół i idzie w murarkę, w jakiś mocny pragmatyzm.

Fakt, raczej myślałbym, co podkręcić, jak ukierunkować zespół na wykorzystanie potencjału niż szukał punktów poprzez ograniczenia i łatanie dziur.

Dariusz Banasik w centrum treningowym Watford

Więc jakiś wzorzec jest.

I tak, i nie, bo można się zmieniać. Kiedyś myślałem, że piłka nożna to głównie zabezpieczenie bramki. Że trzeba dobrze bronić, nie stracić bramki, bo tak się wygrywa. Z czasem przekonałem się, że ofensywa bardziej się opłaca, że zamiast skupiać się mocno na taktyce gry w defensywie, można przerzucić akcenty na kreowanie i uzyskać równie dobry efekt. Zawodnicy zdecydowanie lepiej przyswajają zadania ofensywne.

Odnośnie wzorca powiem inaczej. Trzymam się dobrych relacji z szatnią. Wszystkie kursy, szkolenia, na tym się teraz opierają. Musisz umieć zarządzać grupą ludzi, resztę można uzupełnić np. kompetentnym sztabem. Zawsze staram się dobrze dobrać zespół pod względem mentalnym. Żeby mieć takich piłkarzy, którzy w momencie kryzysu będą umieli z niego wyjść. To może brzmieć jak banał, ale już popierając to praktyką, tym jak działało to np. w Radomiaku, można mówić o konkrecie. Szatnia była mocna, zbudowana wokół ludzi zawziętych, zaangażowanych, którzy nie przechodzili obojętnie obok niepowodzeń. Do tego dochodziły treningi oparte na dużej rywalizacji, które to wszystko podsycały, uzupełniały. Jeden z trenerów z pierwszej ligi przyznał mi kiedyś, że pokazywał zaangażowanie piłkarzy Radomiaka, zwłaszcza zagranicznych, swojej drużynie na odprawie.

– Zobaczcie, jak oni to robią, patrzcie, jak oni walczą. Przecież to jest niemożliwe, każdy mówi, że południowcy to lenie, a ci tutaj nie odpuszczają i walczą o każdy centymetr boiska.

Ludzie z innych klubów, z którymi rozmawiałem, zawsze doceniali to, jaki charakter prezentowaliśmy.

Uważam też, że sukces opiera się na wyczuciu mocnych stron. Drugoligowy Radomiak miał Leandro, który był szybki i dobrze kończył akcję i Rafała Makowskiego, który miał dobry strzał z dystansu i robił przewagę pod polem karnym rywala. Jednego ustawiłem na skrzydle, drugiego na dziesiątce, to nie były ich nominalne pozycje. O to mi właśnie chodzi, gdy mówię o elastyczności i selekcji. Musisz przejrzeć, co masz, przygotować zespół, przećwiczyć pewne pomysły i sprawdzić, czy są dobre.

Mówiłem wcześniej, że nie widzę pana jako pragmatyka, fana murarki. Myślę, że nie jest pan też trenerem, który ustawia wszystko pod rywala, bardziej skupia się na przeciwniku niż na swoim zespole. Zahaczam o to, bo mówi pan o mentalności, wyczuciu, charakterze, ale piłkarsko Radomiak mógł się podobać. Miał swój pomysł, doskonale widoczny styl.

Jak wygrywaliśmy 4-5 meczów, to pół-żartem, nie trzeba było robić odprawy. Ale jak idzie gorzej, to musisz już usiąść, coś wytłumaczyć. Zawsze oglądałem dużo meczów, korzystałem z analiz sztabu. Czasami, powiem brzydko, ale szczerze, masz rywala gdzieś. Nie przejmujesz się nim za bardzo, wchodzisz i mówisz:

– Panowie, gramy to, co potrafimy, w czym czujemy się dobrze. Łapiemy ich wysoko, wykorzystujemy momenty pressingowe, czy wciągamy ich i gramy z kontrataku. Nie patrzymy się na nich, tylko na siebie jesteśmy lepsi.

Ale nie zawsze możesz podejść do meczu w taki sposób, bo nie zawsze jest na to odpowiedni moment. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy gramy tak, czy ustawiamy się pod rywala. Może to oznaczać to, co powiedziałem przed chwilą, może też oznaczać bardzo analityczne zwrócenie uwagi na kilka detali u rywala, które pomogą uwypuklić twoje mocne strony. Weźmy mecz Radomiak — Lech Poznań. Zwykle opieraliśmy się na dośrodkowaniach w pole karne, ale przed tym spotkaniem ustaliliśmy jasno: w powietrzu nie mamy z nimi większych szans, ogółem bronią bardzo dobrze. Największe szanse będziemy mieli, gdy zastosujemy płaskie centry, wycofane piłki. Drugi gol: Dawid Abramowicz wycofuje piłkę, Maurides strzela. A przecież skoro Maurides dobrze grał głową, można było niczego nie zmieniać i liczyć, że i tak się uda.

Jak Radomiak zaskoczył Ekstraklasę? Analiza gry beniaminka

Nie boi się pan, że będzie pan jak kapela-jednostrzałowiec? Że za sukcesem z Radomiakiem nie pójdą kolejne hity?

Nie chcę zabrzmieć nieskromnie, ale przecież wszędzie, gdzie pracowałem, odnosiłem jakieś sukcesy. Z młodzieżą Legii Warszawa zdobywałem tytuły mistrzostw Polski, rezerwy zostawiłem na pozycji lidera trzeciej ligi — mijają lata, a oni nadal walczą o awans na wyższy poziom. Znicz Pruszków wprowadziłem z drugiej ligi do pierwszej, z Pogonią Siedlce dotarłem do czwartego miejsca w pierwszej lidze. Zagłębie Sosnowiec — ok, awansu nie było, ale trzecie miejsce w pierwszej lidze to żaden wstyd. Radomiak: z drugiej ligi do Ekstraklasy. To sporo mniejszych i większych sukcesów, jak na “one season wonder”.

Dobrze, ale dziś aspiruje pan do miana trenera ekstraklasowego. Wyniki z niższych lig trzeba oddzielić grubą kreską, bo tam zawsze może pan wrócić. Chodzi o to, żeby drugi sezon w Ekstraklasie wyglądał bardziej jak jesień niż jak wiosna w Radomiaku.

Wiele zależy od tego, w jakim klubie się znajdę. Nie odrzucam też przecież pierwszej ligi, dlatego poważnie potraktowałem ofertę pierwszoligowych zespołów. Czy lepiej wziąć “gorący stołek” w Ekstraklasie, czy pierwszoligowy projekt z ciekawymi perspektywami?

Różnie mówią. Jest też nurt, który mówi, że zejście z Ekstraklasy do niższej ligi to ryzyko. Można nie wrócić.

Może coś w tym jest, ale powtórzę: wiele zależy od miejsca. Ani się na nic nie zamykam, ani się nie śpieszę. Patrząc na tabelę, czytając doniesienia, widzę, że teraz w połowie klubów Ekstraklasy zaczyna się robić gorąco, co nie znaczy, że już czekam w blokach do przejęcia jakiegoś klubu. Owszem, ofert zawsze wysłucham, rozważę, ale tak jak byłem cierpliwy dotychczas, tak jestem nadal. Ostatnio sporo jeżdżę po kraju, oglądam mecze na różnym poziomie. Może przy okazji uspokoję: jak się gdzieś pojawię, to nie oznacza, że już czyham na posadę! Staram się zresztą wybierać mecze tak, żeby jeździć na spotkania trenerów “spokojnych o posadę”. Trzeba się szanować, nie ma co robić komuś dodatkowej presji tylko z powodu pojawienia się na trybunach.

Nawet jeśli pojawi się pan w Radomiu?

(śmiech) Do Radomia chętnie wrócę, żeby spotkać się z kibicami, którzy zawsze byli w stosunku do mnie i drużyny fantastyczni. No i żeby zobaczyć, jak wygląda ten nowy budynek, szatnie, warunki pracy dla trenerów.

Co tu dużo mówić, pokój trenerów przy ul. Struga jest — patrząc z perspektywy pańskich czasów — jak lotnisko. Duży, elegancki, nowoczesny…

Nie, wystarczy, proszę więcej nie mówić. Szkoda, że ja tego nie doczekałem, ale jak przyjadę, to na pewno stwierdzę, że było warto!

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

28 komentarzy

Loading...