Reklama

Pracownicy vs Paweł Żelem. „Traktuje ludzi jak szmaty”,”to był mobbing”

Paweł Paczul

Autor:Paweł Paczul

10 marca 2023, 11:22 • 41 min czytania 96 komentarzy

Kiedy Paweł Żelem w maju 2021 roku został prezesem Lechii, zaliczył swoisty hattrick, bo od tego momentu ma w swoim CV kierowanie trzema ekstraklasowymi klubami – wcześniej zarządzał też Śląskiem Wrocław i Piastem Gliwice. Nikomu wcześniej na najwyższym poziomie w Polsce to się nie udało, widywaliśmy dublety, ale trzy sztuki – nigdy. Niemniej są osoby, który dostrzegą tu pewien paradoks, a może należałoby powiedzieć: puentę naszego futbolu. Rekordzistą jest bowiem człowiek, o którym podwładni mówią, że „traktował ich jak szmaty”, „jest zawistny i małostkowy” czy „doprowadza człowieka na skraj psychicznej wytrzymałości”.

Pracownicy vs Paweł Żelem. „Traktuje ludzi jak szmaty”,”to był mobbing”

Według ich relacji Żelema pewnie nie powinno być w polskiej piłce. Tymczasem znajduje się może nie na jej szczycie, lecz w naprawdę komfortowym dla siebie położeniu.

Paweł Żelem vs pracownicy. Jak prezes Lechii Gdańsk traktuje swoich podwładnych?

Blisko pół roku temu opublikowaliśmy na Weszło materiał, w którym opisaliśmy styl zarządzania Lechią Gdańsk przez Pawła Żelema i Adama Mandziarę. Wówczas byli pracownicy zarzucali im między innymi skrajną degradację pionu marketingu, brak kompetencji, przeglądanie cudzej korespondencji, zerowe poczucie wstydu, a nawet to, że jeden z pracowników leczył się psychiatrycznie przez długie miesiące po zakończeniu współpracy z biało-zielonymi.

Opowiadano nam: – Żelem nie ma w sobie poczucia wstydu. Rozumiem, że czasem można sobie zrobić jaja, podejść do piłki na luzie, ale jednak są momenty, że należy zachować powagę, pokazać profesjonalizm. Przychodzili więc do klubu ludzie poważni, a on ich witał w bluzie Lechii produkowanej jeszcze za jego poprzedniej kadencji, czyli jakieś dziesięć lat temu. Możesz sobie wyobrazić, w jakim stanie była ta bluza i jak on wyglądał w niej przy swojej posturze. Prezentował się jak sołtys, który chodzi po wsi. I tak było często, bo on nie pasuje mentalnie do dużego klubu, a raczej do… warzywniaka. Ale na uwagi do dziś pozostaje odporny. Wiele rzeczy w klubie lubi robić sam, jednak nie do końca mają one związek z działalnością prezesa takiej organizacji.

I dalej: – Powiem tyle, że jeden z pracowników leczył się psychiatrycznie przez długie miesiące po zakończeniu współpracy z Lechią. Siedem dni w tygodniu w pracy, wymagania nie do spełnienia, spotykanie się z ciągłą krytyką albo po prostu przypierdalanie się do każdego wymyślonego błędu. Bo można wytknąć błąd, ale w tym przypadku podkładano nogę tak, by do tego błędu dochodziło.

Reklama

Wspominamy o tym dlatego, że po publikacji materiału dostawaliśmy sygnały, iż skala problemu jest większa – Żelem miał swoje kontrowersyjne metody stosować również w Śląsku i Piaście. By nie bawić się w eufemizmy: rozmówcy mówią po prostu o mobbingu. Jest to kolejny temat, który na szczęście zyskuje świadomość społeczną i czasem nawet najbogatszym, najsławniejszym, najpotężniejszym nie udaje się uniknąć kary (albo chociaż ostracyzmu) za takie działania, żeby tylko przypomnieć niedawną historię Tomasza Lisa i relacje jego pracowników w „Newsweeku”.

Sebino Plaku: Paweł Żelem zawsze będzie chciał zaszczuć drugą osobę

Oczywiście futbol wydaje się być czasami wyjęty spod jakiegokolwiek prawa, skoro odpalenie racy na stadionie wiąże się z innymi konsekwencjami niż odpalenie jej w galerii handlowej, a różne rozmowy motywacyjne w szatni nie przeszłyby w korporacji. Według opinii pracowników Żelem i tak przekracza granice tego szerokiego terytorium.

Na przykład Sebino Plaku wciąż reaguje emocjonalnie, gdy słyszy jego nazwisko: – Tacy, jak on, nigdy się nie zmieniają. Może zmienić klub i barwy, ale zawsze pozostanie taki sam, zawsze będzie chciał zaszczuć drugą osobę. Ten człowiek jest szalony.

Jednocześnie Plaku nie ukrywa zdziwienia, że Żelem wciąż jest obecny w naszej piłce i to na tak wysokich stanowiskach, bo raz, że prezesuje w Lechii, a dwa, jest członkiem rady nadzorczej Ekstraklasy: – Jestem zaskoczony, że on dalej funkcjonuje w polskim futbolu. Sądziłem, że po tym, jak mnie potraktował, zniknie z niego raz na zawsze. Żelem wszystko bierze do siebie, nie kieruje się logiką. Robił wiele, bym już nigdy nie grał w piłkę. Chciał mnie zniszczyć i złamać. Prosiłem go o przejście do innego klubu, prosiłem o rozwiązanie kontraktu. Cały czas mówił „nie”. Osiągnął jednak odwrotny efekt od zamierzonego – myślał, że mnie rozwali, a dał mi siłę, bym dochodził swoich praw w niezależnych instytucjach.

Latem 2016 roku Plaku wygrał sprawę ze Śląskiem Wrocław przed Trybunałem Arbitrażowym w Lozannie. Klub musiał mu zapłacić około miliona złotych odszkodowania – o wysokości kary zdecydował Piłkarski Sąd Polubowny przy PZPN.

Marcin Kwiecień, który reprezentował wówczas Albańczyka, tak wspomina działania Śląska zarządzanego przez Żelema: – Sprawa Sebino Plaku była moim zdaniem bagatelizowana w Polsce, kładło się w niej nacisk głównie na pieniądze, ale tak naprawdę chodziło w niej o elementarne prawa człowieka i zawodnika. Wielokrotnie w internecie pojawiały się komentarze, że leniwemu piłkarzowi nie chce się biegać i że za takie pieniądze, każdy na jego miejscu chętnie by trenował indywidualnie. Tak też prezentowano ją w polskich mediach.

Reklama

Żelem chciał robić to, z czego jest znany, to znaczy oszczędzić. Miał prawo zaproponować piłkarzowi obniżenie zarobków, ale jednocześnie sam zawodnik miał prawo odmówić. Wtedy należało poszukać rozwiązania, jednak zdecydowanie nie takiego, jakie – zdaniem CAS – wybrał Śląsk. Nie ma znaczenia, czy Plaku był dobrym zawodnikiem, czy słabym (wiadomo, że raczej w drugą stronę). Na końcu albo raczej na początku: jest człowiekiem.

Kwiecień kontynuuje: – Sprawa rozpoczęła się od propozycji obniżenia zawodnikowi wynagrodzenia o połowę, na co zawodnik się nie zgodził. W odwecie zaczęto wobec niego stosować wymyślny system treningów. Zawodnik został odsunięty od pierwszego zespołu i trenował indywidualnie trzy razy dziennie. Codziennie rano, czasem również w niedzielę, biegał po parkach różne dystanse. Potem miał trening na siłowni, następnie jechał na drugi koniec Wrocławia, gdzie uczestniczył w zajęciach z dziećmi. Wszystko było poukładane czasowo tak, żeby Plaku miał jak najmniej czasu między zajęciami. Ponadto piłkarz w czasie treningów biegowych był nieustannie prowokowany – prowadzący trening mówił mu „daj sobie spokój”, „po co ty walczysz”, „rzuć to”. Śląsk argumentował, że Plaku jest w słabej formie, co nigdy nie zostało poparte żadnymi wymiernymi badaniami. Nikt takich badań oczywiście nie pokazał. Wielokrotnie proponowałem klubowi ugodę w tej sprawie, między innymi oferując rozwiązanie kontraktu za trzymiesięczną odprawą. Za każdym razem te propozycje były odrzucane. Klub nakładał na Plaku absurdalne kary finansowe, na przykład za kilkuminutowe spóźnienia. Ponadto Śląsk zawnioskował również o kilkunastotysięczną karę do Komisji Ligi, bo zawodnik pojechał do Warszawy zeznawać w PZPN-ie w swojej sprawie. Ostatecznie Najwyższa Komisja Odwoławcza PZPN uchyliła orzeczenie o karze, a sprawą był zbulwersowany nawet ówczesny prezes PZPN-u Zbigniew Boniek.

Prawnik podkreśla, że sprawa była niedoceniana w Polsce, ale pomoc udało się uzyskać poza granicami naszego kraju. I wygrać: – W tej sprawie bardzo dużo pomagało nam FIFPRO, bo na Polski Związek Piłkarzy nie mogliśmy liczyć. Dzięki FIFPRO sprawa Plaku trafiła na pierwszą stronę New York Timesa i właśnie NYT pokazał w jaki sposób odbiera się podobne przypadki w krajach o większej kulturze prawnej: nie mówiono tam w zasadzie o pieniądzach, ale o tym, że Plaku był mobbingowany i poniżany. I w tym kontekście należy tą sprawę rozpatrywać. Plaku do końca wierzył, że wygra i po dwóch przegranych w PZPN skierował sprawę do Trybunału ds. Sportu w Lozannie, ryzykując uiszczenie ogromnej jak na jego warunki opłaty za rozpoznanie sprawy w kwocie kilkunastu tysięcy euro. Trybunał w Lozannie przyznał nam rację i rozwiązał kontrakt z winy klubu, nakazując zapłatę zawodnikowi odszkodowania w wysokości wynagrodzenia należnego mu do końca kontraktu. Śląsk stracił na tej sprawie bardzo dużo pieniędzy. A można było tę sprawę zamknąć na poziomie trzech, maksymalnie sześciu pensji.

Żelem niszczył nie tylko Plaku. Historia Krzysztofa Żukowskiego

I tak jak jest to sprawa powszechnie znana, tak jednak zahaczyliśmy dopiero wierzchołka góry lodowej. Okazuje się bowiem, że nie tylko Sebino Plaku musiał zmierzyć się w Śląsku z podobnymi metodami. Kolejnym przykładem był Krzysztof Żukowski, wówczas golkiper wrocławian.

***

– Usłyszałem, że gdy był pan piłkarzem Śląska, Żelem zapowiedział, że jeśli nie rozwiąże pan kontraktu, dostanie pan takie ćwiczenia na siłowni, że połamią się panu nogi?

– Bo takie były! Nie miało to nic wspólnego z trenowaniem na mojej pozycji. To były zajęcia trzy razy dziennie. Rano, koło siódmej-ósmej miałem bieganie w parku koło ulicy Oporowskiej z jednym z trenerów, oni się wymieniali. 45 minut-godzina ciągłego biegu. Potem miałem chwilę dla siebie, mogłem wrócić do domu na szybki obiad i zaraz jechałem na siłownię – brzuszki, grzbiety, czyli robienie czegoś na sztukę. No a trzeci trening to znów bieganie – wzdłuż i poprzek boiska. Tak wyglądał mój czas treningowy do rozwiązania kontraktu. Próbowałem poprzez jednego z moich menadżerów sprawić, żebyśmy się dogadali z panem Żelemem. Nic jednak z tego nie wychodziło, aż w końcu moje plecy odmówiły posłuszeństwa. Sposób, w jaki byłem traktowany, wołał o pomstę do nieba.

– Pierwsza propozycja od Żelema była taka, żeby rozwiązać kontrakt, czy obniżyć pensję?

– Chciałem się dogadać – rozwiązać kontrakt za dwie pensje, a miałem do jego końca pół roku albo rok, dokładnie nie pamiętam. Nie byłem jednak w stanie porozumieć się z prezesem Żelemem i jego świtą. Dodatkowo obciążani byli trenerzy, którzy ten czas mogli poświęcić przecież na coś innego.

– Te „treningi” były inspirowane przez Żelema?

– Tak przypuszczam. Nie słyszałem osobiście, kto dokładnie wydał to polecenie, ale po rozmowie z nim wiedziałem, że to się nie skończy dobrze. To niedostępny człowiek, który wydaje się być autorytarny.

***

Żelem został prezesem Śląska w listopadzie 2013 roku. Żukowski odszedł z klubu w końcówce stycznia 2014. Zdajemy sobie sprawę, że Żukowski nie był dobrym bramkarzem, ba, nawet nie doczekał się debiutu w Śląsku. Lecz znów: to żaden powód, by traktować drugiego człowieka w ten sposób. Istnieją cywilizowane sposoby na to, by pożegnać się z pracownikiem, którego się nie chce dalej zatrudniać.

Absurdalne metody oszczędnościowe. „Paweł Żelem gasił światła w toaletach i wykręcał żarówki”

Była pracownica z Piasta Gliwice opowiada, że Żelem w drodze do oszczędności nie przestrzega podstawowych zasad: – Stosował absurdalne formy oszczędnościowe, jak wykręcanie żarówek na korytarzu klubowym, osobiście gasił światła w toaletach biurowych po pracownikach czy kwestionował wydatki na sprawy, które były związane z codzienną pracą. Słyszałam też, że w jednym z działów ze względu na oszczędności zasugerował, aby pracownicy biurowi wykonywali prace fizyczne, które wymagały uprawnień do wykonywania prac na wysokościach, kiedy takich nie posiadali. Żelem namawiał więc do praktyk, które nie powinny mieć miejsca, bo gdyby doszło do wypadku, klub byłby narażony na duże kary.

Żelem niegdyś podwyższył czynsz DZPN-owi Wrocław w dzierżawionym przez Śląsk budynku, informując o tym Andrzeja Padewskiego (wówczas prezesa DZPN-u) w niezbyt kulturalny sposób. Padewski w Sport.pl mówił: – Do tej pory płaciliśmy 3 tysiące złotych miesięcznie, a od 1 marca mamy płacić aż 25 tysięcy. A o wszystkim poinformowano nas w dziwny sposób. We wtorek w Warszawie na zjeździe PZPN podszedł do mnie prezes Śląska Paweł Żelem i powiedział, że we Wrocławiu na biurku mam pismo od niego. Ale nie chciał ujawnić czego dotyczy. Później okazało się, że to dokument, w którym Śląsk poinformował nas o gigantycznej podwyżce czynszu.

Bo Żelem zdaniem pracowników taki właśnie jest, zazwyczaj nie przekazuje trudnych wiadomości w cztery oczy. Im bardziej rozwijała się jego prezesowska kariera, tym bardziej miał stawać się niedostępny, wysługując się po drodze innymi ludźmi.

Jeden z byłych pracowników Piasta mówi: – Traktował ludzi jak szmaty, dostawaliśmy sygnały ze Śląska Wrocław, że nam współczują, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak źle. To jest tchórz, który zawsze chowa się za plecami innych, na korytarzach klubowych można go było spotkać głównie wtedy, gdy szedł do kibla. Jego biuro zawsze było zamknięte, bo niby robił coś ważnego, a jak ktoś z rozpędu wszedł do gabinetu, to okazywało się, że siedział nad gazetą. Nie nadaje się do zarządzania ludźmi.

Drugi dodaje: – Jedno z jego wyświechtanych haseł brzmi, że drzwi do jego biura są zawsze otwarte, a to nie jest prawda. Umawiasz się z nim przez dwa tygodnie, po tym czasie wyznacza ci termin, pojawiasz się i… czekasz pod drzwiami kilka godzin na audiencję. Co więcej, po tych kilku godzinach dostajesz informację, że jednak tym razem się nie spotkacie. Gdy to się powtarza, a powtarza się regularnie, to opuszczasz okręt, bo nie jesteś w stanie dotrzeć do człowieka, który decyduje o twojej pracy. On nie spojrzy ci prosto w twarz, pewne ruchy wykona za twoimi plecami. Jak widać powtarza się to w każdym kolejnym klubie, przecież w Śląsku otwierali szampany po jego odejściu.

A była pracownica Piasta twierdzi: – To, co się działo w Piaście, to był mobbing. Żelem docenia u podwładnych donosicielstwo i mógł na to liczyć choćby ze strony swojej sekretarki, która dodatkowo uniemożliwiała dostęp do niego, oczywiście przy jego aprobacie. Tygodniami nie można było się z nim spotkać – jednocześnie, gdy widziano go gdzieś przypadkowo, to przekonywał, że jego drzwi są zawsze otwarte. Odkąd pojawił się w klubie nie doszło do ani jednego spotkania z pracownikami, na którym mógłby przedstawić swój plan, czy omówić bieżącą sytuację. Na takie spotkania ze strony poprzednich prezesów mogliśmy liczyć, natomiast Żelem zawsze robił to za pośrednictwem innych osób. Dochodziło też do sytuacji, kiedy ludzie spoza klubu, którzy byli umówieni z nim na spotkanie, przychodzili na konkretną godzinę, a prezes mimo tego, że był u siebie, to po dłuższym oczekiwaniu, poprzez swoją sekretarkę, informował, że nie da rady się spotkać. Od współpracowników dowiedziałam się też, że o partnerach biznesowych Piasta mówił, że są „darmozjadami” i „golasami”.

Prezes jednego z przedsiębiorstw mówił dla infogliwice.pl: – Współpracowałem z Piastem przez kilkanaście miesięcy. Jestem kibicem i chciałem pomóc lokalnej drużynie, a przy okazji promować swój biznes. Po pewnym czasie klub podniósł ceny o 100%. Chciałem nieco negocjować stawkę, ale nikt ważny z klubu nie chciał się ze mną spotkać. Na konto klubu przelewałem niemałe pieniądze, więc nie wiem dlaczego nawet nie chciano ze mną podjąć rozmów. Po czasie zauważyłem, że znikają kolejni sponsorzy. Jeśli zostali potraktowani tak, jak ja, to się nie dziwię.

Ludzie nie chcą rozmawiać o Żelemie. „Małostkowy, mściwy człowiek”

Trzeba wiedzieć, że na rozmowę o Żelemie trudno jest kogokolwiek namówić. Część osób tłumaczy, że nie chce wracać do czasów, kiedy mieli okazję z nim współpracować, inni dodają, że się po prostu go boją.

Wspomniana była współpracownica tłumaczy: – Wolę pozostać anonimowa, bo Żelem to zawistny, małostkowy i mściwy człowiek. Bywało, że wypuszczał w miasto nieprawdziwe historie o osobach, które żegnały się z klubem, tak, by narobić im kłopotów lub zepsuć opinię. Ogólnie nie wspominam go dobrze i poczułam ulgę dopiero, gdy odszedł z klubu. O tych wszystkich historiach raczej nie mówiło się głośno właśnie przez zawiść Żelema, bo każdy z nas bał się, że straci pracę. Teraz mało komu chce się w tym babrać, mimo że na szczęście nie ma go już w klubie. Jednak skoro kolejne osoby z niego odchodziły, to powinna mu się zapalić lampka, że coś robi źle. Tymczasem Żelem mówił nam, że „w klubie zostały osoby, którym chce się pracować”. Prawda była zupełnie inna: z nim nie da się współpracować.

Jeśli ktoś więc wspomina o mobbingu, to należy pamiętać, iż mobbing to nie tylko wyzwiska czy przemoc fizyczna, ale także choćby tzw. taktyka utrudniania wykonywania pracy, czyli „różnego rodzaju czynności mające na celu przeszkadzanie pracownikowi w wykonaniu przydzielonych mu zadań”.

Były pracownik Piasta mówi tak: – Jak już uda się z nim spotkać, to wrażenie nie jest negatywne. Wysłucha, rzuci kilka propozycji, można z nim przeprowadzić merytoryczną rozmowę. Jednak to nie jest w żaden sposób podparte działaniami. To tak jak pokonywanie wzniesienia z nadzieją na dotarcie na szczyt, ale tam zamiast niego pojawia się tylko kolejne wzniesienie i już wątpi się, że można cokolwiek wskórać. Wpada się w błędne koło. I tu tak było – prezes mówił na przykład, że po utrzymaniu w lidze zbieramy się ostro do pracy, zabieramy za różne tematy, ale tak się nigdy nie stało. To nie jest głupi facet, wręcz odwrotnie, natomiast jego cechy osobowościowe wpływają na to, że jest taki, a nie inny względem drugiego człowieka. Doprowadza ludzi do granic wytrzymałości i gdyby ktoś złożył pozew o mobbing, to miałby szanse wygrać, ale ludzie albo się boją, albo nie chcą srać do własnego gniazda. Trzeba bowiem pamiętać, że to są często osoby związane z danym klubem.

Następny: – Za czasów Żelema w klubie nastąpił regres frekwencyjny. Ucięto budżet na promocję, rezygnowano ze sztandarowych akcji, kierowanych do najmłodszych kibiców – a to był główny target frekwencyjny Piasta. Wcześniej mieliśmy swobodę, by Piast sprawniej i skuteczniej zapełniał stadion, ale za Żelema tak się nie dało, bo dla niego to nie ma znaczenia – jego zdaniem frekwencję zbudują tylko wyniki sportowe. A przecież trzeba mieć jakąś wizję, budować markę. Świadczą o tym liczby: w sezonie wicemistrzowskim Piast miał na trybunach średnio 6300 widzów, a w mistrzowskim zeszliśmy poniżej piątki. To były czasy przedcovidowe, więc ten argument na obronę odpada. No i stąd odejścia z działu marketingu, bo ci ludzie nie byli zwalniani, ale sami rezygnowali. To są typowe działania Żelema, który odbiera narzędzia pracy, doprowadza człowieka do skrajnej sytuacji i jak ten ma tego dość, to sam odchodzi, rezygnując z odprawy.

A była współpracownica uzupełnia: – Prezes faworyzował konkretne osoby i tak było między innymi ze wspomnianą wcześniej sekretarką. Chodziły słuchy o jej podwyżce, kiedy pozostałym się jej odmawiało. Wobec innych natomiast pozwalał sobie na niepotrzebne i uszczypliwe komentarze.

Przypomnijmy też wywiad Jarosława Kaszowskiego na Weszło z 2020 roku. Powiedział wówczas: – Prezes Żelem zamyka drzwi przed pracownikami. W ciągu jego kadencji i mojej pracy w klubie spotkałem się z nim może dwa razy. Najgorsze jest to, że o wszystkich decyzjach w mojej sprawie, które podejmował, dowiadywałem się od osób trzecich. Nie zdarzyło się, żeby cokolwiek powiedział mi w twarz.

Kaszowski: Żelem nie lubi ludzi. Nigdy nie miał dla mnie czasu

– Mało tego, dwa lata temu, gdy on był już w klubie pół roku, to był przełom grudnia i stycznia, rozmawialiśmy w ważnej sprawie. Mieliśmy się spotkać i negocjować szczegóły umowy prowizyjnej, do której miał uwagi. Zawiesił wtedy moje prowizje. Nowa umowa nigdy nie doszła do skutku. Nigdy nie została wdrożona w życie, ponieważ prezes, gdy umawiał się ze mną na kolejne spotkania, kompletnie nie miał dla mnie czasu. Drzwi były zamknięte. Przychodziłem do klubu, prosiłem o spotkanie, ale codziennie pojawiła się inna wymówka. Albo był zajęty, albo miał inne rzeczy na głowie, albo nie teraz. Trwało to trzy miesiące. Po tym czasie postanowiłem odpuścić temat. Nie chciałem prosić w nieskończoność.

– Miałem jeszcze taką sytuację. Dziewięć lat temu założyłem akademię piłkarską, która miała podpisaną umowę o współpracę z Piastem Gliwice. Polegała na tym, że nasza akademia miała szkolić dzieci dla Piasta, że dzieci automatycznie miały przechodzić do Piasta, miały być objęte szkoleniem. Klasyczna sprawa. Prezes Żelem, po roku pobytu u nas, w sierpniu, zostawił mi po urlopie, z którego przyjechałem, kartkę z rozwiązaniem umowy o współpracy między moją akademią a Piastem.

Piast Gliwice. Paweł Żelem i spadająca frekwencja, czyli jak nie promować klubu

Co do wspomnianej wcześniej frekwencji, to faktycznie ona na stadionie Piasta się uszczupliła. Porównajmy sezon po sezonie.

  • 2021/22 – 3731
  • 2020/21 – 2702
  • 2019/20 – 3717
  • 2018/19 – 4979
  • 2017/18 – 4417
  • 2016/17 – 5063
  • 2015/16 – 6183
  • 2014/15 – 4583

Zaznaczyliśmy sezony, kiedy Żelem był prezesem Piasta. Zostawmy covidowe rozgrywki 20/21, ale spójrzmy chociażby na to, że mistrzowski Piast (gdy prezesem był Żelem), miał mniejszą frekwencję, niż gdy sięgał po srebrny medal (gdy prezesem nie był Żelem). Wspominał już o tym jeden z pracowników – miało się dziać to względu na to, iż Żelem nie interesuje się marketingiem, dla niego to kolejne etaty do wyrzucenia.

Bartłomiej Kowalski, radny województwa śląskiego, zauważa w rozmowie z nami: – Można się było zastanawiać, dlaczego klub, mając dobre wyniki, nie wykazywał tego na trybunach. Dało się na przykład wyczuć żal wśród kibiców, dlaczego gdy odchodzą dobrzy zawodnicy, brakowało pożegnania z prawdziwego zdarzenia? Przecież też na kanwie tego buduje się przywiązanie do klubu. Przykładem niech będzie rozstanie z Jarkiem Kaszowskim, który jest ikoną klubu, a odszedł skłócony. Natomiast nie chodzi tylko o niego, bo można też wskazać Gerarda Badię. A idąc dalej – jeśli klub nie wychodzi na miasto, nie robi „agresywnej” promocji, to trudno oczekiwać, żeby kibic na podstawie posta na Facebooku pojawił się na stadionie. Konkurencja jest duża – kino, teatr, ponadto Śląsk jest zagęszczony sportowo, więc ludzie mają co robić, a jednocześnie przy ograniczonym portfelu, wybierają sobie poszczególne zdarzenia. Niemniej potencjał Piasta jest dużo większy i trzeba go wykorzystać. To też jest rola prezesów, a takich działań brakowało też za kadencji Pawła Żelema.

Jeśli chodzi o utrudnione kontakty z prezesem, mówi o tym też właśnie Kowalski: – Byłem radnym miasta Gliwice, a teraz jestem radnym województwa śląskiego, i zajmując się Gliwicami, wspólnie z pozostałymi radnymi, pytaliśmy o sprawy związane z klubem i jego funkcjonowaniem, bo Piast jest spółką z większościowym pakietem akcji należących do miasta i naszym zadaniem jest kontrola tego typu instytucji. Na tej zasadzie opierała się więc moja relacja z panem Żelem, bo jako prezes był wywoływany przez nas do tablicy, by skomentować sytuację klubu – plany rozwoju, finanse, marketing i tak dalej. No i trzeba powiedzieć, że doproszenie się o jakiekolwiek informacje było bardzo ciężkie. Szereg naszych pytań ignorowano, mieliśmy ograniczoną wiedzę. Zawsze zapewniano nas, że sytuacja w Piaście jest dobra, nie ma się o co martwić i czego czepiać. Można było odnieść wrażenie, że pytanie się o tego typu rzeczy jest odbierane jako swoisty atak na klub. A ja uważam, iż to nic złego, że radni – przedstawiciele mieszkańców – chcą wiedzieć, co się dzieje w klubie. Nie chodziło nam przecież o dokładne kwoty, bo wiadomo, że klub też jest obwarowany różnymi klauzulami poufności, ale chcieliśmy poznawać chociażby skalę procentową. Pytaliśmy również o kłopoty z frekwencją. Z uzyskaniem nawet takich informacji też był problem.

Natomiast trzeba przyznać, że wpisuje się to po prostu w taktykę Piasta, który z transparentnością ogólnie jest na bakier. W kwietniu 2020 roku trzech radnych miasta przedstawiło w interpelacji szereg pytań prezydentowi Adamowi Neumannowi w sprawie działalności klubu. Były tam poruszone kwestie związane ze wspomnianym marketingiem:

W odpowiedzi w większości przypadków zasłaniano się tajemnicą, poufnością. Na przykład a propos marketingu odpisano: Informacje dotyczące szczegółów strategii marketingowych i ich realizacji stanowią element know—how działalności biznesowej Spółki i — w przypadku ich ujawnienia — mogłyby one zostać wykorzystane przez podmioty prowadzące działalność konkurencyjną, ze szkodą dla interesów Spółki.

Kowalski tłumaczy: – Po odejściu pana Żelema taka polityka klubu względem radnych jest jednak w pewien sposób kontynuowana. Pojawiały się bowiem pytania o finanse klubu, radnych zapewniano, że wszystko jest w porządku, a potem okazało się, że klub ma dziurę budżetową. Nie wiem – mówiąc już ogółem – po co tak lawirować, ukrywać prawdę. Trudno przecież uwierzyć, że dziura budżetowa powstała z tygodnia na tydzień. Radni nie chcą szukać dziury w całym, tylko kontrolować klub utrzymywany z pieniędzy podatników.

Janowski: Paweł Żelem potraktował mnie jak psa

Na liście zarzutów mamy więc oskarżenia o mobbing piłkarzy i pracowników, narażenie Śląska na stratę finansową, kuriozalne metody oszczędnościowe, totalną porażkę marketingową… A przecież jeszcze w poprzednim tekście o Żelemie przytaczaliśmy historie jednego z pracowników: – Nie ma szans kierować taką firmą przez mikrozarządzanie. Nie wiem, gdzie on się tego uczył, ale te czasy się skończyły. Tymczasem on przyjmuje listy w klubie i je przekazuje dalej, bo musi wiedzieć, kto do kogo pisze! Raczej ich nie otwiera, choć i to się zdarzyło… Akceptuje też faktury, na przykład za przejazdy i jednocześnie potrafi też stwierdzić, że na trasie przejazdu przez całą Polskę firma przewozowa policzyła 20 kilometrów za dużo. To są prawdziwe historie, ale dopóki nie zobaczysz, nie uwierzysz.

Z kolei niedawno Marek Janowski, który pracował w Lechii 36 lat, na łamach Dziennika Bałtyckiego mówił: – Ktoś mi podpowiedział, żebym poszedł na emeryturę, a z Adamem Mandziarą i Pawłem Żelemem miałem ustalone, że będę mógł pracować dalej. Wyszło jak wyszło, Żelem się wszystkiego wyparł, a pani Martyna Góral nie wiedziała jak mi to powiedzieć. (…) Zadzwoniła pani Edyta Ernest z zaproszeniem na spotkanie. Powiedziałem, że nie ma szans, bo skoro prezes potraktował mnie jak psa, to nie chcę. Chłopacy mnie jednak namówili i poszedłem. Dostałem ładne zdjęcie, było ciastko, życzyliśmy sobie powodzenia i takie to było pożegnanie. Były obiecanki, że mogę liczyć na pomoc, ale w Lechii nie patrzą na to, ile lat pracowałeś. Dla nich liczą się tylko pieniądze.

„Prezes potraktował mnie jak psa”.

„Traktował ludzi jak szmaty”.

„Chciał mnie złamać”.

„Doprowadza człowieka do skrajnej sytuacji”.

„Mściwy i zawistny”.

Tak o nim mówią.

Czy wszystkie te historie może zakryć jedno mistrzostwo Polski, które ma z Piastem Gliwice? Zdaniem jednego z naszych rozmówców, nie: – Nikt z nas nie odejmuje mu tego, że za jego rządów Piast zdobył mistrzostwo Polski, ale to zasłoniło cały bałagan organizacyjny, który panował w klubie. Tak się złożyło sportowo i to się zdarza, Piast nie jest przecież odosobnionym takim przypadkiem w historii polskiego futbolu. Mieliśmy trenera Fornalika, który wiedział, jak ułożyć zespół i dobrał sobie odpowiednich ludzi. Obraz polskiej piłki jest niestety zbudowany na takich postaciach. Mówi się o szkoleniu, o trenerach, a trzeba zacząć od tego, że problem jest z kadrą zarządzającą, bo ta skupiona jest tylko na realizowaniu radykalnych planów oszczędnościowych. Po to bierze się takiego Żelema, żeby policzył – „jeśli mam sześć osób w dziale marketingu, a oni zarabiają po sześć tysięcy złotych, to w skali roku zaoszczędzę pół miliona. Tylko muszę się ich pozbyć”.

*

– Moje drogi przecięły się z Pawłem Żelem w 2003 roku, on był wtedy redaktorem Słowa Sportowego. Ja miałem osiemnaście lat, próbowałem swoich sił w dziennikarstwie, pisałem na stronę kibicowską jednego z klubów. Jeden z moich artykułów wysyłałem po mediach, żeby zainteresować nim i swoją osobą. Odezwał się do mnie Żelem i spotkaliśmy się. Umówiliśmy się na współpracę, ale nie wolontariat, tylko śmieszne, bo śmieszne, lecz jednak pieniądze. Po tym jak wysłałem mu kilka tekstów i w końcu upomniałem się o płatność, stwierdził, że nic mi się nie należy, bo jestem na stażu. Potem przestał odbierać telefon i tym samym kontakt się urwał, a ja żadnych pieniędzy z tego tytułu nigdy nie zobaczyłem. Krótko mówiąc: zachował się jak cyniczny złodziej, który mnie totalnie wykorzystał – wspomina go człowiek, który odezwał się do nas po artykule o pracy Żelema w Lechii.

Dwadzieścia lat później Sebino Plaku powiedział nam, że tacy ludzie się nigdy nie zmieniają.

Paweł Żelem odpiera zarzuty. „Ktoś może przedstawiać wygodną dla siebie wersję wydarzeń”

No, ale to czas, by głos zabrała druga strona, czyli sam Paweł Żelem. Poniżej autoryzowana rozmowa z prezesem.

Dlaczego w zarządzanym przez panu Śląsku Wrocław, Sebino Plaku został odsunięty od pierwszej drużyny i zmuszony do trenowania trzy razy dziennie indywidualnie, co ostatecznie przyniosło mu odszkodowanie w wysokości miliona złotych?

Mimo że wielu chciało mnie w to wszystko ubrać, to prezes klubu odpowiada za prowadzenie spraw spółki, a nie wyznaczanie planów treningowych czy prowadzenie zajęć. I wtedy, i teraz ma niewielki, o ile w ogóle, wpływ na te kwestie. Sprawa jest z odległych czasów, bo chyba z 2014 roku. Z tego, co pamiętam, zawodnik został wtedy przesunięty do rezerw na pisemny wniosek sztabu szkoleniowego pierwszej drużyny. Przyczyna była prozaiczna – piłkarz nie przykładał się do codziennych treningów, do gry, był pod „formą” i często miał z czymś problem. Dlatego był przesunięty do drugiej drużyny, miał dodatkowe treningi wyrównawcze, by móc nadrobić zaległości i w konsekwencji wrócić do pierwszego zespołu. Sprawa była prowadzona w PZPN-ie w dwóch instancjach. Najpierw orzekał trzyosobowy, a potem pięcioosobowy skład doświadczonych prawników – w tym gremium byli przedstawiciele Związku Zawodowego Piłkarzy. W żadnej z instancji zarzuty, które podnosił zawodnik, nie zostały uwzględnione, ani nie zostały obronione. Wręcz przeciwnie, po przesłuchaniu wielu osób, które na co dzień pracowały przy obu zespołach i z zawodnikami, jak również zbadaniu wielu przedstawionych dowodów stwierdzono, że klub robił wszystko, by piłkarza doprowadzić do odpowiedniej formy fizycznej i dbał o wszystkie szczegóły.

Zawodnik mówił na przykład, że przed przerwą bożonarodzeniową klub kazał mu jechać na pobranie krwi do badań – ale przecież nie dlatego, że klub nie ma nic lepszego do roboty, tylko po to, by monitorować parametry zawodnika. Takie badania mieli wszyscy piłkarze. Albo zawodnik podnosił zarzut, że klub go nadmiernie eksploatuje, bo musi brać udział w akcji marketingowej. Abstrahując od tego, że to jeden z obowiązków kontraktowych i brali w tym udział równomiernie wszyscy piłkarze, to klub przedstawił dowody z tych akcji marketingowych, które tak uwierały Plaku w codziennym funkcjonowaniu. W materiale klubowej telewizji widać, że na spotkaniu z młodzieżą szkolną jest aż pięciu zawodników, jeden z trenerów, spiker klubowy i legenda Janusz Sybis. Przedstawiciele klubu odpowiadają na pytania młodzieży, grają pokazowy mecz w hali szkolnej, pozują do zdjęć, rozdają plakaty, a na końcu uśmiechnięty Plaku wręcza nauczycielkom kwiaty. Jak arbitrzy obejrzeli te dowody, to nie mieli wątpliwości, która ze stron mówi prawdę, a która wymyśla historie na potrzeby toczącego się postępowania.

Może pan w to nie wierzyć, ale na dowód pokażę panu orzeczenia organów PZPN z dwóch instancji wraz z uzasadnieniem w tej sprawie. Przytoczę niewielkie fragmenty ustaleń PZPN: „Kiedy jeden z trenerów zeznał, że zawodnik nie realizował planów treningowych, nie angażował się w pracę, a wyniki były niezadowalające, zawodnik nie zaprzeczył tym zeznaniom”. Albo inny fragment: „Forma zawodnika była niezadowalająca i mogła wskazywać na zasadność treningów indywidualnych. Same zaś treningi trudno uznać za nadmiernie obciążające, np. bieg w tempie 7 minut/1 km jest w istocie lekkim truchtem. Wobec powyższego IRSS nie znajduje podstaw do stwierdzenia winy klubu, które mogłoby skutkować rozwiązaniem kontraktu”. W pierwszej i drugiej instancji PZPN jednogłośnie orzekł na korzyść klubu, nie dopatrując się przewinień. A ponieważ zawodnik nie był zainteresowany wywiązaniem się do końca z obowiązującego kontraktu, to jego umowę ze Śląskiem rozwiązano bez orzekania o winie.

W CAS-ie jednak wygrał.

Według mojej wiedzy dosłownie wszystkie sprawy, które z PZPN-u trafiały do Trybunału Arbitrażowego, miały zmieniane orzeczenia. To wynika z tego, że CAS, FIFA nie uznają regulaminów dyscyplinarnych PZPN jako dla siebie wiążących. Na przestrzeni lat 2012-2019 tych spraw było co najmniej kilka i orzeczenia zostały zmienione.

Czyli według pana Plaku nie był wypychany z klubu, nie miał specjalnego i nieodpowiedniego reżimu treningowego, który nie był układany tak, by miał trudności zdążyć z miejsca na miejsce?

Treningi odbywały się na obiektach przy ul. Oporowskiej lub w okolicach, albo na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Plany treningowe były zaś układane pod dostępny czas trenerów. W związku z tą sprawą była później chęć „grillowania” mnie za wszelką cenę. Nie jest tajemnicą, że na lokalnym podwórku prym wiódł wtedy dolnośląski baron, prezes DZPN Andrzej Padewski. A dlaczego? Przed wyborami na prezesa PZPN-u każdy klub Ekstraklasy miał do dyspozycji trzy blankiety druku rekomendacji, które mógł wypisać dla kandydata, chcącego później ubiegać się o fotel prezesa PZPN. Aby kandydować w wyborach, należało wtedy zebrać 15 sztuk takich rekomendacji. Udzieliliśmy wtedy rekomendacji obu kandydatom, którzy się o to do klubu zwrócili – tak Zbigniewowi Bońkowi, jak i Józefowi Wojciechowskiemu. To się mocno nie spodobało Andrzejowi Padewskiemu, który według tego, co słyszałem, zapewniał prezesa Bońka, że wszystkich na Dolnym Śląsku trzyma „krótko na smyczy” i nikt na jego terenie się nie wyłamie. A tymczasem Wojciechowski otrzymał od nas rekomendację.

Finał tej sprawy był taki, że następnego poranka po upływie terminu na zgłoszenie kandydatów otrzymałem telefon z Urzędu Miasta, a rozmówca przekazał mi, że prezydent Wrocławia dostał telefon od otoczenia Zbigniewa Bońka, że jeśli miasto jako większościowy właściciel szybko mnie nie odwoła z zarządu, to Wrocław prędko nie dostanie żadnego meczu kadry Polski. Takie informacje mi przekazano, choć nie weryfikowałem ich, czy były prawdziwe. Znalezienie nawet tymczasowego mojego następcy zajęło w mieście kilka miesięcy. Również z innych politycznych względów odgrażano się publicznie, że Śląsk mnie pozwie. Przez tych kilka lat nikt mnie nie pozwał, bo nie było podstaw. Kilka lat temu, gdy pracowałem jeszcze w Gliwicach, na mecz Piasta ze Śląskiem przyjechał Wojtek Bochnak, obecny wiceprezes Śląska, z którym się znam od prawie 20 lat. Wypiliśmy przed meczem kawę i Wojtek stwierdził wówczas, że nikt mnie nie pozwie, bo brak było podstaw, a celem zagrywek wobec mnie była chęć „grillowania”. Jestem w zarządach spółek akcyjnych od niemal 15 lat i zapewniam: nie upadłem na głowę. A w organach PZPN nie pracowali wtedy amatorzy, tylko ludzie z wiedzą, doświadczeniem i potrafili ocenić fakty i dowody. Sprawę Plaku badały dwie instancje i nie dopatrzyły się winy klubu.

Krzysztof Żukowski wspomina metody Śląska wobec niego bardzo podobnie.

Trener Stanislav Levy powiedział, że nie chce go w zespole. Zresztą nie tylko Żukowskiego nie widział już w tej drużynie – podobna ocena była wobec Łukasza Gikiewicza, Sebastiana Mili czy Mateusza Cetnarskiego. Żukowski miał możliwość pozostania lub odejścia. A z tego, co mi przekazano, trenerzy zaordynowali mu zajęcia, bo chyba nie był zainteresowany pracą, tylko siedzeniem na kontrakcie we Wrocławiu.

Znów – trzy razy dziennie, bez związku z pozycją na boisku.

Prezes nie układa planów zajęć. Trenerzy mówili: bramkarz ma zaległości, jednocześnie nie jest zainteresowany treningami. Byłem wtedy na wcześniej zaplanowanym urlopie, zadzwonił mój zastępca i przekazał, że Żukowski ma nowy klub i chce rozwiązać kontrakt. No i ten kontrakt został rozwiązany. To był styczeń 2014 roku, chwilę wcześniej zostaliśmy z moim zastępcą powołani do zarządu. Jeszcze nie zdążyliśmy się w pełni rozeznać w sytuacji spółki i jej problemów, a średnio co dwa-trzy tygodnie w klubie pojawiali się policjanci z KWP Wrocław z nakazami prokuratorskimi, aby zabezpieczyć dokumenty spółki z czasów współpracy Śląska z Polsatem, w tym te związane z planami budowy galerii na Maślicach.

Żukowski twierdzi, że chciał rozwiązać kontrakt przy dwóch miesięcznych pensjach, do końca umowy miał sześć. W odpowiedzi otrzymał treningi na siłowni, które „miały połamać mu nogi” i dopiero potem przystał na warunki klubu.

On sobie to przypomniał po ośmiu latach? I w siłowni miał sobie połamać te nogi, trenując indywidualnie? Bez czyjegokolwiek udziału?

Nie wiem, czy po ośmiu latach sobie przypomniał, czy po prostu po ośmiu latach ktoś go spytał. No a według niego trenował, w jaki sposób nie trenują bramkarze i nie indywidualnie, tylko z trenerem.

Jak mają trenować bramkarze, to wie raczej trener bramkarzy, a niekoniecznie bramkarz sam. Inaczej nie potrzebowalibyśmy sztabów trenerskich, bo piłkarze trenowaliby sami, jak trzeba. Nie jestem trenerem, ale z piłką nożną związany jestem od wielu lat i jak żyję, nie słyszałem o tym, żeby jakikolwiek trener zalecał dodatkowe zajęcia zawodnikowi, który realizuje założenia taktyczne i sprawdza się na boisku. Kiedy zawodnik odstaje lub ma zaległości, sztab trenerski szuka rozwiązań. Natomiast pan wybaczy, opowieści o tym, że ktoś komuś chciał łamać nogi i zmuszać do podpisania niekorzystnego porozumienia, to bajki. To zawodnik chciał odejść. To zawodnik nie odnajdywał się w klubie. To zawodnik w końcu chciał dostać miejskie pieniądze za wcześniejsze rozwiązanie umowy. Mógłbym na tym samym poziomie odpowiadać i sugerować, że zawodnik szantażował klub w myśl zasady: z niewolnika nie ma pracownika. Przecież to jest kompletnie niepoważne.

Zarzuca pan Żukowskiemu, że przypomniał sobie o sprawie po ośmiu latach, ale jak ktoś wygrywa w CAS, to pan mówi, że to się nie liczy.

Piłka nożna to gra zespołowa. Zarządzanie drużyną to gra zespołowa. Prezes reprezentuje spółkę, ale to nie on podejmuje w klubie wszystkie decyzje. Formy i treści treningowe opracowywał sztab, o przesunięciu zawodnika do drugiej drużyny decydował sztab trenerski i będę się upierał, że to była decyzja oparta na sportowych przesłankach. PZPN badał sprawę bardzo wnikliwie – przesłuchał około 20 osób i jednogłośnie stwierdził, że nie ma dowodów na winę klubu. Problem jest taki, jak wspominałem: organy jurysdykcyjne PZPN nie są uznawane przez CAS. Stąd całkowicie odmienne orzeczenia zapadają w Lozannie, ale to działo się z przyczyn niezależnych od klubu. Gdyby Plaku miał polski paszport, dziś nie byłoby tematu, bo sąd federacyjny przyznał rację klubowi.

Nie wydaje się panu dziwne, że dwóch zawodników ma podobne zarzuty?

Na przestrzeni tych kilkunastu lat pracowałem w trzech klubach z bardzo wieloma zawodnikami. Jak dobrze policzę, to podpisywałem lub rozwiązywałem grubo ponad 100 kontraktów. Może tych dwóch piłkarzy nie było zainteresowanych wywiązaniem się z umów do końca? Naszym obowiązkiem było pilnowanie interesu klubu, a nie wybranych zawodników czy ich agentów. Podkreślam, że zawsze w klubach, w których pracowałem, decydowały kwestie sportowe. I zawsze trener decyduje o przydatności zawodników, bo na końcu odpowiada za wynik i grę drużyny. Dziś po kilkunastu latach przedstawia się dwóch niezadowolonych ze współpracy ze mną piłkarzy. To nie jest najgorszy wynik.

*

Zatrzymajmy się tu na chwilę i oddajmy jeszcze głoś Marcinowi Kwietniowi, który reprezentował Plaku: – Wyrok CAS był oparty o kwestie merytoryczne, tzn. CAS stwierdził, że kontrakt zostaje rozwiązany z winy klubu, z uwagi na jego działania wobec zawodnika, a nie z uwagi na kwestie formalne tzn. niezgodność przepisów PZPN z przepisami FIFA. Nigdy tego nie zarzucaliśmy. CAS wyraźnie stwierdza, że indywidualne treningi to szykana za odmowę obniżenia kontraktu przez Plaku. Przed CAS byli słuchani świadkowie. Tylko Śląska, bo myśmy nikogo nie powołali. Zeznawał sam Żelem i Marek Kowalczyk, który był oddelegowany do treningów biegowych z Plaku. Miał zeznawać trener Becella, ale się nie stawił. CAS stwierdził, że zawodnikowi przysługuje odszkodowanie. Te formalnie przyznał i określił jego wysokość Piłkarski Sąd Polubowny przy PZPN.

*

Idźmy dalej – dlaczego kilku pracowników Piasta i Lechii ma do pana pretensje o ignorowanie działu marketingu, przez co odchodzili z klubu? W jednym i drugim wypadku te zarzuty mogłyby znaleźć potwierdzenie choćby we frekwencji w Gliwicach i Gdańsku.

Chętnie podejmę się polemiki i odpowiem na argumenty, pod warunkiem, że rozmówcy nie są anonimowi. Bo trudno polemizować z kimś, kto jest świetnym źródłem informacji wyłącznie pod warunkiem, jeśli jest anonimowy. Powiem tyle – gdy przyszedłem do Lechii na początku 2021 roku, a było to w trakcie COVID-u, w dziale marketingu spółki pracowała tylko jedna osoba, która zajmowała się obsługą umów sponsorskich. Dwie osoby były natomiast w biurze prasowym, poza oczywiście stałymi współpracownikami z mediów klubowych. Cały dział marketingu i komunikacji podlegał pod dyrektora generalnego Michała Hałaczkiewicza, bo taki zastałem podział obowiązków i obszarów w ramach struktury klubu. Dział sprzedaży biletów, obszar IT i budowanie frekwencji były w zastanej przeze mnie strukturze spółki pod nadzorem wiceprezesa Piotra Zejera. Ja natomiast miałem za zadanie dość pilnie zająć się klubowymi finansami, stworzeniem i nadzorem nad wykonaniem budżetu, restrukturyzacją zadłużenia i procesem licencyjnym. Może mi pan więc wszystko przypisać, tylko to nie ma odzwierciedlenia w stanie faktycznym.

W Piaście miałem okazję pracować ze świetną grupą ludzi. Z wieloma z tych osób do dzisiaj mam bardzo dobry kontakt. Wspólnie sporo przeszliśmy i pracą zespołową dużo udało się zrobić, a wyniki sportowe klubu zapisały się w historii Piasta. W różnych okresach następowały w spółce różne zmiany. Jedne wynikały z decyzji klubu, a inne z wyborów samych zainteresowanych. Dla przykładu, w drugiej połowie 2017 roku, na samym początku mojej pracy, z klubem pożegnała się osoba z marketingu, co do której były uzasadnione podejrzenia m.in. związane z zawyżaniem we wcześniejszym okresie prowizji i tzw. „pompowaniem” wartości umów barterowych, które albo były nierynkowe, albo bezzasadne z punktu widzenia interesu klubu. Wszystko po to, aby wartość była jak największa, nawet jeśli była ona nierynkowa, ale po to, aby pobrać z miejskiego klubu wysoką prowizję. Przeprowadzono w spółce audyt, wszystkie karty wobec takiej osoby zostały wyłożone na stół i dosłownie w ciągu godziny taka osoba sama posprzątała swoje biurko i poprosiła o rozwiązanie umowy, nie chcąc ryzykować podjęcia wobec niej dalszych kroków prawnych.

W innym czasie dwie osoby, które w klubie pracowały już bardzo długo, przeszły z własnej inicjatywy za swoim kolegą, radnym jednej z partii politycznych, pracować na Stadion Śląski w Chorzowie. Piast w tym czasie miał dyrektora marketingu i sprzedaży z wieloletnim doświadczeniem w branży, w ocenie którego ta zmiana mogła tylko wyjść wszystkim na dobre, przez co inne osoby w strukturze będą mogły dalej się rozwijać i awansować. Nie widzę w tych roszadach nic nadzwyczajnego. Ktoś jest zadowolony z roli, jaką odgrywa w danej organizacji i skupia się na pracy, a ktoś inny może mieć większe ambicje lub lepszą ofertę pracy i zmienia miejsce zatrudnienia. Co do samej frekwencji, to na jej poziom wpływ ma bardzo wiele czynników.

Dlaczego Piast miał większą frekwencję w sezonie wicemistrzowskim – gdy pana nie było w klubie – niż w sezonie mistrzowskim, gdy pan był?

Po pierwsze, musi pan zwrócić uwagę, że Piast jest specyficznym klubem. To klub w mieście, które jest podzielone między dwie zwaśnione drużyny – właśnie Piasta i Górnika Zabrze. To Górnik przez lata świetnej historii gromadził kibiców z całego regionu, a Piast pozostawał w cieniu. Trudno przyjąć, żeby to nie miało znaczenia dla tzw. frekwencji. Po wtóre – oczekuje pan, że będę teraz analizował frekwencję z dwóch różnych sezonów? To jest dla mnie dzisiaj kompletnie bez znaczenia. Czy się to komuś podoba, czy nie, to za mojej prezesury Piast zdobył historyczne wyniki: sportowe – mistrzostwo Polski w 2019 roku i brązowy medal w 2020 roku; finansowe – przez trzy lata obrotowe z rzędu spółka zanotowała wyniki dodatnie i generowała zysk, pomimo obcięcia o połowę dotacji miejskiej, a w dodatku Piast uzyskał największe jak dotychczas przychody w historii spółki; sponsoringowe – spółka uzyskała największe wówczas przychody z działalności reklamowej i sponsoringowej; transferowe – w tamtym czasie uzyskaliśmy najwyższe przychody z działalności transferowej, które pozwoliły na dalszy rozwój klubu. To są niezaprzeczalne fakty. I żeby była jasność – osiągnęliśmy to pracą zespołową i przy dużym wsparciu i zaangażowaniu wszystkich właścicieli. Proszę mi wybaczyć, ale ocena pracy przez właścicieli czy władze miasta ma dla mnie większe znaczenie, niż ocena anonimowych rozmówców, którzy być może byli sfrustrowani swoją pozycją, a mieli większe ambicje i chcieli odgrywać większe role w organizacji.

Skąd więc takie głosy, jak prezesa jednego z przedsiębiorstw dla infogliwice.pl: – Współpracowałem z Piastem przez kilkanaście miesięcy. Jestem kibicem i chciałem pomóc lokalnej drużynie, a przy okazji promować swój biznes. Po pewnym czasie klub podniósł ceny o 100%. Chciałem nieco negocjować stawkę, ale nikt ważny z klubu nie chciał się ze mną spotkać. Na konto klubu przelewałem niemałe pieniądze, więc nie wiem dlaczego nawet nie chciano ze mną podjąć rozmów. Po czasie zauważyłem, że znikają kolejni sponsorzy. Jeśli zostali potraktowani tak, jak ja to się nie dziwię.

Nie znam tej sprawy, nie wiem, jakiego okresu to dotyczy, ani co – zdaniem anonimowego rozmówcy – uległo podwyżce o 100%. Poza jakąś wypowiedzią anonimowego źródła, która jest wyrwana z jakiegoś kontekstu, nie jestem w stanie nawet przywołać pamięcią takiego zdarzenia. Jeśli to możliwe, poproszę o więcej szczegółów. Wszelkie cenniki biletów/karnetów czy pakietów reklamowych podlegały zatwierdzeniu przez Radę Nadzorczą spółki. Nie przypominam też sobie, żeby w czasie mojej prezesury odszedł z Klubu Biznesu sponsor z miasta, który wpłacał do kasy klubowej znaczne środki. Owszem, wygaszałem niepotrzebne dla klubu umowy barterowe i niektórzy pozbawieni byli darmowych biletów VIP i mogli być z tego powodu niezadowoleni, ale nigdy nie dotyczyło to sponsorów wspierających klub pieniędzmi.

Jeden z pracowników mówi: „Ucięto budżet na promocję, rezygnowano ze sztandarowych akcji, kierowanych do najmłodszych kibiców – a to był główny target frekwencyjny Piasta”.

Znów trudno się odnieść do zarzutu, w którym brak jest konkretów, za to pełno frazesów. I to z pewnością osoby, która ani nie brała udziału w tworzeniu budżetu, ani nie zarządzała budżetem na działania marketingowe, bo to było w gestii dyrektora marketingu. Chętnie za to zmierzę się z anonimowym rozmówcą, jeśli wskaże i udowodni, jakie wspaniałe działanie chciał podjąć dla poprawy sytuacji klubu, przedstawił plan i kosztorys zadania, a z jakichś powodów zostało to odrzucone. Wprowadziliśmy większy nadzór nad dystrybucją majątku klubu (koszulki, piłki, gadżety), nieograniczoną dystrybucją darmowych biletów i zaproszeń VIP, a to mogło niektórych boleć.

Budżety to jedno, ale według tych ludzi nie mieli możliwości spotkania z panem, co utrudniało im pracę. To nie jest jedna opinia, tylko z samego Piasta trzy. Mówił też o tym pod nazwiskiem Jarosław Kaszowski.

Ten sam Jarosław Kaszowski, który od kilku lat jest w sporze ze spółką i jednym z właścicieli Piasta. Może będę miał jeszcze okazję i chętnie bym z jednym z tych pańskich anonimowych rozmówców porozmawiał o mrocznych czasach korupcji w polskiej piłce i roli kapitana drużyny w zbiórkach pieniędzy na kupczenie meczami. Jak już chcemy rozmawiać poważnie, to w klubie spędzałem po kilkanaście godzin dziennie. Najczęściej wychodziłem z klubu jako jeden z ostatnich, obok trenerów i dyrektora Akademii czy ekipy technicznej odpowiedzialnej za obiekt klubu. Każdy, kto chciał się ze mną spotkać, bez problemu mógł to zrobić i drzwi do mojego biura zawsze stały otworem. Oczywiście też w tak zwanym trybie codziennym pracownicy z poszczególnych pionów mieli swoich bezpośrednich przełożonych, z którymi załatwiali bieżące sprawy.

No właśnie, marketing nie miał bezpośredniego przełożonego – od odejścia Kamila Sarapaty do przyjścia Pawła Gniadka był wakat, czyli prawie rok?

Nieprawda, bo po wniosku pana Kamila Sarapaty w 2017 roku o zakończeniu współpracy, zadania i kompetencje z obszaru marketingu podzielono na dwie osoby – za tak zwaną sprzedaż i Klub Biznesu odpowiadał Jakub Bieniasz, zaś za komunikację i PR – Maciej Smolewski, który już był zmęczony rolą rzecznika prasowego. A rolę Maćka Smolewskiego przejął Karol Młot. Później w spółce funkcję dyrektora marketingu objął Paweł Gniadek, który miał w swojej branży bardzo duże doświadczenie.

A w jakim stylu rozstał się pan z Jarosławem Kaszowskim? On twierdzi, że widzieliście się dwa razy.

Po pierwsze, nie ja się z Jarkiem Kaszowskim rozstałem, tylko spółka. Klub nie był moim prywatnym podmiotem, w którym mogłem robić, co chciałem. Po drugie, kiedy wybuchł COVID i nieznana była najbliższa przyszłość, a realna za to była utrata przez kluby wpływów od sponsorów i z praw telewizyjnych, Rada Nadzorcza i właściciele klubu domagali się konkretnych działań ratunkowych i zaradczych. Wszyscy wokoło godzili się na oszczędności, konieczne były też cięcia w wielu obszarach. Jedyne, czym Jarosław Kaszowski zajmował się w klubie, to była zorganizowana sprzedaż biletów dla szkół i przedszkoli. Uznaliśmy w spółce, że Piasta nie stać na komfort utrzymywania takiego pracownika, dla którego zresztą praca w klubie była dodatkiem do jego głównej działalności zarobkowej, czyli prowadzenia prywatnej akademii piłkarskiej. Na marginesie warto spytać w Gliwicach, jak od lat wygląda współpraca z prywatną szkółką pana Kaszowskiego i dlaczego wyróżniający się zawodnicy nie trafiali do Piasta.

Niech pan mi pomoże zrozumieć jedną rzecz – dlaczego kłamać ma Kaszowski, jeden pracownik, drugi, trzeci?

Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Prezes klubu, w szczególności kiedy stawia się przed nim zadania finansowe i budżetowe, nigdy nie należy do „pupilów” środowiska, takie jest życie. Ktoś może po prostu przedstawiać wygodną dla siebie wersję wydarzeń. A może jest też tak, że pewna wąska grupa ludzi żyła wygodnie z klubu, dotowanego z miejskich pieniędzy, miała się dobrze i coś się w pewnym momencie ucięło, nagle bezpowrotnie skończyło? Cele, które przede mną stawiali wówczas właściciele, to było między innymi zapanowanie nad finansami klubu i zakończenie zastanych wątpliwych niektórych umów, które niekoniecznie były w interesie spółki. Ja nie jestem ani kłótliwy, ani konfliktowy. Jestem otwarty na współpracę z każdym, co nie oznacza, że mam się uginać i robić coś wyłącznie na warunkach drugiej strony, bo ktoś tak chce, a niekoniecznie jest to zgodne z interesem spółki. To prawda, jestem wymagający, kontroluję wykonywanie powierzanych zadań – tak postrzegam solidne wykonywanie przeze mnie pracy, nie wszystkim się to musi podobać,

Zastanawia mnie, że te opinie nie są różne. Są spójne. Zarzuty są podobne. Gdyby każdy mówił co innego, kwestia urażonej dumy bardziej by do mnie przemawiała.

Niech pan poda przykład.

Kaszowski mówi: – Mieliśmy się spotkać i negocjować szczegóły umowy prowizyjnej, do której miał uwagi. Zawiesił wtedy moje prowizje. Nowa umowa nigdy nie doszła do skutku. Nigdy nie została wdrożona w życie, ponieważ prezes, gdy umawiał się ze mną na kolejne spotkania, kompletnie nie miał dla mnie czasu. Drzwi były zamknięte. Przychodziłem do klubu, prosiłem o spotkanie, ale codziennie pojawiła się inna wymówka. Skoro ma zatarg – według pana z kimś innym – to dlaczego uderza w Pawła Żelema?

Przytacza pan opinie wyłącznie osób z jednej strony. Być może Kaszowski nie ma w sobie tyle odwagi, by pójść w Gliwicach na otwartą wojnę ze współwłaścicielem Piasta, panem Zbigniewem Kałużą. Mnie już nie ma w Gliwicach od ponad dwóch lat, za to Kaszowski nabrał teraz animuszu. Skoro twierdzi, że spółka była lub jest mu winna jakiekolwiek prowizje, to ma prawo dochodzić swoich roszczeń na drodze sądowej. Poza tym, w tej wypowiedzi Kaszowskiego widzę nieścisłości. Jeżeli miał negocjować warunki jakiejś nowej umowy i jak twierdzi, nie doszła ona do skutku, to rozumiem, że obowiązywała dotychczasowa umowa z obecnymi w niej warunkami. I w oparciu o obowiązującą umowę miał pobierać dodatkowe wynagrodzenie. Jeżeli twierdzi, że spółka od paru lat się z nim nie rozliczyła lub czegoś nie wypłaciła, to dlaczego nie podjął kroków prawnych, by się tych słynnych prowizji domagać?

A dlaczego Marek Janowski powiedział, że potraktował go pan jak psa?

Mój kontakt z panem Janowskim był marginalny. Biura spółki mieszczą się na Polsat Plus Arenie Gdańsk, zaś pan Marek przebywał najczęściej na obiekcie treningowym przy Traugutta 29, odpowiadał za klubowy magazyn i pranie odzieży sportowej. W mojej ocenie ktoś się nim posłużył w rozgrywce, która od pewnego czasu jest wokół Lechii i związana jest z otwartym procesem sprzedaży klubu. Pan Janowski był zatrudniony na podstawie umowy o pracę. Kiedyś wspomniał, że miał wcześniej obiecane – jeszcze w czasach przed moim przyjściem do Gdańska, że będzie mógł pracować na emeryturze. Przekazałem mu, że nie byłem uczestnikiem tego typu rozmów, nie znam takich ustaleń, a swoje sprawy personalne może załatwić bezpośrednio w Dziale Kadr. Niedługo potem kadrowa na cotygodniowym zebraniu zarządu poinformowała nas, że pan Janowski złożył wniosek o przejście na emeryturę. Wcześniej zapytała ludzi pracujących przy I zespole, czy po odejściu tego pana na emeryturę potrzebne są dodatkowe ręce do pracy. Dostała od wszystkich odpowiedź, że sobie doskonale poradzą i nie ma potrzeby zatrudniać nikogo nowego w to miejsce. Zatem podkreślam: nikt pana Janowskiego ani nie zwalniał z klubu, ani nie wypychał za drzwi. To on sam złożył wniosek o przejście w krótkim czasie na emeryturę. I został wyjątkowo, i z honorami przez wszystkich w klubie pożegnany.

I znów ktoś uderza akurat w pana. Niemniej: co pan czuje, myśli, gdy dwie osoby określają pana działania jako mobbing?

Kiedy pracujesz jako przełożony wielu osób, to nigdy nie możesz ignorować takiego oskarżenia. W każdej chwili należy być gotowym, żeby z tym się zmierzyć i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy moje postępowanie jest odpowiednie. W żadnym miejscu, w którym pełniłem funkcję prezesa spółki, nikt nie zgłaszał takich problemów ani nie podnosił takich zarzutów. Zresztą przed chwilą pan mówił, że te osoby nie mogły się do mnie dostać, a jednocześnie twierdzą, że były mobbingowane?

To spełnia jeden z warunków mobbingu.

Przestrzeganie zasad drogi służbowej jest warunkiem mobbingu? Przecież to niedorzeczne. Spółka ma właściciela, do którego można się poskarżyć. Zwłaszcza spółki miejskie są wrażliwe na takie sprawy. Mamy w Polsce bardzo przyjazny pracownikowi system sądownictwa pracowniczego, a my tutaj dyskutujemy na temat anonimowej wypowiedzi niezadowolonego byłego pracownika. Bądźmy dorośli i zacznijmy dowodzić swoich racji tam, gdzie trzeba. Idę z panem o zakład, że jak porozmawia pan z większą grupą osób, które ze mną pracowały, na temat tych zarzutów anonimowych rozmówców, to będą miały kompletnie odmienną opinię. Ot i będzie subiektywna ocena każdej ze stron. W każdym zakładzie pracy, jak ktoś czuje się niekomfortowo, ma prawo zgłosić to u kadrowej i nadać bieg sprawie.

Pan mówi o idealnym świecie. Pójdę do kadrowej, kadrowa zwróci uwagę, będzie dobrze. W 2021 roku największą liczbę skarg stanowiły skargi niemożliwe do ustalenia. Nie zasadne, czy niezasadne. Niemożliwe do ustalenia.

W każdej firmie są procedury postępowania w takiej sytuacji. Jeżeli jest zgłoszenie, to sprawa ma swój dalszy ciąg i w interesie wszystkich stron jest ją wyjaśnić do końca.

Idealny świat. Potem taka osoba boi się zwolnienia.

Bez przesady. Jedyną osobą, która zostałaby zwolniona, gdyby zarzuty dotyczące mobbingu się potwierdziły, byłby sprawca mobbingu.

WIĘCEJ O LECHII GDAŃSK:

Fot. Newspix

Na Weszło pisze głównie o polskiej piłce, na WeszłoTV opowiada też głównie o polskiej piłce, co może być odebrane jako skrajny masochizm, ale cóż poradzić, że bardziej interesują go występy Dadoka niż Haalanda. Zresztą wydaje się to uczciwsze niż recenzowanie jednocześnie – na przykład - pięciu lig świata, bo jeśli ktoś przekonuje, że jest w stanie kontrolować i rzetelnie się wypowiedzieć na tyle tematów, to okłamuje i odbiorców, i siebie. Ponadto unika nadmiaru statystyk, bo niespecjalnie ciekawi go xG, półprzestrzenie czy rajdy progresywne. Nad tymi ostatnimi będzie się w stanie pochylić, gdy ktoś opowie mu o rajdach degresywnych.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Ekstraklasa

Komentarze

96 komentarzy

Loading...