Diego Armando Maradona umierał całe życie. Właściwie żył, żeby umrzeć, bo jakie znaczenie miałaby jego egzystencja, gdyby nie skończyła się tragicznym albo chociaż tajemniczym finałem? Ile w tym poezji, a ile w tym upiorności, ile w tym brawurowego żaru, a ile w tym żałosnej straceńczości? Boski Diego nie pozwala o sobie zapomnieć i zza grobu zdaje się pytać: umarłem, popełniłem samobójstwo czy zostałem zamordowany?
Spoczywa na cmentarzu Jardin de Paz, w Ogrodzie Pokoju, na obrzeżach Buenos Aires. Pochowano go obok ukochanych rodziców, po których śmierci – Dalma Salvadora Franco odeszła w 2011 roku, a Chitoro w 2015 roku – „oczy Diego zgasły, żeby już nigdy nie zapłonąć”, jak ujmował to jego brat Raul Maradona.
Kiedy zaś zdemaskowano niecny plan grupy fanatycznych barras bravas klubu Gimnasia de La Plata, którzy planowali włamać się na cmentarz, zbezcześcić grób swojego boga i ukraść jego serce ku własnej sekciarskiej sławie, lekarz Nelson Castro, autor książki „Zdrowie Diego: historia prawdziwa”, ujawnił, że Diego Armando Maradonę pogrzebano bez serca. Najważniejszy mięsień ciała zmarłego mistrza służył badaniom nad przyczynami jego śmierci. Ważył pół kilograma, czyli prawie dwa razy więcej niż serce przeciętnego człowieka.
Sekcja zwłok bóstwa
Martwy Diego Maradona leżał w kostnicy San Fernando, a wokół niego krzątali się lekarze, badacze, śledczy i prokuratorzy. Przeprowadzono sekcję zwłok i serię wymazów, których analiza w dziale naukowym argentyńskiej policji w La Placie trwała dwadzieścia dni. Przyczyna śmierci? „Ostra niewydolność serca u pacjenta z kardiomiopatią rozstrzeniową, przewlekłą zastoinową niewydolnością serca, która wywołała ostry obrzęk płuc”, wykazała autopsja, którą uszczegółowił raport toksykologiczny:
„W organizmie zmarłego nie stwierdzono ani obecności alkoholu, ani obecności nielegalnych narkotyków. Testy wykazały obecność następujących leków we krwi i moczu badanego: wenlafaksyny, leku przeciwdepresyjnego; kwetiapiny, leku przeciwpsychotycznego stosowanego m.in. w leczeniu zaburzeń afektywnych dwubiegunowych; lewetyracetamu, stosowanego przy drgawkach; naltreksonu, stosowanego w leczeniu odstawienia substancji szkodliwych dla zdrowia. Stwierdzono również obecność metoklopramidu, stosowanego do łagodzenia nudności i wymiotów, a także ranitydyny”.
Protokół z listą powikłań zdrowotnych właściwie nie miał końca: marskość wątroby, ostra martwicy kanalików nerkowych związanych z przewlekłą chorobą nerek i ogniskowe stwardnienie kłębuszków nerkowych, niewydolność serca, choroba niedokrwienna serca, zwłóknienie mięśnia sercowego i zwłóknienie podwsierdziowe, ostre niedokrwienie, choroba wieńcowa, patologia płuc, miażdżyca tętnic, przerost tętnic w węźle zatokowo-przedsionkowym.
To był bardzo schorowany człowiek.
„Wybór śmierci należy do mnie”
– Miałem sen. Śniło mi się, że wspiąłem się na szczyt Aconcagui. Tak dobrze czułem się na szczycie, wszystko widziałem, wszystko czułem, wszystko słyszałem. Chwiałem się, mogłem runąć w przepaść – z lewej, z prawej, z przodu, z tyłu. Z jednej strony, poniżej moich nóg, znajdowała się szczelina. Z drugiej strony – pustka. W końcu przestałem się gibać i poleciałem w otchłań. Ale kiedy zacząłem spadać, zaczepiłem się o czubek góry. I to mnie uratowało. Taki sen to marzenie dla psychologa, prawda? – opowiadał Diego Maradona w szpitalnym łóżku w styczniu 2000 roku.
Dopiero wznosił toast na sylwestrowej imprezie. Krzyczał, że czeka go wspaniały rok. Dziesięć dni później medycy orzekli, że jego serce jest zdrowe w zaledwie trzydziestu ośmiu procentach. Trafił do szpitala z diagnozą arytmii mięśnia sercowego. Umieszczono go w klaustrofobicznym pokoiku. Przykryto go bialutkim prześcieradłem. Wstrzykiwano mu surowicę, dawkowano mu witaminy B12 i B6. Ciężko oddychał. Kiedy się budził, narzekał na opuchliznę twarzy, która trapić go będzie do ostatnich dni. Zakładał klapeczki firmy Nike i przytulał się do bliskich, których molestował niewybrednymi dowcipami. Trwał w błogim nastroju, dopóki nie zaczynano imputować mu przedawkowania kokainy.
Wtedy wściekał się nie na żarty.
„Przedawkowanie, przedawkowanie i przedawkowanie… gówno wiecie, nie jestem takim narkomanem, zacznijcie mówić o moim sercu”, bełkotał i próbował wstać z łóżka, bo męczyło go leżenie. Towarzyszyła mu dziennikarka Gaby Cociffi i fotograf Jorge Luengo, którzy już wtedy zauważyli elementarną cechę Diego Maradony w roli pacjenta – chroniczną niechęć do wykonywania czyichkolwiek rozkazów i zaleceń, a szczególnie wszystkich ludzi w białych kitlach. Lekarzy nazywał przyjaciółmi, bratał się z nimi i pozwalał im grzać się w swoim boskim świetle, ale treścią i istotą jego szpitalnych przygód zawsze były potyczki z przeróżnej maści doktorami. „Szanuj mnie”, „nie uśmiechaj się tak”, „nie osądzaj mnie”, pouczał. „Jeszcze raz zasugerujesz, że przedawkowałem kokę, a ci zajebię”, groził. „Mówisz tak, bo jestem Diego Maradoną, tak?”, pytał.
W tamtych dniach, na dwadzieścia lat przed śmiercią, wypowiedział też jedne z najważniejszych słów swojego życia: „wybór ostateczny należy do mnie, śmierć należy do mnie – nie do lekarzy, nie do Argentyńczyków, nie do Jezusa Chrystusa, a do mnie!”. A skoro tak uważał, pędził w stronę ściany z zawrotną prędkością. Uzależnił się od kokainy i wciągał ponad dwie dekady. Pił, palił i ćpał z szaleństwem w oczach. Latał po odwykach. Zaliczał turnusy w klinikach psychiatrycznych. Bujał się z szemranym towarzystwem. Uprawiał przygodny seks. Płodził dzieci, do których nie przyznawał się przez lata. Unikał odpowiedzialności. Przesypiał najgorsze momenty życia.
Obżerał się, obrzydliwie tył, przybierał kształt kulki, czuł odrazę do samego siebie, ale gdy tylko ktoś pytał go o utratę sportowej sylwetki, wzruszał ramionami i opowiadał dykteryjkę z dzieciństwa, kiedy to przez tydzień postanowił się głodzić, żeby w weekend uzyskać pochwałę od babci, a ta, gdy go tylko zobaczyła, zareagowała w najmniej pożądany sposób: „ojojoj, ojojoj, czy to mój mały pulchniutki Diego?!”. Na wszystko miał anegdotkę, na wszystko miał historyjkę. Nie wykazywał grama dystansu do własnej osoby, ale drwił z każdego, nawet na łożu śmierci, kiedy pół-żartem, pół-serio zarzucił swojemu synowi, Diego Sinagrze, że jest gruby i powinien schudnąć, mimo że sam od dawna był gruby i od dawna powinien schudnąć. Nie było też tak, że nie próbował, ale po operacji zmniejszenia żołądka i kilkumiesięcznej diecie wrócił do najgorszych nawyków żywieniowych.
Wychodził ze szpitali, żeby zaraz do nich wracać. Setki razy obwieszczano jego śmierć i setki razy dementowano plotki o jego agonii. Kilka razy sam Diego Maradona nagrywał filmiki, na których wyglądał jak upiór, ale z tylko sobie znaną gracją, niekiedy chwiejąc się na nogach, przemawiał tekstami w stylu: „skurwysyny, ja żyję”, „nie umarłem, mam się świetnie”, „żyję, oglądajcie mnie”. Nie zabiły go kolejne operacje i rekonwalescencje, świat pogodził się z puchnącą kartą pacjenta Boskiego Diego, więc kiedy Maradona przeszedł pilną operację mózgu w celu wyleczenia krwiaka podtwardówkowego w listopadzie 2020 roku, a jego lekarz Leopoldo Luque przekazał opinii publicznej pomyślne informacje o udanym zabiegu i chociaż na chwilę zyskał uwielbienie dziesiątek milionów wyznawców argentyńskiego piłkarza, bardziej niż na nekrologi i żałoby oczekiwano na kolejne obłędy sześćdziesięcioletniego kuracjusza.
Niedoczekanie.
25 listopada Diego Maradona pożegnał się ze światem.
Błogosław dom miłością i śmiechem
Na ścianie salonu ostatniego domu Boskiego Diego w San Andres, w Villanuevie, w dzielnicy Tigre zawieszona była bezgustowna ramka na plakat z napisem: „błogosław dom miłością i śmiechem”. Diego Maradona nie był w stanie hołdować tej maksymie. Zaledwie osiem dni po operacji mózgu mistrz zakwaterowany został na parterze tego apartamentu, w przestrzeni pełniącej funkcję pokoju zabaw obok salonu zintegrowanego z jadalnią, aby nie musiał wchodzić i schodzić po schodach. Pokój ten wyposażony był w podwójne łóżko, duży telewizor i fotel do masażu. Miał też do dyspozycji mały basen, a za oknem uspokajał go widok niewzburzonej tafli jeziora. Z łazienki prawie nie korzystał, jej substytutem stała się dla niego toaleta ortopedyczna.
W szpitalu przystano na hospitalizację domową, na którą nalegał sam Diego Maradona, ale zaznaczono i postawiono warunek – to pacjent, który wymaga dwudziestoczterogodzinnej nieprzerwanej opieki pielęgniarzy płci męskiej i cyklicznych wizyt lekarzy-specjalistów, bo w każdej chwili może skonać. Trwała epidemia koronawirusa, więc zabroniono masowych odwiedzin, ograniczono mu kontakt z rodziną, na czym niezwykle cierpiał i co ponoć przeklinał przy każdej okazji, ale wcale nie oznaczało to, że przestał widywać się z córkami, synami i byłą partnerką. Ciągłą opiekę nad jego boskością sprawowała też indywidualna służba medyczna – doktor Leopoldo Luque, psychiatra Agustina Cosachov, psycholog Carlos Diaz i kinezjolog Nicolas Taffarel.
I tu zaczynają się kontrowersje, bo 25 listopada, o 12:30, w zaciszu domu w San Andres, znaleziono martwego Diego Maradonę. Minęło zaledwie kilkanaście dni od wypisaniu go ze szpitala. Carlos Diaz i Agustina Cosachov wparowali do jego pokoju i odkryli, że coś tu nie gra, coś tu jest z nim nie tak. Przywołali więc Maxiego Pomargo, Jony’ego Esposito i Dahianę Madrid, żeby wspólnymi siłami orzec, że pacjent jest podejrzanie zimny i rozpocząć resuscytację krążeniowo oddechową. Chwilę później dzwonili na pogotowie i informowali, że „nieprzytomny jest gruby facet”. Karetka przyjechała po siedemnastu minutach, ale Maradona już nie żył. Sekcja zwłok wykazała, że jego agonia trwała dwanaście godzin. Oznaczało to, że od 00:30 nikt przy nim nie czuwał.
Prokuratura podejrzewa, że zespół medyczny „systematycznie ignorował i lekceważył symptomy wskazujące na problemy z sercem”, „nie zapewnił odpowiedniego dawkowania leków i środków psychotropowych”, czym doprowadził pacjenta do „opłakanego stanu”, „sytuacji bezradności” i pozostawił go na „pastwę własnego losu”. Śledczy oskarżają osiem osób o dolus eventualis, zamiar ewentualny, który ma miejsce, gdy sprawca przewiduje możliwość popełnienia przestępstwa i godzi się na to. Medykom grozi od ośmiu do nawet dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności.
Jednymi z ostatnich osób, które widziały żywego Diego Maradonę, była jego była partnerka Veronica Ojeda i jego syn Dieguito Fernando. – Diego samotnie spędził cały weekend, więc poproszono mnie, żebym wzięła do niego Dieguito. Po wejściu do pokoju Dieguito szybko przedostał się do ojca. Szeptali do siebie miłe słówka. Całowali się i przytulali. Dieguito jest bardzo czułym chłopcem. I tatuś zawsze go kochał. Krótko rozmawiałam z samym Diego. Powiedziałem mu, że Dieguito musi widywać go częściej, że musi być dla niego zdrowy. Obiecał mi, że będzie, że jutro weźmie nawet Dieguito i że nic mu nie będzie – opowiadała kobieta.
Następnego dnia przez Buenos Aires przeszła burza. Veronica Ojeda przełożyła audiencję syna u ojca z wtorku 24 listopada na środę 25 listopada. Tę przeklętą środę.
Samotny bardziej niż pająk
Październik 2020, zbliżają się sześćdziesiąte urodziny Diego Maradony, który kryje się przed wirusem w odizolowanych przestrzeniach i w przygnębieniu odcina się od świata. „Zapach trawy budził w nim dziecięce instynkty, a pandemia niszczyła go od środka, bo zakończyła jego wszelkie kontakty towarzyskie, a on tym żył – przecież jakiś wspólny grill i pogaduszki podniosłyby go na duchu”, narzeka i snuje Hector Enrique, jego kumpel z mistrzowskiej ekipy z 1986 roku. Równocześnie w domu Diego Armando Maradony rozgrywa się cicha tragedia nad losem starego człowieka w depresji, który przyjmuje kilogramy pigułek na dziesiątki różnych chorób i powikłań, a końską dawkę leków najpierw przepija piwem i winem, a następnie przepala marihuaną zawiniętą w bletkę lub cygarem.
Rodzina o tym wiedziała. Skupowała butelki wina i piwa. Lekarze o tym wiedzieli. Opisywali proces skręcania jointów i umiejscowienie kubańskich cygar przy domowym łóżku pacjenta. Dlaczego nikt nie zainterweniował? Część tajemnicy tłumaczą nagrania z rozmów doktora Leopoldo Luque z kinezjologiem Nicolasem Taffarelem, zamieszczone w dokumencie Infobae.
Taffarel: „Opowiem ci, jak on się upija. Wyżłopuje dwie szklaneczki Luigi Bosca z domowego szkła. Po pierwszej trochę się rozluźnia, staje się taki a taki, sam wiesz, a po drugiej odpala. Potem pije piwo. Potrafi rozmontować pięć puszek corony”.
Luque: „W tak złym środowisku nie da się go leczyć. Jeśli nawet spróbujesz, ucieknie, czmychnie, tyle go widzieliśmy. Nie ma żadnego dobrego rozwiązania, naprawdę nie mogę znaleźć rozwiązania”.
Mariano Israelit, przyjaciel Maradony, w reportażu Infobae: „W tym domu było za dużo alkoholu, zajmował się tym Charly. Bez pytania kładł mu na stole butelki corony. No i oczywiście, to normalny mechanizm, że jeśli podłożysz uzależnionej osobie browar pod nos, ona w pięć sekund wleje ten trunek w gardło. Tak też robił Diego, dostawał kolejną coronę i schemat się powtarzał”.
Carlos Orlando Ibanez, popularny Charly: „Dzisiaj po obiedzie wypił pół szklanki. Pół szklanki i nic więcej, jak angielski dżentelmen”.
Taffarel: „Problem polega na tym, że Charly nie jest przez nikogo kontrolowany. Daje mu podwójne porcje pigułek. Diego mówi mu, żeby dał mu cztery różowe pigułki, a on daje mu cztery różowe pigułki. Nikt tam nad niczym nie panuje, nikt nie chce przejąć kontroli, upijają go, tuczą go i faszerują pigułami”.
Luque: „Powiem ci jedno i milcz, bo umrzesz! Wczoraj rozmawiałem z Diego. Nie wiem, kto miał rację, ale pokłóciliśmy się. Doszło do pijackiej bójki. Nie mów nikomu. Niech to tylko nie dotrze do mediów. Jestem zdołowany. Cieszyłem się. Myślałem, że mu pomogę, ale nic z tego. Czuję się jak idiota, idiota… w tamtym momencie chciałem go walnąć i wykrzyczeć: „Ty skurwielu, gnojku, staruszku, który nie może nawet przestać chlać i ćpać, egoisto pierdolony, jesteś bardziej samotny niż pająk, nawet twoje córki z tobą nie gadają. Chciałem mu to wszystko powiedzieć. Wczoraj złapałem go i powiedziałem tylko: „Posłuchaj mnie, nie możesz mieszać piguł z alkoholem, możesz umrzeć”. I dodałem: „Słuchaj, nie jestem policjantem, ale nie jestem głupi. Znasz się na piłce nożnej, a ja na medycynie”. On naprawdę umrze, jeśli wciąż będzie tak lekkomyślny”.
Wszystkie nagrane osoby – oprócz Mariano Israelity, bo on wypowiadał się z perspektywy postronnego obserwatora – mają swoje za uszami. Leopoldo Luque przyznał, że wstydzi się swoich słów, braku reakcji i dodał, że nie boi się pójść do więzienia, jeśli tak zdecyduje sąd. Nicolas Taffarel, rzekomo kinezjolog, tak naprawdę nie posiadał uprawienia do wykonywania zawodu kinezjologa. Carlos Orlando Ibanez znalazł się w najbliższym gronie Maradony po jego operacji kolana na kilka lat przed śmiercią, zaczął pełnić rolę jego prywatnego asystenta i swoje zadania – jak wynika z raportów prokuratury – wypełniał niewłaściwie lub nadgorliwie. Nad wszystkim czuwał zaś prawnik Matias Morla, który od śmierci swojego klienta prowadzi wojnę z córkami i lekarzami Boskiego Diego.
– Jedna rzecz to odpowiedzialność moralna, a druga to odpowiedzialność prawna. Córki go zostawiły, a lekarze popełnili wiele błędów. To jego rodzina chciała wypisać go ze szpitala, a to nigdy nie powinno się zdarzyć. Pompowali i pompowali tego biedaka, aż eksplodowało mu serce. Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem, miał dziwny głos – robotyczny, bardzo wysoki i przerywany, powinniśmy zareagować wcześniej, ale nikt tego nie zrobił, więc Diego już z nami nie ma – mówił dziennikarzom Matias Morla po ponad trzech godzinach zeznań w prokuraturze w San Isidro.
Ostatni spacer
W ostatnich miesiącach życia Diego Maradona poruszał się jak stuletni człowiek. Źle było już, kiedy w dniu swoich sześćdziesiątych urodzin pojawił się na stadionie Gimnasia de La Plata. Na pustawy stadion wprowadziło go dwóch asystentów, którzy znacznie przeceniali jego możliwości koordynacyjne i ruchowe – gdy tylko przestawali go podtrzymywać, Maradona w żałosnym spóźnieniu próbował komunikować gestem zwiotczałej ręki, że potrzebuje pomocy z każdym kolejnym krokiem. Trwał kolejny epizod spektaklu, który nigdy nie powinien mieć swojej premiery.
Tamtego dnia Diego Maradona nie powinien znaleźć się na tym stadionie.
Dzień wcześniej ponoć czuł się nie najgorzej. Zawsze kochał show, więc podniecała go perspektywa pojawienia się na obiekcie Gimnasia de La Plata, gdzie w jednej chwili stałby się obiektem wszystkich namiętnych spojrzeń i sentymentalnych westchnięć. Rzucił nawet do Veronicy Ojedy: „idę do łóżka trochę wcześniej, bo jutro czeka mnie długi dzień”. Posłał ludzi po garnitury. W szafie miał ich całe setki. Zależało mu na odpowiednim kolorze. – Dzień później była tragedia. Chyba zachlał. Wyglądał na zmarnowanego i zmęczonego człowieka, który imprezował całą noc i rano gnębił go kac – opowiadała Ojeda.
Ale miał też swoje obowiązki. Do domu wparował Matias Morla i wypalił, że „potrzebuje zdjęcia Maradony z puszką Speed Energy Drink w ręku”. Dalszą część historii tamtego dnia opowiadają nagrania Taffarela i Luque.
Taffarel: „Wiesz, w jakim stanie był, kiedy wstał, kiedy wyjechał na ten stadion? Nie mógł nawet prosto iść, to było żenujące”.
Luque: „Zobaczmy, co się stanie. Może lepiej poradzi sobie na boisku. Ma tę wewnętrzną siłę”.
Mariano Israelit w reportażu Infobae: „Obudzili go. Nie chciał tam iść. Ale podpisał kontrakt z firmą, która płaciła mu 60 tysięcy dolarów za sześć występów. Więc Diego, który zarobił 500 milionów w czasie swojej kariery, został zabrany na stadion dla kilkudziesięciu tysięcy”.
Taffarel: „Zdał sobie sprawę, że nie czuje się dobrze. Chciał odwrócić sytuację, ale to nie miało sensu, widać było to po jego twarzy. Wyślę ci jego zdjęcie”
(Na zdjęciu Maradona pali cygaro, ma nieprzytomne oczy. Na stadionie nie jest w stanie nawet samodzielnie poprawić spadającej mu z twarzy maseczki)
Luque: „Powiedz mi, że przynajmniej może mówić. Może mówić – tak czy nie?”
Taffarel: „To krępujące, ale cudem byłoby, gdyby był w stanie połączyć ze sobą dwa słowa i zbudować zdanie”.
Luque: „Ale chciał tam iść? Nie powinni go nigdzie zabierać, jeśli jest w takim stanie”.
Taffarel: „Matias spytał o jego samopoczucie i zarządził wyjazd. Gdybym tylko mógł, odwołałbym to. Powiedziałbym: – Nie idzie. On nie ma na to ochoty, kropka. Ale nie mogłem tego zrobić”.
Nicolas Taffarel przedstawiał też obraz Diego Maradony jako nieznośnego, wkurzającego, męczącego, wampirycznego starca, którego całe otoczenie „próbuje upić, żeby zasnął na trzy-cztery godziny”, żeby personel mógł zyskać czas wolny i trochę odetchnąć od jego bezustannego pieprzenia.
Nieprzypadkowo więc dwie córki Diego Maradony, Gianinna i Jana, zeznały podczas prokuratorskich przesłuchań, że normy domowej opieki nad ich ojcem – dwudziestoczterogodzinne dyżury pielęgniarzy, regularne wizyty specjalistów i prywatna karetka pogotowia – nie zostały spełnione i wycelowały oskarżycielski palec w Leopolda Luque, Carlosa Diaza, Agustinę Cosachovą i spółkę z prywatnego zespołu medycznego Diego Maradony. „Dlaczego nikt nie reagował na ewidentne symptomy pogarszającego się zdrowia”, „dlaczego ignorowano opuchliznę na twarzy?”, „dlaczego jego numer był tak często zmieniany, a nasze wiadomości do niego nie docierały?”, pytały retorycznie, a ich media społecznościowe kipiały i wciąż kipią od wulgarności i oskarżeń.
Tajemnica śmierci Diego Maradony
„Ciężko jest być Diego Maradoną”, westchnął kiedyś Diego Maradona w szpitalu w Buenos Aires, ale chyba nie mówił serio, bo choć alergicznie reagował na wszelkiego rodzaju poklepywania – szczególnie nie cierpiał dotykania go po plecach – przez miliony fanów piłki nożnej na całym świecie, pławił się uwielbieniu i splendorze. Wyglądał za okna placówek medycznych, żeby popatrzeć na utrapionych i modlących się wielbicieli jego sławy. Czuł się ich przedstawicielem na pańskich salonach. Chłopcem z ludu, który wznosił się na sile i potędze bezkrytycznego tłumu.
Nie mógł narzekać.
W szczycie uznawano go za najlepszego piłkarza globu, a może i najlepszego zawodnika w historii futbolu, zarobił krocie, wcinał najlepsze jedzenie, uprawiał seks z najpiękniejszymi kobietami, przekroczył wszelkie granice epikureizmu i hedonizmu. Ale na starość, gdy urzeczywistniało się stare polskie porzekadło „kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, faktycznie zmagał się z nieznośnym ciężarem bycia Maradoną.
Nie istniała droga odwrotu.
Diego Maradona żył jak Diego Maradona. Diego Maradona umarł jak Diego Maradona. W katatonii po stracie rodziców i w niekochanym przez siebie ciele. Targany niepokojami i lękami, które zalewał alkoholem, przepalał marihuaną i zagłuszał pigułami przy zgubnej i niezrozumiałej obojętności swojego otoczenia. Śledztwo trwa, „ręka boga” wciąż niepokoi żywych zza grobu. Niespokojna dusza za życia pozostała niespokojną duszą po śmierci.
Czytaj więcej o Diego Maradonie:
- Weszło z Neapolu: kościół Diego Maradony
- Basałaj: „Maradonów było dwóch. Podwójna osobowość, podwójne życie”
- 40 mgnień Diego Maradony. „Ludzie zabijają się, by pocałować moje buty”
Fot. Newspix