Reklama

Manny Pacquiao stoczy najważniejszą walkę w życiu – chce zostać prezydentem Filipin

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

28 października 2021, 15:20 • 16 min czytania 6 komentarzy

Manny Pacquiao (62-8-2, 39 KO) na dobre pożegnał się z ringiem porażką z Yordenisem Ugasem, Pozostawił wszystkich z myślą, że wspaniała kariera może jednak trwała o dwa lata pandemii za długo. Lecz Filipińczyk po zawieszeniu rękawic na kołku nie będzie narzekać na brak zajęć – zdecydował się kandydować na prezydenta swojego kraju. Jeżeli osiągnie zamierzony cel, z pewnością będzie to dla niego sukces porównywalny ze zdobyciem bokserskiego mistrzostwa świata. Tytułu, który zgarniał w aż ośmiu kategoriach wagowych, co czyni go rekordzistą pod tym względem. Lecz czy boks w jakikolwiek sposób przygotował go do równie twardej i brudnej walki o prezydencki stołek? Oczywiście, nie mamy na myśli starcia na pięści z resztą kandydatów. Ale gdyby się nad tym zastanowić, to tak – w boksie spotkał się z wieloma elementami, które mogą pomóc mu w polityce.

Manny Pacquiao stoczy najważniejszą walkę w życiu – chce zostać prezydentem Filipin

Manny Pacquiao chce zostać prezydentem Filipin

Spoglądając na lata sprawowania funkcji publicznych przez Pacquiao, można dojść do wniosku, że posiada już wieloletnie doświadczenie w polityce. Pierwszy raz kandydował do Izby Reprezentantów już w 2007 roku, lecz wtedy nie uzyskał odpowiedniej liczby głosów. Jak stwierdziła jego kontrkandydatka, Darlene Antonino-Custodio, ludzie nie byli gotowi, aby utracić Manny’ego jako boksera. Wybory udały mu się trzy lata później. W Izbie Reprezentantów był „obecny” przez sześć lat, czyli dwie kadencje. Lecz słowo „obecny” celowo umieszczamy w cudzysłów.

Pacquiao konsekwentnie plasuje się w czołówce polityków, których trudno zobaczyć na sali obrad, stąd jego doświadczenie jest czysto teoretyczne. Ten gość do września tego roku był bokserem. Światową ikoną szermierki na pięści i jedną z najbardziej rozpoznawanych postaci Filipin. Popularność pozwoliła mu uzyskać mandat do senatu, w którym zasiada do dziś. Jego elektorat stanowi głównie najbiedniejsza warstwa ludności. Sam pochodzi z ubogiej rodziny, a zanim jego ręce zaczęły przynosić miliony dolarów, najpierw musiały przenosić materiały na stołecznych budowach, gdzie w wieku czternastu lat przeniósł się z prowincji.

Lecz samo poparcie najbiedniejszej części społeczeństwa oraz południa kraju, na którym się wychował, nie wystarczy do wygranej w wyborach prezydenckich. PacMan musi powalczyć o głosy na terenie rywali. Czyli wśród klasy średniej, wyższej oraz na północy. Ze szczególnym uwzględnieniem Metro Manila – regionu stołecznego, na który składa się szesnaście miast-dzielnic Manili. Lecz czy boks właśnie tego go nie nauczył, że może zaskarbić sobie sympatię ludzi, którzy pierwotnie go nie popierali?

Reklama

ZAPYTAJCIE O MANNY’EGO W MEKSYKU

Przecież po tylu wygranych wojnach stoczonych z ulubieńcami manitos Filipińczyk powinien zostać w tym kraju persona non grata. Łącznie aż dziewięciokrotnie mierzył się z ówczesną złotą trójką meksykańskiego boksu – Marco Antonio Barrerą, Erikiem Moralesem i Juanem Manuelem Marquezem. Barrerę pokonał dwukrotnie, za pierwszym razem wręcz deklasując go w San Antonio. Oczywiście, to miasto znajdujące się w Teksasie. Jednak leży na tyle blisko granicy z Meksykiem, że prawie całą publiczność stanowili obywatele tego kraju.

Zaraz po tej walce skrzyżował rękawice z Juanem Manuelem Marquezem. Po zaciętym pojedynku sędziowie orzekli remis. Jak się później okazało – niesłuszny. W pierwszej rundzie, przy ogłuszających okrzykach „Mexico! Mexico!” płynących z trybun, Manny zafundował swojemu rywalowi najgorsze trzy minuty w zawodowej karierze, posyłając go aż trzykrotnie na deski. O werdykcie zadecydowała… pomyłka sędziego punktowego Burta Clementsa. Przy dwóch kartach wskazujących innego boksera, on wytypował on wynik 113-113. Lecz w pierwszej rundzie, pomimo trzech nokdaunów na Marquezie i oczywistej wygranej Filipińczyka 10-6, Clements wpisał wynik starcia jako 10-7.

Po przejściu do wagi junior lekkiej Manny od razu spotkał się z Erikiem Moralesem w walce o pasy WBC i WBA. I ponownie konfrontacja stylu filipińskiego z meksykańskim stanowiła na ringu mieszankę wybuchową. Morales zwyciężył w tym pojedynku na punkty 115-113 u każdego z trzech sędziów. Choć wygrana boksera z Tijuany była zasłużona, to na przebieg walki wpływ miało również fatalne zderzenie się obu zawodników głowami w piątej rundzie, skutkujące rozcięciem łuku brwiowego u Pacquiao. Lecz na przestrzeni 2006 roku obaj jeszcze dwukrotnie skrzyżowali ze sobą rękawice. W tych pojedynkach Filipińczyk nie pozostawił już żadnych wątpliwości, kończąc starcia w dziesiątej i trzeciej rundzie.

Manny powoli zamieniał się w ringowego potwora. Był piekielnie szybki, silny, potrafił przeprowadzić atak z każdej płaszczyzny. Przy tym uderzał z obu rąk – wcześniej zarzucano mu, że w walce wykorzystuje tylko lewą kończynę. Wreszcie, po czterech latach od ich pierwszej walki w 2004 roku, przyszedł czas na długo wyczekiwany rewanż z Marquezem. Kolejny mecz, po którym fanom boksu ze zdumienia oczy wychodziły z orbit. I kolejny, po którym nie wiadomo było, który z nich tak naprawdę jest lepszy. Pacquiao zwyciężył przez niejednogłośną decyzję sędziów. O minimalnym triumfie zadecydował nokdaun, jaki zafundował Dinamicie w trzeciej rundzie.

Przy takim rozstrzygnięciu pewna była tylko ich trzecia walka. Ta przyniosła odpowiedzi na kilka pytań, jednak nie to zasadnicze. Styl meksykańskiego boksera idealnie pasował do tego, co PacMan sam prezentował na ringu. Ci goście mogliby bić się ze sobą i dziesięć razy, a każda z walk wyglądałaby podobnie. Byłaby to zacięta, ringowa wojna, w której pachniałoby nokautem, lecz jeśli do takiego by nie doszło, to wynik punktowy podzieliłby obserwatorów. Tak też było za trzecim razem, gdzie Filipińczyk wygrał stosunkiem głosów dwa do remisu.

Reklama

Marquez kolejny raz był rozgoryczony werdyktem, zatem rok po trzecim akcie nastąpiła czwarta i jak się później okazało, ostatnia odsłona rywalizacji dwóch wielkich pięściarzy. W niej w końcu idealnie doszedł do celu jeden z dziesiątków mocnych ciosów, jakie padały w przeciągu ich wszystkich pojedynków. A celem okazała się szczęka Filipińczyka, który bezwładnie padł na deski, stając się niechcianym bohaterem jednego z najbrutalniejszych nokautów w XXI wieku. Tym samym, po trzech nieudanych podejściach, Dinamita w końcu odniósł zwycięstwo nad odwiecznym przeciwnikiem. Jedno do dwóch PacMana, ale za to zdecydowanie najefektowniejsze spośród ich starć.

Lecz w trakcie tych wszystkich pojedynków najciekawsze były reakcje meksykańskich kibiców na oponenta ich rodaków. Tamtejsi fani uwielbiają boks. Ze względu na swoją żywiołowość, przywiązanie do barw narodowych i sporą wiedzę na temat pięściarstwa, być może są najbardziej wymagającą publicznością na świecie. Tymczasem jeszcze przed trzecią walką, kiedy obaj zawodnicy promowali starcie w stolicy Meksyku, dwudziestotysięczny tłum skandował imię PacMana. Pomimo pojedynku z meksykańską legendą, ludzie darzyli go powszechnym uwielbieniem.

­– Manny Pacquiao jest idolem w Meksyku. Ludzie przyszli, bo chcieli go zobaczyć. Nawet jeżeli nie walczy przeciwko Meksykaninowi, jego walki wzbudzają spore zainteresowanie – stwierdził tamtejszy dziennikarz, Diego Martinez.

Zatem jeżeli potrafił przekonać do siebie tak wymagającą publiczność, w dodatku regularnie łojąc zawodników, których owa publika wspierała, to dlaczego miałby nie przekonać do wizji swojej prezydentury własnych rodaków?

Tym bardziej, że z brudnego świata pięściarstwa wyniósł kolejną cenną lekcję, która przyda mu się w polityce.

NIE MA PRZYJACIÓŁ, SĄ TYLKO KOALICJE

Politycznie Filipińczyk związany był z partią PDP-Laban. To frakcja rządząca krajem, na czele której stoi obecnie urzędujący prezydent, Rodrigo Duterte. Obaj byli sojusznikami, a każda ze stron osiągała ze współpracy wymierne korzyści. PacMan znajdował się blisko władzy i mógł spokojnie przygotowywać sobie grunt pod następne kroki w politycznej karierze. Duterte natomiast grzał się w blasku jego sławy, reperując trochę własny wizerunek.

Cóż, nie każda głowa państwa jest oskarżana o łamanie praw człowieka. Prezydent Filipin ma ten punkt odhaczony na swojej liście. Kiedy po objęciu urzędu ogłosił wojnę z krajowymi kartelami narkotykowymi, postanowił, że państwo będzie wypłacać 5000 filipińskich pesos (ok 390 złotych) za każdego zabitego narkomana i trzy razy tyle za zabitego dilera nielegalnych substancji. W stosunkowo biednym społeczeństwie doprowadziło to do samosądów, a ogólną liczbę ofiar kampanii ocenia się na cztery tysiące.

Jednak jeszcze w 2019 roku Pacquiao i Duterte szli ze sobą ramię w ramię. Urzędujący prezydent, któremu prawo zabrania ubiegać się o następną kadencję, miał nawet namawiać pięściarza do objęcia po nim urzędu. Lecz ich stosunki ochłodziły się po wybuchu pandemii. Manny otwarcie zaczął krytykować administrację za nieskuteczną walkę z COVID-19 oraz szerzącą się korupcję związaną z dysponowaniem środków przeznaczonych do celów zapobiegania skutkom koronawirusa. Pięściarzowi nie podobała się również opieszałość Duterte w kwestii chińskich roszczeń terytorialnych na Morzu Południowochińskim.

Od tego momentu w PDP-Laban nastąpił rozłam. Prezydent oficjalnie udzielił wsparcia w walce o urząd Bongowi Go, a następnie senatorowi Ronaldowi dela Rosie – twarzy krwawej wojny z narkotykami. Obaj to wierni ludzie Duterte. Opinia publiczna nie ma wątpliwości, że 76-latek dalej zamierza sprawować władzę w kraju, lecz tym razem z tylnego siedzenia. Być może od początku planował taki scenariusz, tyle że pierwotnie jego marionetką miał zostać słynny bokser.

Tymczasem Pacquiao najpierw przestał pełnić funkcję przewodniczącego partii.  Początkiem października, wraz ze złożeniem oficjalnej kandydatury na stanowisko prezydenta, został z niej wyrzucony. Kto wie, być może gdyby PacMan zgodził się zostać pacynką Duterte, dziś urząd prezydenta miałby w kieszeni. Z tym, że Manny nie pcha się do polityki wyłącznie po to, by piastować ważne stanowisko. Nie chce być przedmiotem w cudzych rękach. Wie, że w takiej roli prędzej czy później zostanie wystawiony do wiatru. W boksie doświadczył tego na własnej skórze.

STARY WYGA BOB

Manny Pacquiao był perłą w koronie Boba Aruma i grupy Top Rank. W poziomie pięściarskiego rzemiosła równać się z nim mógł wyłącznie Floyd Mayweather Junior. Oczywiście, przez lata wszyscy wyczekiwali konfrontacji dwóch bez wątpienia najlepszych wówczas bokserów, lecz doprowadzenie do niej nie było takie proste. Amerykanin to postać wręcz znienawidzona przez sędziwego promotora – w 2006 roku opuścił jego stajnię. W dodatku związał się z telewizją Showtime, największym (i wówczas jedynym poważnym) konkurentem HBO, odpowiedzialnego za pokazywanie bokserów z Top Rank. Ten pojedynek musiał kiedyś dojść do skutku. Lecz kiedy, gdzie i co najważniejsze w tym biznesie – za jakie gaże dla obu pięściarzy? Te pytania pozostawały bez odpowiedzi.

Tymczasem PacMan zdawał się zupełnie nie przejmować przedłużającym się zamieszaniem wokół domniemanej walki stulecia, demolując kolejnych rywali. Okres od 2008 do 2012 roku i grudniowej porażki z Marquezem to czas jego największej formy. Lecz nieco wcześniej, bo w czerwcu, Pacquiao również schodził z ringu pokonany. A raczej oszukany.

Wtedy naprzeciw niego w hali MGM Grand stanął Timothy Bradley. Popularny Desert Storm był dobrym pięściarzem, wyróżniającym się przede wszystkim szczelną defensywą. Jednak nie miał podjazdu do Filipińczyka, który w ringu wyprowadził blisko sto celnych ciosów więcej. Co prawda nie zakończył walki przed czasem, lecz wydawało się, że w tej walce werdykt będzie wyłącznie formalnością. Tymczasem sędziowie punktowi podjęli skandaliczną decyzję, przyznając zwycięstwo Amerykaninowi. PacMan był zawiedziony, lecz przyjął wynik z pokorą. W przeciwieństwie do Boba Aruma, który głośno krzyczał o oszustwie, podważając kompetencje arbitrów.

Szkopuł tkwi w tym, że Tim Bradley również był zawodnikiem grupy Top Rank. Więc kto miał oszukać Pacquiao, skoro obaj mieli tego samego promotora? Otóż, zgodnie ze starą mądrością, że złodziej zawsze najgłośniej krzyczy by łapać złodzieja, to Arum ukartował wynik pojedynku. I miał ku temu dobry powód. Negocjacje z obozem Floyda i zorganizowanie walki stulecia utkwiły w martwym punkcie. W tle były plany zorganizowania pojedynku Pacquiao-Marquez IV. Lecz poza tym drastycznie malały szanse na stworzenie widowiska, które nie byłoby uważane jeszcze przed rozpoczęciem za mecz do jednej bramki i zachęciłoby kibiców do wykupienia PPV. Każdy z poprzednich trzech pojedynków Filipińczyka generował grubo ponad milion wykupionych abonamentów, podczas gdy ten z Bradleyem sprzedał ich „zaledwie” dziewięćset tysięcy. Wygrana Bradleya stworzyła Arumowi warunki do zorganizowania dodatkowej walki, która mogła rozgrzać publiczność do czerwoności.

Bob nie przewidział tylko tego, że pół roku później Marquez zakończy filipińsko-meksykańską serię w tak efektowny sposób. Tym samym, po dwóch porażkach z rzędu, PacMan utracił miano króla rankingów najlepszych bokserów bez podziału na kategorie wagowe. I choć promotorski stary wygra stworzył następną trylogię, to druga i trzecia walka z Bradleyem (Pacquiao wybrał oba pojedynki) wzbudzały jeszcze mniejsze zainteresowanie, niż pierwsza. Wtedy, po pierwszej walce z Desert Stormem, tezy na temat knowań Aruma który miałby skręcić swoją największą gwiazdę wydawały się tak prawdopodobne, jak teorie płaskoziemców.

Tak mogło się wydawać do 2017 roku, kiedy promotor powtórzył swój manewr i wysłał PacMana na walkę do Australii.

NIGDY NIE WALCZ NA CUDZYCH WARUNKACH

Ponad trzydziestoośmioletni Pacquiao o którym mówiono, że pewnie za niedługo zakończy bokserską karierę, zmierzył z idolem miejscowej publiczności – Jeffem Hornem. Z tej podróży – oraz z jeszcze jednej walki, której nie sposób pominąć gdy mowa o karierze Filipińczyka – mógł wyciągnąć kolejne wnioski, które przekładają się na świat polityki.

Bo w Australii ponownie został oszukany. Kolejny raz za wszystkim stał Bob Arum. W obliczu nieubłaganie zbliżającego się końca kariery PacMana, postanowił na jego nazwisku wypromować kolejnego, bardziej perspektywicznego boksera. A przynajmniej zwiększyć jego wartość marketingową. Pomimo przewagi Filipińczyka w ringu, tym razem sędziowie przeszli samych siebie, jednogłośnie przyznając Hornowi wygraną na punkty. Pacquiao wprawdzie miał w kontrakcie zapisane prawo do rewanżu, ale do takiego pojedynku nigdy nie doszło. Rok po walce wręcz nie miał on sensu. Horn pierwszy i jak do tej pory jedyny raz wystawił głowę poza Australię i Nową Zelandię, przyjmując walkę w USA z – jakżeby inaczej – gwiazdą grupy Top Rank, Terencem Crawfordem. I dostał solidne lanie.

Zatem gdyby PacMan walczył z Australijczykiem w innym miejscu, niż u niego w domu, może gdyby miał większy wpływ na dobór uczciwej trójki sędziowskiej, zwycięstwo zostałoby zapisane na jego konto.

Lecz nie pierwszy raz w karierze Manny nie walczył na swoich warunkach i musiał dostosować się do przeciwnika. Podobnie było w najważniejszym – a przynajmniej najbardziej dochodowym – starciu w jego życiu. Długo wyczekiwanej walce stulecia z Floydem Mayweatherem Juniorem, która doszła do skutku w 2015 roku.

Jednak Mayweather nie dyktował warunków tylko na ringu. To on przystępował do walki z pozycji niepokonanego czempiona i stawiał kolejne wymagania. Takie jak podział zysków, jakże symboliczny, wynoszący procentowo 60 do 40 na korzyść Amerykanina. Pokazał tym samym, który z nich jest większą rybą w tym biznesie. Być może nawet celowo zwlekał z terminem pojedynku i przedłużał negocjacje, które ciągnęły się w nieskończoność. Wielu obserwatorów twierdzi, że ten pojedynek odbył się po prostu za późno. Że to nie był PacMan, którego bokserska gwiazda rozbłysła, gdy pokonywał Oscara de la Hoyę. Pięściarz, który zakończył karierę Ricky’ego Hattona, zdemolował Miguela Cotto, a twarz Antonio Margarito zamienił w kawałek mięsa, który każda szanująca się gospodyni rozbija tłuczkiem, szykując niedzielny obiad.

Pacquiao wciąż był świetnym bokserem, ale nie aż tak wybitnym, jak na przełomie dekad. Jego styl, bazujący na szybkości i sile ciosu, starzał się znacznie szybciej od kunktatorskiego sposobu boksowania Floyda, opartego na jednej z najlepszych defensyw w historii zawodowego boksu. Money sprowadził walkę do stosunkowo nudnych, bokserskich szachów, w których PacMan nie mógł go trafić, samemu nadziewając się na kontry. Pretty Boy zasłużenie wygrał walkę na punkty 116-112, 116-112 i 118-110.

Czyż nie podobnie będzie w polityce, zwłaszcza tak skorumpowanej, jak filipińska? Pacquiao dziś w oczach swoich rodaków jest człowiekiem posiadającym niewielkie doświadczenie w poruszaniu się po meandrach władzy. Lecz przy tym jest postacią czystą, nie ubabraną w korupcyjne bagno. I to jest jego największą zaletą, musi tylko nie dać się wciągnąć w brudne gierki, które jego rywale uprawiają od lat.

BĄDŹ WIERNY PRZEKONANIOM. NAWET, JEŻELI ZA TO ZAPŁACISZ

Manny Pacquiao od lat nie zmienia poglądów co sprawia, że jest w nich autentyczny. Kiedy coś wygłasza, to dlatego, że w to wierzy, nie z powodu chęci budowy politycznego kapitału. Pod tym względem jest idealistą, choć bardziej doświadczeni politycy pewnie nazwaliby takie podejście naiwniactwem. Jego światopogląd jest bardzo konserwatywny, ale PacMan nie idzie w nim na żadne ustępstwa.

Wychował się w protestanckiej odmianie katolicyzmu i jest praktykującym chrześcijaninem. Otwarcie mówi o przywiązaniu do swojej wiary. Ze względu na religię sprzeciwia się rozwodom, lecz być może jest to też podyktowane jego prywatnym doświadczeniem. Rodzice PacMana żyli w separacji odkąd ojciec zostawił rodzinę, odchodząc do innej kobiety. Po latach Manny nawiązał relację z tatą, lecz to właśnie przez jego odejście musiał wyjechać do Manili, by od najmłodszych lat pracować w pocie czoła i większość pieniędzy wysyłać na utrzymanie rodziny, samemu żyjąc w skrajnej biedzie. Ponadto pięściarz od ponad dwudziestu lat jest żonaty z Jinkee, z którą posiada piątkę dzieci.

A skoro już jesteśmy przy temacie związków, Pacquiao sprzeciwia się parom tej samej płci. W 2016 roku nawet nie przebierał w słowach, opisując osoby homoseksualne jako zachowujące się gorzej, niż zwierzęta. Jako argument podał, że zwierzęta tej samej płci nie łączą się w pary. W Stanach Zjednoczonych te słowa wywołały prawdziwą burzę, która poskutkowała rozwiązaniem kontraktu sponsorskiego pomiędzy nim a firmą Nike. Ostatecznie Manny tłumaczył się ze swoich słów mówiąc, że nie potępia homoseksualistów jako osoby, lecz legalizację ich związków, które są sprzeczne z naukami Biblii.

Natomiast pięściarz jest zwolennikiem kary śmierci, przy czym ten pogląd również argumentuje wersami z Pisma Świętego. A dokładnie z listu Apostoła Pawła do Rzymian (1-4):

„Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawili, ściągną na siebie wyrok potępienia. Albowiem rządzący nie są postrachem dla uczynku dobrego, ale dla złego. A chcesz nie bać się władzy? Czyń dobrze, a otrzymasz od niej pochwałę. Jest ona bowiem dla ciebie narzędziem Boga, [prowadzącym] ku dobremu. Jeżeli jednak czynisz źle, lękaj się, bo nie na próżno nosi miecz. Jest bowiem narzędziem Boga do wymierzania sprawiedliwej kary temu, który czyni źle.”

Lecz obecnie jego głównym celem jest walka ze skorumpowanym systemem i skutkami pandemii koronawirusa. Głównie ten czynnik poróżnił go z prezydentem Duterte. Pięściarz utrzymuje, że zgodnie z jego obliczeniami ponad 10 miliardów filipińskich pesos (prawie 800 milionów złotych) wyparowało z funduszu zapomogowego dla ofiar koronawirusa. To ogromna suma, zwłaszcza w realiach Filipin. Kraju, który przez długie miesiące był zamknięty, a dla którego turystyka jest jednym z kluczowych segmentów gospodarki. W samych kwestiach ekonomicznych PacMan popiera wyższe płace, zapomogi szkolne dla uczniów, czy też obiecuje zapewnienie mieszkań dla miliona i dziewięciuset tysięcy najbiedniejszych rodzin.

Tak, mówiliśmy, że jest bezkompromisowy w swoich przekonaniach. Ale przecież dokładnie taki sam był na ringu. Narzucał swój styl nie kalkulując w żadnym momencie, czy taka taktyka mu się opłaca. To ta ringowa bezkompromisowość pozwoliła mu stoczyć tyle bitew z meksykańskimi pięściarzami. Nawet, jeżeli z tej samej przyczyny jedna z nich zakończyła się klęską, zyskał uwielbienie tamtejszych fanów. To zadziorność i ciągłe parcie do przodu pozwoliły przebić się do świadomości masowego odbiorcy, kiedy po ósmej rundzie odebrał Oscarowi de la Hoi chęci do dalszej walki. Ostatecznie taki styl zapewnił mu pasy mistrzowskie w ośmiu kategoriach wagowych oraz status legendy.

Po niesłusznej porażce z Jeffem Hornem zdołał powrócić i zwyciężyć jeszcze w trzech pojedynkach z Lucasem Matthysse, Adrienem Bronerem i Keithem Thurmanem. Choć w tej ostatniej walce miał rocznikowo 41 lat i wcale nie był faworytem. Pokonał go dopiero Ugas. Lecz z powodu przerwy spowodowanej głównie pandemią, Filipińczyk nie walczył przez ponad dwa lata. Jak na zawodnika po czterdziestce, to szmat czasu.

W maju 2022 roku Manny Pacquiao stanie do walki o przyszłość swojego kraju. Zdania o jego szansach na sukces są podzielone. Z pewnością posiada siłę przekazu medialnego, o której kontrkandydaci mogą pomarzyć. Z drugiej strony, w najnowszych sondażach zajmuje czwarte miejsce, zgarniając około 10% poparcia. Lecz takie badania nie są przeprowadzane wśród biedniejszej części społeczeństwa. Dodajmy, że na Filipinach o zwycięstwie decyduje jedna tura. Wygrywa kandydat z największą liczbą głosów, większość nie jest konieczna. Zatem, choć Pacquiao nie jest faworytem, to trudno go całkowicie skreślać, skoro do objęcia władzy wystarczyć może nawet 20% głosów. Na szczyt bokserski z pozycji underdoga wskoczył po walce z de la Hoyą. Teraz będzie musiał powtórzyć ten wyczyn w polityce.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

6 komentarzy

Loading...