Czy Jerzy Brzęczek zapisze się w naszych wspomnieniach jako nieudacznik? Nie, aż tak raczej nie. Nie zmienia to jednak faktu, że przez ponad dwa lata mieliśmy do czynienia z selekcjonerem, który słusznie zapracował na szereg batów ze strony opinii publicznej. W jakimś stopniu to wina Zbigniewa Bońka, który swojemu podwładnemu zapakował do rąk buty o dwa rozmiary za duże. Tym samym momentu, gdy Brzęczek staje się ofiarą działań prezesa, prędzej czy później można było się spodziewać. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, że do rozstania obu panów dojdzie w takich okolicznościach. Bo, patrząc na XXI wiek, właśnie owe okoliczności są rzeczą wyjątkową.
Żeby było jasne: za całe zło wokół polskiej kadry nie można obwiniać Jerzego Brzęczka. Okej, nie jest to postać, którą będziemy wspominać z rozrzewnieniem. Musimy jednak wyznaczyć wyraźną granicę miedzy tym, co Brzęczek zrobił, a tym, czego dokonać nie zdołał. Jeśli chodzi o zadania domowe wyznaczone przez nauczyciela – nie ma do czego się przyczepić. Awans na turniej rangi światowej jest, świeża krew w kadrze również. Papier byłego już selekcjonera niewątpliwie wybroni, czego nie możemy powiedzieć o całokształcie jego kadencji. On krzyczał samym sobą, że reprezentacja absolutnie nie rokuje. Że pakujemy się w ślepy zaułek, a nadchodzący turniej okaże się zderzeniem czołowym z pojazdem pancernym.
Trzeba przyznać, że, tak jak w przypadku zwolnień innych polskich selekcjonerów, zabrakło w finale tej historii jakiegoś tąpnięcia. Wiecie, momentu pamiętnego w negatywnym kontekście, po którym bomba informacyjna następuje w try miga. Patrząc w przeszłość, nigdy nie było tak, że z kimś rozstano się znienacka, ot, w okresie ogórkowym. Pod tym względem Jerzy Brzęczek napisał nową historię, oczywiście przy nieodzownym udziale Zbigniewa Bońka. Jego kres przebiegł trochę inaczej, bo nie uświadczyliśmy pasma turniejowych porażek, z których rozliczano poprzednich selekcjonerów.
Jak to z nimi bywało? Na pewno inaczej. Przypominamy.
“Zwolnili mnie emeryci”
Skoro mowa o XXI wieku, zestawienie poprzedników Jerzego Brzęczka musi otworzyć nie kto inny jak Jerzy Engel. Człowiek, który w 2002 roku wprowadził naszą reprezentację na mundial po raz pierwszy od 16 lat. To było wydarzenie wiekopomne. Długo wyczekiwane, rozbudzające marzenia. Ten sukces kazał wówczas myśleć, że piłka nożna w Polsce stoi na progu lepszej przyszłości na arenie międzynarodowej.
Ostatni awans Polaków na turniej miał miejsce w 1986 roku, wtedy z puentą w postaci 1/8 finału, więc, nie dodając tutaj grama przesady, Engel miał prawo czuć się tak, jakby zbawił piłkarską część narodu. Przełamał złą passę, spełnił oczekiwania, których z różnych powodów nie potrafili udźwignąć wcześniej Andrzej Strejlau, Wojciech Łazarek czy Janusz Wójcik. Na tamte czasy to był pokoleniowy wyczyn, ale…
Istną katastrofą okazał się sam turniej.
Mecz otwarcia z Koreą – w czapę.
Starcie z Portugalią – totalny blamaż.
Mecz o nic z USA – zwycięstwo na osłodę.
Swego czasu Jerzy Engel wspominał, że jego piłkarze już po pierwszym spotkaniu w fazie grupowej wykazywali brak wiary w sukces. W ich głowach miała tlić się myśl, że trzy mecze-pokazówki wystarczą. Ot, odbębnić swoje, zadowolić kibiców samym awansem na turniej i wrócić do kraju z hasłem “Nie dało się zrobić nic więcej” wypisanym na twarzy. Śmiemy twierdzić, że, jak to Engel miał w zwyczaju, ów bieg szatniowych wydarzeń został nieco podkoloryzowany. Słowem: polska reprezentacja wcale nie była skazana na kompromitację. Jej ówczesny sternik zaś pogubił się we własnej rzeczywistości, tworząc wokół siebie aurę legendarnego selekcjonera. Jakże zgubną.
– Głównym powodem zwolnienia Jerzego Engela był brak awansu reprezentacji do drugiej rundy MŚ. Z grupy nie wyszliśmy w sposób ewidentny. Nie decydowały jedna akcja, jeden gol. Chcę zaznaczyć, że przy podjęciu decyzji nie kierowałem się emocjami. Odrzuciłem opinie skrajne, czyli takie, którego obrażały trenera bądź mówiły, że nic się nie stało i sam awans do fazy grupowej mundialu był sukcesem. Rozmawiałem o tym z 35 członkami zarządu. Rano, jak przed podjęciem każdej ważnej decyzji, konsultowałem się także z Kazimierzem Górskim – mówił w 2002 roku Michał Listkiewicz, były prezes PZPN-u.
Jak z kadrą pożegnał się tuż po turnieju Jerzy Engel? – To moja największa zawodowa i życiowa porażka. Nie wiem, czy na to zasłużyłem. W każdym razie ja tego dnia nie zapomnę. W gronie osób decyzyjnych było dwóch emerytów, którzy od dawna nie pracują w piłce i nie powinni zabierać głosu. Kilka osób było zupełnie niekompetentnych. Jeśli Rudolf Kapera, który jest szefem rady trenerów, a nie ma nic wspólnego z futbolem, wypowiada się na temat pracy selekcjonera, to znaczy, że coś w tym wszystkim jest chore. Przegrałem z ludźmi, którzy w życiu się nie spełnili.
Było grubo, a to i tak jedynie część krytycznych słów Engela w stronę PZPN-u. Mówiąc wprost, tamtejsze pożegnanie z kadrą nie odbyło się na cichych warunkach. W mediach pojawiały się docinki i bezpośrednie oskarżenia, ciepła w relacjach zdecydowanie brakowało. No i, co w tej narracji istotne, trener dwukrotnie mianowany na najlepszego w latach 2000-2001 w Polsce został odpalony bezpośrednio po nieudanym turnieju. Papier rozwiązujący umowę trafił na jego biurko siedem dni po ostatnim meczu fazy grupowej w Korei.
“Jak zwolniony, skoro sam zrezygnowałem?”
Po Engelu kadrę objął Zbigniew Boniek, ale ten epizod za kółkiem jest tak krótki, że nie warto poświęcać mu czasu. Ot, “Zibi” okazał się po prostu beznadziejnym selekcjonerem. Przegrany mecz z Łotwą pod jego wodzą natomiast, cóż, został zapamiętany jako jeden z najgorszych pokazów futbolu w historii naszej reprezentacji. Idźmy dalej.
W końcówce 2002 roku selekcjonerem został Paweł Janas. Trzeba przyznać, że, jak na ogółem panujące realia, pracował całkiem długo. Prawie cztery lata, 51 spotkań. Wisienką na torcie był ponowny awans na mundial, tym razem w Niemczech, gdzie w fazie grupowej spotkaliśmy się z Ekwadorem, Niemcami i Kostaryką. Za co zapamiętano wówczas polską reprezentacją na ziemi naszych sąsiadów? No, z pewnością nie za wyniki. Tamtejsze media uznały kadrę Janasa za jedną z najgorszych na turnieju. – Polskim piłkarzom zabrakło na mistrzostwach ambicji – pisały niemieckie dzienniki. Co więcej, pod względem piłkarskich możliwości zostaliśmy sprowadzeni do poziomu Kostaryki, z którą, notabene, wygraliśmy jedyny, pożegnalny mecz.
To był bardzo słaby turniej. Jakby tego było mało, poprzedzony kontrowersyjną selekcją zawodników, bo na mundial nie pojechali przecież Tomasz Frankowski, Jerzy Dudek i Andrzej Niedzielan. W tamtym okresie wokół kadry stworzyła się gorącą atmosfera, a w życie ponownie wszedł schemat sprzed czterech lat. Dostaliśmy się na mistrzostwa świata, ale znów zawiedliśmy po całej linii. Już po drugim meczu fazy grupowej, czyli porażce z Niemcami, wyrok nad Janasem był wielce prawdopodobny, choć nie tak oczywisty jak w przypadku Engela. Nastąpił jednak pewien zwrot akcji.
Paweł Janas sam podał się do dymisji.
– Po porażce z Niemcami, czyli po drugim meczu mistrzostw, poszedłem do prezesów Listkiewicza i Apostela. Powiedziałem im, że odchodzę. „A to nic nie mów na żadnych konferencjach, w żadnych rozmowach z dziennikarzami, bo my musimy kogoś znaleźć” – usłyszałem. Dali mi bilety, żebym dalej obserwował mundial. Miałem nie wracać do kraju, więc ostałem aż do finału i właśnie pod koniec turnieju dostałem telefon, że jestem zwolniony. Pomyślałem: jak zwolniony, skoro sam zrezygnowałem? Co najśmieszniejsze, dowiedziałem się o tym od znajomych. To oni przekazali mi, że media huczą o moim zwolnieniu – wspominał były selekcjoner.
Przed decydującą porażką z Niemcami wydarzyło się coś, co na zawsze pozostanie swego rodzaju memem. Po spotkaniu z Ekwadorem (0:2) Paweł Janas, wraz z piłkarzami, odciął się od mediów. W dniu konferencji prasowej zarządził dla kadrowiczów dwa dni wolnego, sam zaś nie mógł się na niej pojawić się z powodu brania udziału w tajemniczym “programie”. Jego zastępcą był w owym dniu… kucharz. – Traktujmy się poważnie. Co robi trener? Łowi ryby? Je ciastka? Przyjechała do niego żona? Mam pytanie do trenera Piechniczka [wtedy obecny na sali]: miał pan na swoich mundialach dwa dni wolnego z rzędu? – pytał Mateusz Borek.
Co tu dużo mówić, tamtejszy turniej i zwolnienie Jana była owiane iście cyrkową atmosferą. Jedynie małp w tej degrengoladzie brakowało. Finał tegoż przedstawienia padł na 20 lipca 2006 roku, czyli 20 dni po meczu z Kostaryką.
“Hej, właśnie został pan zwolniony”
– W swojej karierze widziałem wiele szalonych rzeczy, ale to, co zrobił prezes PZPN, przebija wszystko – grzmiał Leo Beenhakker po tym, jak na łamach transmisji telewizyjnej zwolnił go Grzegorz Lato. Lato, który tuż po meczu stał obok Holendra zaledwie kilka metrów obok. Wtedy zagraliśmy fatalnie, wtopiliśmy 0:3 ze Słowenią, która awansowała na mundial w RPA. My zaś jako piłkarska reprezentacja staliśmy się pośmiewiskiem, drużyną, która w grupie eliminacyjnej potrafiła wyprzedzić jedynie San Marino. Taki był właśnie kres działań Beenhakkera, kres będący totalną porażką. Era Holendra, choć nie bez sukcesu, jakim był przecież awans na EURO 2008, zakończyła się tak, jak żadne małżeństwo nie chciałoby przeprowadzić swojego rozwodu. Wyszło to wprost fatalnie.
Nie Leo jednak skradł show przy okazji utraty pracy.
– To był ostatni mecz Leo Beenhakkera w roli selekcjonera reprezentacji Polski. Decyzja została podjęta. W przyszłym tygodniu dopełnimy formalności. Jeszcze nie mieliśmy okazji rozmawiać, ale… trener to czuje – powiedział wówczas Grzegorz Lato, robiąc coś niespotykanego. Zwolnił selekcjonera przy otwartej kurtynie, by nie powiedzieć, że go najzwyczajniej w świecie upokorzył. Relacje obu jegomości dalekie były od idealnych, to wiedzieliśmy, jednak takiej bomby nie spodziewał się nikt. Ona została zesłana tak szybko, że na pewno ma swoje miejsce w czołówce czasów potrzebnych na zwolnienie trenera. Wiecie, po konkretnej porażce, jakimś pamiętnym blamażu, który ostatecznie przechyla szalę.
Holenderski selekcjoner nie był swojemu pracodawcy dłużny. Powiedział swoje, wdał się w słowne gierki. Słowem: nie miał zamiaru gasić lontu. – Widać było po Lacie, że wypił za dużo alkoholu. Oczekiwałem odrobiny szacunku za trzy lata pracy, oczekiwałem odrobiny człowieczeństwa, dobrego wychowania. To nie jest poziom zera, to poziom minus pięć. Nie zamienię z nim więcej nawet słowa, nie uścisnę dłoni. Jestem pierwszy, który ponosi odpowiedzialność za to, jak grała reprezentacja, byłem do zwolnienia, ale nie w taki sposób. Niestety ci, którzy otaczają piłkarzy w reprezentacji narodowej, to banda amatorów.
Okoliczności zwolnienia Beenhakkera pozostawiły na jego okresie spędzonym w Polsce dość znaczącą rysę. Holender poznał wyjątkowy gorzki smak, jakiego znajomością nie chciałby poszczycić się żaden selekcjoner. To był ikoniczny moment, moment idealnie podsumowujący nie tyle poziom piłkarski, a organizacyjny i PR-owy naszego związku. Jasne, zmiana na stanowisku była nieuchronna, ale sam jej przebieg niewątpliwie przejdzie do legend. Leo po porażce ze Słowenią, która przekreśliła nasze szanse na awans, na komunikat z podziękowaniami za wykonaną robotę nie musiał czekać nawet godziny.
“Trzeba go wy*ierdolić dyscyplinarnie”
“Cudotwórca!” mawiali o nim niektórzy kibice w Polsce. Czy tak było, czy nie, Franciszek Smuda miał wykonać jedno, poważne zadanie. Nie zepsuć tego, co udało się wywalczyć poza boiskiem, czyli nie dać plamy na turnieju rozgrywanym w naszym kraju. Na przygotowanie zespołu “Franz” miał ponad dwa lata, co w optymistycznym wariancie dobrze rokowało na przyszłość. Czas na selekcję był, piłkarze też niespecjalnie najgorsi. Ba, trafiliśmy przecież do grupy z Czechami, Grecją i Rosją, a więc daleko nam było do starć z potentatami w skali całej Europy. Pompka wokół turnieju Mistrzostw Europy była niesamowita, realny potencjał na wyjście z fazy grupowej również.
No i… masz ci los. Dalszą historię doskonale znamy.
Historyczny mecz otwarcia z Grecją zabił najskrytsze marzenia Polaków. – W pierwszym meczu wyszliśmy na prowadzenie, graliśmy z przewagą. Przerwa i… dupa. Dupa z majonezem. Nie było nas. Straciliśmy bramkę, straciliśmy Szczęsnego. Tylko czutka Tytonia uratowała ten zespół przed kompletnym blamażem. Smuda zamroził się przy linii bocznej i nie raczył zrobić innej zmiany, niż wpuszczenie rezerwowego golkipera. Już wtedy rozsądni widzieli – “Franz” nic nie przygotował. Przebimbał trzy lata. Do dzisiaj upiera się, że nie, że nie miał tak mocnego składu i zostawił rozsądne fundamenty. Szkoda te bzdury już komentować – pisaliśmy na początku stycznia [tekst o 25 najważniejszych polskich meczach minionej dekady].
Zajęliśmy ostatnie miejsce w grupie, a publika, cóż, zjadła Smudę na śniadanie. – Nie można go zwolnić, trzeba go wy*ierdolić dyscyplinarnie – grzmiał Jan Tomaszewski. Trzeba przyznać jasno: ówczesny selekcjoner zawalił jeden z najważniejszych turniejów w całej historii reprezentacji Polski. A warto przypomnieć, że dziennikarze i kibice nie przyjmowali jego kandydatury z grymasem niezadowolenia, ba, wiara w Smudę była czymś na porządku dziennym. Tyle że przerósł go sam turniej, a właściwie przygotowania do niego, o czym wspominali piłkarze z Robertem Lewandowskim na czele.
– Trener miał sporo czasu, by nas przygotować do najważniejszej imprezy życia. Nie zrobił tego i gryzie mnie to okropnie. […] Wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? – żalił się Lewandowski.
Przegrany mecz z Czechami był zwieńczeniem kadencji słabej, bo okrytej niesławną, historyczną porażką. Tu okoliczności zwolnienia może nie były tak okraszone w fajerwerki, bo kontrakt Smudy najzwyczajniej w świecie wygasł wraz z dniem 1 lipca 2012 roku, dwa tygodnie po zakończeniu fazy grupowej. Co jednak najważniejsze – swoje trzy grosze dołożył wtedy “Lewy”, czego, jak do tej pory, nie zrobił w przypadku Jerzego Brzęczka. Właśnie za to zapamiętamy owe zwolnienie “Franza”. Za ten bezpośredni strzał w stronę selekcjonera, który odpalił najlepszy piłkarz w zespole.
„Dobry trener, tylko nie ma wyników”
Mianowany na nowego selekcjonera Waldemar Fornalik miał posprzątać po tym, co Smuda zostawił po nieudanym EURO. Miał tchnąć w kadrę nowego ducha i awansować na mistrzostwa świata w 2014 roku. Wydawało się, że to zadanie o podobnym kalibrze trudności, co eliminacje do mundialu w RPA. Znów trafiliśmy na San Marino, dostaliśmy w pakiecie Mołdawię i Czarnogórę. Naszym głównym rywalem w walce o awans stała się Ukraina, o Anglii nie wspominając. Dało się to właściwie połapać, ba, mieliśmy słuszne oczekiwania w kontekście celu, jaki postawiono przed Fornalikiem.
Na naszych oczach zaczęła tworzyć się nowa generacja piłkarzy, a pojawiło się również słynne trio z Dortmundu. Naprawdę wierzyliśmy, że w hierarchii europejskich zespołów w końcu wybijemy się ponad mierną przeciętność. Poważny problem tkwił w tym, że Fornalik miał do dyspozycji tylko jeden mecz przed rozpoczęciem eliminacji do MŚ. Z selekcjonerów pracujących w latach 2010-2020 miał najmniej czasu, żeby odpowiednio poukładać klocki w swojej drużynie. Nie miał takiego komfortu pracy, nie mógł liczyć na spokój podczas tworzenia projektu na własną modłę. Ten fakt dawał się we znaki, choć oczywiście nie uznajemy tego za usprawiedliwienie.
Związek Fornalika z kadrą był po prostu nieudany, brakowało rozwoju ze zgrupowania na zgrupowanie. Nieszczęsną wisienką na torcie był ultra ważny mecz z Czarnogórą, kiedy Kuba Błaszczykowski strzelił gola na wagę zwycięstwa. Chwilę później okazało się, że był na pozycji spalonej. Nie dowierzaliśmy, byliśmy załamani. Końcówkę kadencji Fornalika przykryła fala smutku.
Polska reprezentacja znów ośmieszyła się na arenie międzynarodowej i ukończyła grupę eliminacyjną na 4. miejscu, notując m.in. wstydliwy remis z Mołdawią czy dwie porażki z wcale nie taką silną Ukrainą. Na fakt zguby Fornalika ciekawe światło rzucił wówczas Radosław Majewski – W kadrze nie masz za dużo czasu, wyniki potrzebujesz osiągać szybko. W klubie inaczej to wygląda. Uważam, że za szybko ta reprezentacja zgasła. Trener został wybrany jako ten, który się wyróżniał w lidze, tylko że w Ekstraklasie pracuje się inaczej i być może selekcjonerowi zabrakło przestawienia się na inny model pracy. Tak sądzę.
Na miesiąc przed zwolnieniem Fornalika pisaliśmy tak: – Waldemar Fornalik nie oglądał dzisiaj meczu ekstraklasy, mimo że przecież grały czołowe drużyny poprzedniego sezonu, nie oglądał też żadnego meczu zagranicznego, mimo że Polacy grali dzisiaj wszędzie. Gdzie się wybrał? Ano na festyn, w trakcie którego rywalizowali panowie z brzuszkami – politycy oraz tzw. gwiazdy TVN-u. Selekcjoner nie ma normowanego czasu pracy, ale każdy chyba wie, że akurat w weekendy normalny trener kadry zajęć ma sporo. Od poniedziałku do piątku: fajrant. Ale nie w weekend. Obecność Fornalika na meczu TVN kontra politycy to kpina z obowiązków, kpina z całej tej reprezentacji i kolejny powód, by facetowi wręczyć dymisję w trybie pilnym.
Wtedy wykrakaliśmy. W październiku 2013 roku, po porażce z Anglią na Wembley, prezes Boniek odbył finalną rozmowę ze swoim podwładnym. Nie zastanawiał się do momentu świąt Bożego Narodzenia, Nowego Roku czy Wielkanocy. Zareagował natychmiastowo. Nie minął nawet dzień, nim Fornalik spakował swój kadrowy bagaż. Kiedy myśli się o jego zwolnieniu, na myśl przychodzi wcześniej wspomniany mecz z Czarnogórcami. I oczywiście wielki zawód, może nawet większy niż po poprzednich eliminacjach.
“Podczas mojej kadencji polska piłka zrobiła krok do przodu”
Na koniec najświeższy poprzednik Brzęczka, ten, który sprawił, że stawiane oczekiwania wobec kadry stał się wyższe niż kiedykolwiek wcześniej. Co tu dużo mówić, mowa o najlepszym polskim selekcjonerze w ostatnich kilkudziesięciu latach. Człowieku, który pokonał Niemców i znalazł formułę na skuteczność Roberta Lewandowskiego. Trenerze, który doprowadził nas do historycznych chwil na EURO w 2016 roku. Trzeba jednak pamiętać, że to również ten sam trener, który zakończył swoją kadencję kompletną katastrofą.
Ta historia jest tak świeża, że długo nie będziemy się nad nią rozwodzić.
Mundial w Rosji był porażką, wszyscy dobrze to pamiętamy. Może opinia publiczna trochę przesadziła w swej krytyce, wiecie, w końcu tamten turniej był poprzedzony sukcesami, które mogły służyć za pewnego rodzaju amortyzator. Tak czy siak, na głowę Nawałki wylało się wiadro pomyj. Wtedy nie było wątpliwości, że w obliczu takiej tragedii, jaką uświadczyliśmy na widok meczów z Senegalem, Kolumbią czy nawet Japonią, wizja o końcu kadencji musiała przerodzić się w rzeczywistość. Prędzej niż później. Tego nie dałoby się już odratować, to znaczy podwalin, które ówczesny selekcjoner – z różnymi trudnościami po drodze – tworzył od 2013 roku.
Choć Adam Nawałka ostatecznie poległ, jego odejście z kadry odbyło się w naprawdę ciepłych relacjach. Pewien kwas oczywiście pozostał, jednak, w przeciwieństwie do swoich poprzedników z XXI wieku, akurat ten selekcjoner mógł cieszyć się ogromnym szacunkiem. Zapisał kilka niesamowicie ważnych kart w historii polskiego futbolu, a moment jego kresu był symboliczny. Ot, ze strony opinii publicznej widzieliśmy gromkie podziękowania, wylewały się zasłużone okazy wdzięczności. Jasne, Nawałka także zakończył swoją wartę chwilę po nieudanym turnieju, tak jak poprzedni selekcjonerzy, jednak mamy tutaj do czynienia z pewnym wyjątkiem. Swoistym dowodem, że w dniu pożegnania selekcjonera gama reakcji kibiców nie musi kończyć się na westchnięciu z ulgą.
Nie każdy sobie na to zasłużył, a na pewno nie Jerzy Brzęczek. Nie dość, że finał jego historii klaruje się jako zupełne novum na tle innych trenerów, to jeszcze nie możemy zrównać go z ziemią tak jak Smudę, Fornalika czy Janasa. To znaczy możemy i w jakimś stopniu to robimy, ale w głowie zapala się ta jedna myśl: Brzęczek jako jedyny selekcjoner w XXI wieku schodzi z placu boju bez ran wojennych. Nie dostał kulki, nie zawalił turnieju. Po prostu został zawrócony w połowie drogi na front i – co by nie mówić – dobrze się stało.
Fot. Newspix.pl, 400mm.pl