Reklama

„Bombonierka” pełna sukcesów, czyli złota era Boca Juniors

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

26 kwietnia 2020, 15:55 • 16 min czytania 1 komentarz

Na czele ekipy gości Pablo Cesar Aimar, późniejsza gwiazda hiszpańskiej i portugalskiej ekstraklasy. Z kolei dowódcą gospodarzy Juan Roman Riquelme, któremu w przyszłości nie powiedzie się wprawdzie w FC Barcelonie, ale nie przeszkodzi mu to w uzyskaniu statusu zawodnika kultowego w barwach Villarrealu.

„Bombonierka” pełna sukcesów, czyli złota era Boca Juniors

Wokół Aimara między innymi Javier Saviola, Juan Pablo Ángel, Roberto Oscar Bonano, Diego Placente, Mario Yepes, Eduardo Berizzo. Za plecami Riquelme tacy zawodnicy jak Martín Palermo, Óscar Córdoba, Walter Samuel, Jorge Bermúdez, Hugo Ibarra i Rodolfo Arruabarrena. Krótko mówiąc, cała plejada bardzo znaczących postaci południowoamerykańskiej piłki, z których znaczna część porobiła co najmniej niezłe kariery na Starym Kontynencie.

24 maja 2000 roku. Boca Juniors kontra River Plate.

Odwieczni rywale znowu przeciwko sobie. Tym razem nie tylko w walce o prestiż i panowanie w Buenos Aires, bo stawką spotkania jest też półfinał Copa Libertadores.

Pierwsza konfrontacja zakończyła się minimalnym zwycięstwem River Plate. Gospodarze zatriumfowali na Estadio Monumental 2:1 po trafieniach Ángela i Savioli. Jedyną bramkę dla przyjezdnych zdobył natomiast Riquelme. Liderzy obu zespołów stanęli zatem na wysokości zadania. Trudno to oczywiście nazwać pokaźną zaliczką ekipy Los Millonarios, ale jakąś presję udało się na Boca Juniors nałożyć. Tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę w jakim stylu obie drużyny w ogóle doprowadziły do ćwierćfinałowego Superclásico. Boca w fazie grupowej nie zachwycało, a w 1/8 miało spore problemy, by wyrzucić za burtę ekwadorski El Nacional. Drużynę groźną, lecz nie jakoś szczególnie mocną. Tymczasem River Plate wręcz zmiażdżyło przeciwników z Paragwaju, ekipę Cerro Porteño. W Asunción goście z Argentyny wygrali aż 4:0, a tercet Aimar – Ángel – Saviola sprawiał wrażenie niemożliwego do wyhamowania. Rywale zostali właściwie zdeklasowani. Równolegle na poziomie ligowym Los Millonarios też nie mieli sobie równych i górowali nad Boca.

Reklama

Należy zresztą pamiętać, że River swój ostatni sukces w Copa Libertadores odniosło całkiem niedawno, bo w 1996 roku, choć zespół był jeszcze wówczas skoncentrowany wokół takich postaci jak Hernán Crespo, Ariel Ortega czy Enzo Francescoli. Tymczasem żeby przypomnieć sobie Boca Juniors triumfujących w najważniejszych kontynentalnych rozgrywkach Ameryki Południowej, trzeba by było sięgnąć pamięcią znacznie głębiej, aż do lat siedemdziesiątych. Na przełomie wieków głód sukcesu wśród stałych bywalców La Bombonery sięgał już zenitu.

No i czy można sobie wyobrazić lepszy moment dla przełamania kiepskiej passy niż Superclásico? Jest to wszak najbardziej zajadła rywalizacja derbowa nie tylko w Buenos Aires, nie tylko w Argentynie, ale prawdopodobnie w całym piłkarskim świecie.

24 maja 2000 roku. La noche perfecta, jak napiszą o tym spotkaniu argentyńskie media.

„Noc idealna”.

***
Ludzie mi mówią, że zostałem dotknięty czarodziejską różdżką. Zasypują mnie listami, w których piszą, że jestem wyjątkowym piłkarzem. Ale, z całym szacunkiem dla kibiców, ja w to nie wierzę. Jestem tym samym facetem, który w wieku siedemnastu lat jeździł motocyklem po ulicach La Platy i codziennie pakował się w jakieś kłopoty.
Martín Palermo
Reklama
***

Jak zwykle przed Superclásico, tak i w maju 2000 roku trudno było snuć jakieś precyzyjne prognozy odnośnie rezultatu spotkania. Atmosfera derbowych konfrontacji w Buenos Aires jest zwykle tak gęsta, że właściwie nigdy nie wiadomo, komu te emocje finalnie zaszkodzą, a kogo napędzą do wzniesienia się na wyżyny możliwości. Łatwo się w takich okolicznościach po prostu zagrzać. Wyjść na murawę przemotywowanym, gdy naprzeciwko pojawia się przeciwnik do tego stopnia znienawidzony. Bohaterowie starć River z Boca na boisku muszą dźwigać bagaż wielu dekad rywalizacji, która w pewien sposób zdefiniowała spojrzenie na futbol w Ameryce Łacińskiej.

Tłumaczyliśmy na Weszło: „Wszystko zaczęło się w portach Buenos Aires, gdzie Boca i River dzieliły między siebie doki. Z czasem River wyemigrował na północ, do nowobogackiej dzielnicy, zostawiając Boca w slumsach południa. Bogaci kontra biedni. Ci, którzy mają, kontra ci, którzy chcą mieć – taki kontekst społeczny towarzyszył tym starciom od zarania. Co więcej, są to derby pionierskie. Pionierskie w tym sensie, że wcześniej na kontynencie nie rozgrywano spotkań takiej wagi i rangi, nigdzie lokalny mecz nie osiągnął tak istotnego statusu. W rezultacie Superclásico stało się szablonem dla całej Ameryki Południowej. Wzorem tego jak powinno wyglądać kibicowanie w latynoskim stylu, jaka powinna być temperatura na trybunach, jak stworzyć atmosferę piłkarskie święta.

Te tradycje – podlane ostrą, wielokontekstową rywalizacją – sprawiają, że na żaden mecz grupy kibicowskie tak się nie spinają pod względem oprawy. Dochodzi do tego, że stacje telewizyjne, które nie uzyskają praw do transmisji, wciąż walczą o prawo do wyemitowania zajawek z tego, co działo się na trybunach”.

Nie inaczej było w omawianym starciu.

Kibice zgromadzeni na trybunach La Bombonery kipieli z emocji jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra. A im dłużej spotkanie trwało, tym większa była ekscytacja wśród sympatyków Boca Juniors. W końcu przerodziła się ona w dziką euforię.

Pablo Aimar i Juan Riquelme.

Obie strony przystąpiły do meczu osłabione. Przede wszystkim, na ławce rezerwowych spotkanie musiał rozpocząć Martín Palermo, wielki gwiazdor Boca, który w listopadzie 1999 roku zerwał więzadła krzyżowe w prawym kolanie. Super-strzelec nie od razu zrozumiał powagę swojego urazu i postanowił pozostać na boisku, pomimo olbrzymiego, nasilającego się bólu. Zdobył nawet swoją setną bramkę w argentyńskiej ekstraklasie grając de facto na jednej nodze. To wszystko pogłębiło kontuzję i Palermo nie zdążył przygotować optymalnej formy na ćwierćfinały Copa Libertadores. Lekarze oznajmili mu początkowo, że rehabilitacja może potrwać nawet przez rok. Argentyńczyk nawet nie chciał o tym słyszeć. Maksymalnie się zmobilizował, więc szkoleniowiec klubu, Carlos Bianchi, postanowił ten wysiłek docenić. Znalazł dla napastnika miejsce wśród rezerwowych.

La Bombonera powitała Palermo z wielką pompą, lecz nie zanosiło się, by El Titán miał zameldować się na murawie. Choć Bianchi niezwykle go sobie cenił. – Nie mam drugiego takiego napastnika w składzie. Odczuwamy jego nieobecność – mówił szkoleniowiec.

Jego słowa nie były zresztą wielce odkrywcze. Palermo wypadł z gry mając na koncie czternaście goli w trzynastu ligowych występach.

W ekipie River Plate nie mógł z kolei wystąpić Cristian Ledesma, który wystąpił w pierwszym, zwycięskim spotkaniu na Monumental. Powiedzmy sobie jednak wprost, że brak Ledesmy nie był aż tak dokuczliwy jak nieobecność Palermo. Twierdzono nawet, że powrót napastnika na ławkę to gra psychologiczna. El Titán cieszył się bowiem reputacją kata River. I zdaje się, że w pewnym sensie Américo Gallego, szkoleniowiec Los Millonarios, dał się na te gierki nabrać. Wysłał bowiem na boisko jedenastkę zestawioną wyjątkowo bojaźliwie. Postawił na sześciu obrońców w wyjściowym składzie – czterech klasycznie z tyłu, dwóch wplątanych do drugiej linii. Gallego głęboko wierzył w moc tercetu Aimar – Ángel – Saviola. Zakładał, że trójka tak kreatywnych zawodników poradzi sobie w ofensywie nawet bez wielkiego wsparcia od pozostałych zawodników.

Cóż, do pewnego momentu strategia gości sprawdzała się wyśmienicie. Pierwsza połowa rewanżowego Superclásico zakończyła się wynikiem remisowym, który premiował River Plate. Ale po przerwie Los Xeneizes całkowicie odmienili obraz gry.

– Co zadecydowało o tym, że Boca odmieniła losy dwumeczu? – zastanawiał się Elias Perugino z magazynu El Gráfico. – Postawa zwycięzcy. Kto miał dostęp do szatni po porażce Boca na Estadio Monumental, ten do dziś pamięta temperaturę dyskusji między zawodnikami i trenerem. To tam narodziła się strategia przed rewanżem: zostawić na boisku życie. Tam zapadły też kluczowe decyzje. Po pierwsze, postawić na zmienników w spotkaniu ligowym, bo tam tytuł i tak jest już poza zasięgiem, a kluczowi zawodnicy zaznają trochę odpoczynku. Po drugie, poważnie pomyśleć nad włączeniem Palermo z powrotem do kadry meczowej.

Druga połowa starcia z River to jeden z największych piłkarskich popisów w całej historii derbów Buenos Aires.

Odrabianie strat rozpoczął po godzinie gry Marcelo Delgado, choć pierwsza bramka dla Los Xeneizes została zapamiętana przede wszystkim ze względu na cudowną asystę Riquelme, który najpierw błyskotliwym zwodem uciekł spod krycia dwóch przeciwników, a potem precyzyjnym dośrodkowaniem obsłużył napastnika. Do tego przy wyjściu na przedpole nie popisał się golkiper River Plate. A kiedy już gospodarzom udał się rywali napocząć, nie wypuścili ofiary ze swoich szponów.

Na pięć minut przed upływem podstawowego czasu gry Riquelme pewnie wykorzystał rzut karny, właściwie pieczętując awans Boca do półfinału Copa Libertadores. Rywali dobił natomiast wpuszczony na końcówkę spotkania Palermo.

Boca Juniors 3:0 River Plate (ćwierćfinał Copa Libertadores 2000).

W pojedynku wielkich rozgrywających Riquelme zdeklasował Aimara. Ten drugi jeszcze w pierwszej połowie zepsuł kilka niezwykle groźnych kontrataków, z których każdy mógł zadecydować o triumfie Los Millonarios. Jednak powrót na boisko Palermo przyćmił popisy i wtopy pozostałych uczestników widowiska. – Kiedy Palermo wszedł na boisko, tłum eksplodował okrzykiem jak po zdobyciu bramki. Ryk był tak głośny, że konstrukcja stadionu zadrżała. Na moją głowę posypały się drobinki cementu – pisał Elias Perugino.

– Pokonanie River w Copa Libertadores okazało się najlepszym sposobem na powrót do zdrowia – komentował sam napastnik. – Kiedy piłka po moim strzale wpadła do siatki, poczułem się, jak gdybym zmartwychwstał. Nigdy wcześniej nie krzyczałem tak głośno po zdobytej bramce. Doprowadziło mnie to do płaczu. Pierwszy miesiąc kontuzji to był niekończący się ból. Ale najbardziej załamywały mnie bzdury, które czytałem w prasie i słyszałem od niektórych ludzi. „Palermo jest skończony”. „Palermo już nigdy nie wróci do formy”. „Już zawsze na boisku będzie się bał”. Tymczasem ja wróciłem na boisko mocniejszy, mój umysł jest dziś chłodniejszy niż dawniej.

Boca w półfinale Copa Libertadores uporała się z meksykańskim Clubem América. Ale w finale na argentyńską ekipę czekał jeszcze trudniejszy przeciwnik. Palmeiras, z Luizem Felipe Scolarim na ławce szkoleniowej. Tym samym, który dwa lata później poprowadzi reprezentację Brazylii do mistrzostwa świata.

***
Nie jestem typem marzyciela, bo wiem, że nie wszystkie marzenia mogą się spełnić.
Carlos Bianchi
***

Skoro o trenerach mowa, to warto na dłużej zatrzymać się przy osobie szkoleniowca Boca Juniors.

Carlos Bianchi niestety nie stał się postacią globalnie rozpoznawalną, więc pewnie nie doczekamy się już hollywoodzkiego filmu na temat jego nietuzinkowej kariery. A szkoda, ponieważ w rolę argentyńskiego szkoleniowca mógłby się z powodzeniem wcielić amerykański aktor i komik, Larry David, będący nieomal sobowtórem Bianchiego. No ale trzeba założyć, że Woody Allen raczej nie umieści legendy Boca Juniors w centrum swojego kolejnego zwariowanego scenariusza, pozostaje więc opowiedzieć jego historię sprawdzoną, tekstową metodą.

A jest o czym opowiadać. Już piłkarska przygoda Bianchiego zasługuje na kilka opasłych akapitów. Urodzony w Buenos Aires napastnik na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyrósł na wielką gwiazdę ekipy Vélez Sarsfield, czym zapracował sobie na transfer do ligi francuskiej. Również i tam zaczął szybko rozdawać karty – najpierw jako zawodnik Stade Reims, a potem Paris Saint-Germain. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na fakt, że w tamtym czasie francuska ekstraklasa nie należała bynajmniej do najmocniejszych lig Starego Kontynentu. Ale sukcesy Bianchiego trudno podważać. Pięć tytułów króla strzelców to niebagatelne osiągnięcie. Argentyńczyk momentami wręcz kpił sobie z francuskich obrońców. Dopiero transfer Zlatana Ibrahimovicia do PSG odebrał Bianchiemu status najwybitniejszego zagranicznego snajpera w dziejach klubu.

Jak na ironię, indywidualne popisy Bianchiego, który jako trener zasłynął z kolekcjonowania trofeów, za czasów jego zawodniczej kariery nie przełożyły się właściwie na jakiekolwiek znaczące sukcesy. W 1968 roku Argentyńczyk, jeszcze jako nastolatek, poprowadził Vélez Sársfield do mistrzostwa kraju. I tyle. Potem nie ugrał już żadnego złotego medalu. Nie był też ulubieńcem selekcjonerów reprezentacji Argentyny, którzy właściwie przestali zwracać uwagę na napastnika po jego transferze do Francji.

W sezonie 1977/78 Bianchi zdobył 37 ligowych bramek dla PSG. Nie otrzymał powołania na mundial, Albicelestes po mistrzostwo świata sięgnęli bez niego.

Początkowo zapowiadało się, że trenerska przygoda Bianchiego będzie podszyta podobnymi rozczarowaniami. Argentyńczyk nie miał kłopotów ze znalezieniem pracy nad Loarą, gdzie cieszył się olbrzymim poważaniem, ale jego pierwsze podejście do trenerki wypadło cokolwiek średnio. W Stade Reims argentyński szkoleniowiec próbował zaszczepić drużynie południowoamerykańskie podejście do futbolu. Chciał, by jego podopieczni grali na luzie, z fantazją, bardzo ofensywnie. Jednak te piękne plany zanotowały bardzo twarde zderzenie z ponurą rzeczywistością. W Reims po prostu brakowało zawodników do takiego grania.

Przełomem okazał się powrót do ojczyzny. W 1993 roku Bianchi objął Vélez Sarsfield, czyli zespół, w którym stawiał pierwsze piłkarskie kroki. Z Los Fortineros wygrał wszystko – trzy tytuły w kraju, Copa Libertadores oraz Puchar Interkontynentalny.

W finale Copa Libertadores podopieczni Bianchiego sprawili sporą niespodziankę, pokonując São Paulo FC, którym dowodził wówczas kultowy w Brazylii szkoleniowiec: Telê Santana. Los Fortineros trofeum zapewnili sobie po serii jedenastek, gdzie zimną krwią wykazał się przede wszystkim słynny paragwajski bramkarz, Jose Luis Chilavert, który najpierw obronił uderzenie zawodnika São Paulo, a potem sam bardzo pewnie trafił do siatki. Z kolei w finale Pucharu Interkontynentalnego udało się drużynie z Buenos Aires odnieść zwycięstwo nad potężnym AC Milanem. Dla Bianchiego ten sukces miał podwójne znaczenie. Argentyńczyk po niezbyt udanym pobycie w Reims udał się bowiem do Italii, gdzie uczył się rzemiosła od Arrigo Sacchiego.

Carlos Bianchi.

Víctor Hugo Morales, legendarny argentyński komentator, nadał Bianchiemu przydomek El Virrey, czyli „Wicekról”.

Sukcesy odniesione na krajowym podwórku skłoniły Argentyńczyka, by jeszcze raz spróbować swoich sił w Europie. Padło na AS Romę. Co dość dobitnie świadczy o tym, jak mocno doceniono sukcesy Bianchiego. Dostać robotę w Serie A w 1996 roku nie było wcale tak łatwo, a tym bardziej w klubie o tradycyjnie dużych ambicjach. Jednak kolejne podejście do pracy na Starym Kontynencie także się Bianchiemu nie powiodło. El Virrey szybko zawinął się z Rzymu i powrócił do Buenos Aires. W 1998 roku objął ster w zespole Boca Juniors.

W tamtym czasie propozycja pracy z ekipą Los Xeneizes była nie tylko wyróżnieniem, ale i wyzwaniem. W Buenos Aires rządziło River Plate. Boca od 1976 roku zdobyła tylko dwa krajowe tytuły. Bianchi dostał do dyspozycji drużynę naładowaną talentem, ale wielu jego poprzedników przekonało się już boleśnie, że poukładanie tych puzzli to w spójną całość to wyjątkowo niewdzięczne zadanie.

Bianchi dał się od razu poznać nowym podopiecznym jako tytan pracy. W ośrodku treningowym spędzał właściwe całe dnie, pracując nad meczową strategią i szlifując szczegóły kolejnych zajęć z zespołem. Piłkarze spodziewali się zatem, że nowy szkoleniowiec zakuje ich szybko w ciasne, taktyczne kajdany. Jednak nic bardziej mylnego. El Virrey na każdym kroku podkreślał swoje trenerskie credo: – Nie lubię komplikować życia moim zawodnikom. Sam grałem w piłkę nożną i wiem, jakie to potrafi być irytujące. Moim zdaniem jest wydobycie pełni potencjału z każdego piłkarza. Dlatego w pracy trenera starałem się unikać stawiania przed sobą wzorów czy autorytetów. Każdy szkoleniowiec jest uzależniony od swoich piłkarzy. Nie istnieją metody uniwersalne, które sprawdzą się wszędzie. Żeby zwyciężać, najważniejsza jest grupa inteligentnych i optymistycznych piłkarzy.

W Boca kapitalnych zawodników nie brakowało. Ale dwóch Bianchi upodobał sobie szczególnie. Byli to rzecz jasna wspominani już wielokrotnie Riquelme oraz Palermo. – Kiedy trafiłem do Boca, Riquelme występował jako lewy pomocnik. Szybko dałem mu do zrozumienia, że widzę go w centrum boiska. Cała drużyna miała skupić się wokół niego.

Na efekty nie trzeba było długo czekać.

W 1998 i 1999 roku Boca Juniors zgarnęli oba mistrzowskie tytuły, przegrywając zaledwie jedno spotkanie w całym sezonie ligowym. Uwolniona przez Bianchiego ofensywa hulała fenomenalnie, budząc uznanie w całej Argentynie. Ale gdzieś w tle popisów Riquelme i spółki, z genialnej strony pokazywali się także obrońcy oraz bramkarz, charyzmatyczny Oscar Cordoba. – Niesamowicie techniczny bramkarz, z piłką przy nodze lepszy wręcz ode mnie – opowiadał w rozmowie z Weszło Roman Dąbrowski, który potem spotkał się z Kolumbijczykiem w Besiktasu Stambuł. – Regularnie zagrywał przerzuty na nos, kilkudziesięciometrowe. Wielka kultura boiskowa, świetna postać również w szatni. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, takiego bramkarza życzę wszystkim graczom z pola.

Krótko mówiąc, Bianchi uczynił z Boca Juniors zespół taktycznie uniwersalny. Zdolny i do ukrycia się za podwójną gardą, i do frontalnego ataku. Wydawało się kwestią czasu, gdy praca argentyńskiego szkoleniowca zaowocuje długo wyczekiwanym sukcesem w Copa Libertadores. Choć na miłość stałych bywalców La Bombonery trener zapracował już krajowymi sukcesami.

14 czerwca 2000 roku w Buenos Aires odbyła się pierwsza odsłona finałowego starcia pomiędzy Boca Juniors i Palmeiras. Gospodarze dwukrotnie wychodzili na prowadzenie za sprawą trafień Rodolfo Arruabarreny, ale obrońcy tytułu umiejętnie wydostawali się z opresji. Mecz zakończył się wynikiem 2:2. Murowanym faworytem do zwycięstwa w rewanżu była rzecz jasna ekipa z Estádio do Morumbi. Podopieczni Luiza Felipe Scolariego nie ustępowali argentyńskim rywalom jeżeli chodzi o liczbę wielkich indywidualności w zespole. Już sam Felipão mógł uchodzić za godnego przeciwnika dla Bianchiego, a przecież brazylijski szkoleniowiec miał do dyspozycji takich kocurów jak César Sampaio, Alex (późniejsza gwiazda Fenerbahçe), Marcos, Roque Júnior, Euller czy Faustino Asprilla.

Co tu dużo mówić, remis 2:2 u siebie to niezbyt wartościowy rezultat, gdy w perspektywie jest wyjazdowa batalia z taką paką.

Bianchi zdawał sobie sprawę, że zbyt otwarta gra w São Paulo może się okazać samobójczą taktyką. Dlatego nastawił swój zespół bardziej zachowawczo niż zwykle. Wkrótce dla wszystkich obserwatorów rewanżu stało się jasne, że Boca liczy na rzuty karne. W Copa Libertadores nie działała zasada wyższości wyjazdowych goli, więc nawet bezbramkowy remis oznaczał serię jedenastek.

Oscar Cordoba tylko na to czekał.

Palmeiras 0:0 (2:4 k.) Boca Juniors (finał Copa Libertadores 2000).

Kolumbijski golkiper został rzecz jasna ogłoszony bohaterem finałów, choć po prawdzie, to wyróżnienie należy się wszystkim defensorom Boca. Klasę potwierdził Jorge Bermúdez, wielkie możliwości zasygnalizował Walter Samuel. Nie można powiedzieć, by podopieczni Carlosa Bianchiego na tle Palmeiras pokazali się z fenomenalnej strony i zachwycili, ale koniec końców zatriumfowali zasłużenie.

***

Dla Boca zwycięstwo w Copa Libertadores okazało się początkiem złotej ery, wielkiej dominacji na kontynencie. Los Xeneizes sięgnęli po trofeum również w 2001 i 2003 roku. W 2004 polegli dopiero w finale, co zostało odebrane jako jedna z największych sensacji w historii rozgrywek. Swoją klasę podkreślali też w konfrontacjach z Europejczykami. W 2000 roku Boca zdobyła Puchar Interkontynentalny, pokonując w finałowym starciu galaktyczny Real Madryt. Iker Casillas został dwukrotnie pokonany przez Martína Palermo, a „Królewscy” zdołali odpowiedzieć tylko jednym trafieniem Roberto Carlosa.

Rok później Boca w finale turnieju musiała uznać wyższość Bayernu Monachium. Ale w 2003 roku południowoamerykańska ekipa powróciła na szczyt, tym razem poskramiając AC Milan. Była to już jednak odmieniona drużyna. Choć wciąż z Carlosem Bianchim na ławce.

Summa summarum, El Virrey jako szkoleniowiec Boca Juniors zdobył aż dziewięć trofeów.

Zanotował cztery triumfy ligowe, trzy zwycięstwa w Copa Libertadores i dwa w Pucharze Interkontynentalnym. Sukcesów osiągniętych na La Bombonerze w latach 1998 – 2004 nie udało mu się powtórzyć już nigdy, ale i tak pozostaje on jednym z najbardziej cenionych szkoleniowców w historii argentyńskiego futbolu. Większość kibiców Boca przymyka nawet oko na trzecią kadencję Bianchiego w klubie, która była zdecydowanie mniej udana od dwóch poprzednich.

Riquelme ucieka zawodnikom Realu Madryt.

– El Virrey zgubił numer telefonu do Pana Boga – dowcipkowały sobie argentyńskie media, gdy Boca raz po raz grała poniżej oczekiwań, a Bianchi kompletnie nie umiał sobie z tym poradzić. Jego magia przygasła. Ale byli podopieczni do dziś kłaniają mu się w pas.

Nie bez kozery.

– Przed meczem z Realem Madryt w finale Pucharu Interkontynentalnego nie potrafiliśmy się ze sobą dogadać – wspominał Gustavo Schelotto. – Wszyscy chcieli wystąpić w pierwszym składzie i grać pierwsze skrzypce w taktyce. Jasne, że szanowaliśmy się nawzajem. Riquelme wiedział, że bez Palermo nie będzie miał komu dogrywać piłek. Palermo wiedział, że bez Riquelme będzie miał o połowę mniej sytuacji bramkowych. Mimo to, atmosfera zrobiła się kiepska. Do tego dochodziły roszczenia moje i Marcelo Delgado. Każdy czegoś oczekiwał. W końcu głosy niezadowolenia dotarły do trenera. Bianchi dzień przed meczem urządził nam specjalną rozmowę motywacyjną. Połowa zespołu opuściła szatnię z płaczem. Po wszystkim urządził nam rekreacyjny trening, który pozwolił nam odzyskać radość ze wspólnej gry. A co się stało następnego dnia, wszyscy pamiętają. Po sześciu minutach prowadziliśmy z Realem Madryt 2:0. Reszta jest już historią.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
31
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”
Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

1 komentarz

Loading...