Reklama

„Książę” na królewskim dworze

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

19 kwietnia 2020, 10:03 • 23 min czytania 7 komentarzy

La Liga, sezon 1991/92. Na kolejkę przed końcem sezonu Real Madryt prowadzi w tabeli z minimalnym zapasem punktowym nad FC Barceloną. Żeby klepnąć mistrzowski tytuł, „Królewscy” muszą zwyciężyć w ostatniej kolejce z CD Tenerife. Do przerwy prowadzą 2:1, lecz koniec końców zbierają w czapkę 2:3. Tytuł trafia do Katalonii. – Dziś ludzie w Madrycie pamiętają mnie bardziej z tego meczu niż z trzech mistrzostw, które tam zdobyłem – żalił się Leo Beenhakker.

„Książę” na królewskim dworze

La Liga, sezon 1992/93. Historia się powtarza. Jedna kolejka do mety, Real przewodzi stawce i jest o włos od odzyskania mistrzowskiego tytułu. Barca tymczasem czai się za plecami, gotowa, by ukąsić. Przed „Królewskimi” finałowa przeszkoda – wyprawa… na Teneryfę. Efekt tej eskapady? Jeszcze gorszy niż poprzednio. Gładkie 0:2 dla Chicharreros.

Madrycka ekipa po raz drugi upokorzona na Wyspach Kanaryjskich. Barcelona trzeci raz z rzędu na tronie.

„Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich” – głosi stare, indiańskie porzekadło. Działacze Realu Madryt postanowili je odrobinę zmodyfikować. „Jeśli nie możesz ich pokonać, ściągnij ich do siebie” – uznali. W 1994 roku szkoleniowcem klubu został mianowany Jorge Valdano, jeden z architektów sukcesu Tenerife. A wraz z nim na Estadio Santiago Bernabeu przeprowadził się Fernando Redondo, reżyser gry Chicharreros.

Tym samym w królewskim zespole rozpoczęły się rządy argentyńskiego „Księcia”.

Reklama

Rządy, które sześć lat później brutalnie przerwie nieznający litości zamachowiec, Florentino Perez. Zanim jednak defensywny pomocnik zostanie poświęcony w imię galaktycznych wizji Pereza, zdąży rozkochać w sobie wybredną madrycką publiczność.

Nie strzeleckimi wyczynami, ponieważ akurat Redondo do siatki trafiał bardzo rzadko. Nie błyskotliwymi rajdami, bo do szybkościowców także nie należał. El Principe zachwycał przede wszystkim – jak zresztą przystało na piłkarza o takim przydomku – boiskową elegancją. To właśnie niezaprzeczalna gracja w operowaniu futbolówką zapewniła Argentyńczykowi status zawodnika kultowego wśród sympatyków Realu Madryt. Gdy w 2000 roku na Bernabeu pojawili się działacze AC Milanu, chcący dopiąć przenosiny 31-letniego już wówczas Redondo do Mediolanu, przed bramą stadionu ustawiła się grupa oburzonych kibiców Los Blancos z transparentem: „Figo – NIE, Redondo – TAK”.

Redondo to w ogóle piłkarz wyjątkowy pod różnymi względami.

Urodził się 6 czerwca 1969 roku. Jak łatwo zatem policzyć, kiedy Mario Kempes prowadził reprezentację Argentyny do pierwszego w jej historii mistrzostwa świata, Fernando miał dziewięć lat. Był z kolei nastolatkiem stawiającym pierwsze piłkarskie kroki w barwach Argentinos Juniors, gdy Diego Maradona zwyciężał z ekipą Albicelestes na kolejnym mundialu. Czy to oznacza, że „Książę” zakochał się w bez pamięci w Kempesie, albo – podobnie jak cały kraj – oszalał na punkcie Maradony? Nic z tych rzeczy, choć ten drugi na szerokie wody również wypłynął ze szkółki Argentinos, więc wzorowanie się na „Boskim Diego” byłoby dla Redondo jak najbardziej naturalne.

On jednak ubóstwiał zupełnie innego zawodnika. Jego futbolowym idolem był Ricardo Bochini, który na mistrzostwa świata w 1978 roku nie został powołany, a osiem lat później przesiedział niemal cały turniej wśród rezerwowych.

Bochini to legendarny playmaker argentyńskiego Independiente. O jego klasie świadczą zdobyte trofea, choćby pięć triumfów w Copa Libertadores. Przede wszystkim jednak El Bocha zasłynął za sprawą swojego przeglądu pola. Sam w sumie rzadko trafiał do siatki, lecz z lubością kreował stuprocentowe sytuacje partnerom z zespołu. Argentyńscy komentatorzy ukuli nawet pojęcie pase bochinesco, którego do dziś używa się w rozmaitych meczowych relacjach odnośnie wyjątkowo wypieszczonych i precyzyjnych podań, po których napastnik wychodzi sam na sam z bramkarzem i nie pozostaje mu nic innego, jak skierować piłkę do siatki.

Reklama

Rozgrywający Independiente do perfekcji dopracował też timing swoich zagrań.

W Argentynie to zjawisko określa się po prostu: la pausa. Chodzi o moment oczekiwania przed wypuszczeniem piłki do uwalniającego się spod krycia napastnika. Bochni jak nikt inny wyczuwał, kiedy należy zachować się gwałtownie, a kiedy rozsądniej będzie wykonać sugestywną zmyłkę i wstrzymać stopę na kilka sekund, albo zakręcić kółeczko z futbolówką. – Są dwa rodzaje pauzy i dwa sposoby na to, by ją wykonać – klarował El Bocha. – Oczekiwanie na partnera poprzez przytrzymanie piłki to standardowa definicja. Ale czasami trzeba też przyspieszyć akcję i rozpędzić się. Właśnie po to, by dać partnerowi czas do wyjścia na pozycję strzelecką.

Żeby było ciekawiej, Bochiniego w gronie swoich ulubieńców wymienił też Maradona. – Oglądanie go w akcji doprowadzało mnie do szaleństwa – opowiadał z zachwytem. Lecz trzeba podkreślić, że Diego nie upodobnił się do swego idola aż tak mocno jak Redondo.

Fernando Redondo.

Nawet jeżeli sam El Bocha może jeszcze uchodzić za piłkarza nieco staroświeckiego, to z zacytowanej wypowiedzi wynika dość wyraźnie, że jego myślenie o futbolu było zaskakująco nowoczesne. Oczekiwanie na partnera poprzez przyspieszenie akcji to jedna z fundamentalnych właściwości współczesnego futbolu, opartego w dużej mierze na automatyzmach w grze bez piłki. Redondo także doskonale to zrozumiał, dlatego wyrósł na jednego z najlepszych defensywnych pomocników swojej generacji. Choć nie brakuje i takich, którzy „Księcia” stawiają w ścisłym gronie najwybitniejszych piłkarzy w historii, jeżeli chodzi o pozycję cofniętego rozgrywającego.

I dowodzą, że do poziomu Redondo nie zbliżyli się nawet jego wybitni naśladowcy, jak choćby Sergio Busquets i Xabi Alonso.

– W pewnym momencie trenerzy chcieli mnie przestawić na dziesiątkę z powodu moich technicznych atutów, ale to nie miało sensu. Zawsze chciałem grać głęboko – wyznał „Książę”.

***
Fernando Redondo to jeden z niewielu zawodników, który swoimi stopami potrafił robić dokładnie to, o czym myślała jego głowa. Żadnego piłkarza nie pragnąłem bardziej w moim zespole.
Jorge Valdano
***

Fernando Carlos Redondo Neri to tak zwany chłopiec z dobrego domu. Trudne dzieciństwo, ubóstwo, przemoc? Nie, to nie będzie historia w takim klimacie. Argentyńczyk przyszedł na świat w Adrogué, dość bogatym mieście położonym w aglomeracji Gran Buenos Aires. Na liście słynnych postaci pochodzących z Adrogué dominują nazwiska pisarzy, naukowców, przedsiębiorców, muzyków, nawet polityków. To nie jest okolica, którą można uznać za kuźnię futbolowych talentów. Mieszkańcy miasta starają się zapewnić swoim dzieciom dostęp do najlepszej edukacji i otworzyć tym samym furtkę do kariery w jakimś poważnym zawodzie. Kariera piłkarska jest w ich mniemaniu dobra dla dzieciaków bez lepszych perspektyw.

Przypadek Redondo jest pod tym względem wyjątkowy.

– Mój tata grał w piłkę w barwach lokalnego klubu – opowiadał pomocnik w rozmowie z pismem La Nación (tłumaczenie: RealMadryt.pl). – Tak samo jak ja, występował na pozycji cofniętego pomocnika. Jego przyjaciele do dziś twierdzą, że był lepszy ode mnie, ale zawsze odpowiadam, że nie istnieją zapisy filmowe, które mogłyby to potwierdzić. Czysta fantastyka! 

– Moja mama zawsze naciskała na mnie, bym na pierwszym miejscu stawiał naukę, lecz dla mnie liczył się wyłącznie futbol i futbol. W domu grałem w piłkę z moim bratem, od którego jestem o niespełna dwa lata starszy. Z kumplami z osiedla graliśmy na ulicy. W końcu tata namówił mamę i zawiózł mnie do młodzieżowego klubu. Tam szybko poznano się na moim talencie. Do rozwijania się w świecie futbolu namawiał mnie też mocno mój wuefista, pan Lentini. No i tata jeździł ze mną na mecze Independiente. Atmosfera stadionu bardzo mi się podobała. Pamiętam szczególnie finał ligi z 1978 roku. Wygraliśmy z River po golach Bochiniego. Mój tata obiecał wtedy, że po każdym golu dla Independiente rzuci butem w arbitra liniowego. Myślałem, że żartuje, ale to jednak była prawdziwa groźba. Wracał do domu boso – wspominał Redondo.

Fernando Redondo senior może na bazie tej anegdoty sprawiać wrażenie kibica lekko narwanego, takiego typowego stadionowego krzykacza, ale byłaby to krzywdząca opinia. Miał on niezwykle analityczne spojrzenie na futbol. Być może dlatego El Principe nigdy nie zachwycał się wyczynami strzelców bramek, lecz w pierwszej kolejności doceniał kunszt kreatorów.

– Środek pola to takie miejsce na boisku, gdzie przecinają się wszystkie drogi. Dlatego uwielbiałem tam grać – powiedział Redondo. – Kiedy dostajesz piłkę przed linią obrony, masz ogląd całego pola gry. Stanowisz wierzchołek akcji, który przebija formację obronną przeciwnika. Ta pozycja zmusza do czytania gry. Czasem trzeba spowolnić rozegranie, czasem nadać akcji odpowiednią głębię, a innym razem po prostu ruszyć z piłką i wszystko przyspieszyć. Cofnięty pomocnik gwarantuje równowagę w obonie i odpowiada za rozegranie. Nie mam wątpliwości, że to kluczowa rola na murawie.

Prędko się okazało, że talent Redondo zdecydowanie wyrasta ponad skromne klubiki z Adrogué. W 1979 roku dziesięciolatek trafił do Argentinos Juniors – drużyny słynącej z doskonałego systemu szkolenia młodzieży. Ojciec chłopaka był wprawdzie odrobinę niepocieszony, że jego syn nie dostał szansy w Independiente, ale oferty od Juniors odrzucić nie wypadało.

Trudno o lepszy uniwersytet futbolu, będący jednocześnie trampoliną do dalszej kariery.

Tam sprawy potoczyły się już dość szybko. W juniorach Redondo trafił pod skrzydła Francisco Cornejo, czyli szkoleniowca, który odkrył talent Diego Maradony. – Na stadionie zawsze stała wielka tablica, którą ledwo dało się obejść. Francis wypisywał na niej najlepszych zawodników danego weekendu. Kiedy coś mu się w naszej grze spodobało, umieszczał go na tablicy. Każdy przyjazd do klubu w poniedziałek wiązał się ze sprawdzeniem, czy moje nazwisko jest na liście. Byłem bardzo sfrustrowany, gdy o mnie nie napisał. (…) Kiedy przemawiał, panowała absolutna cisza. Zbudował w nas poczucie przynależności do klubu i ukształtował mój charakter. Po wyjściu z juniorów grałem natomiast dla Jose Pekermana. On też odcisnął na mnie swoje piętno – opowiadał Redondo.

W drużynach młodzieżowych Argentyńczyk zasłynął nie tylko zaawansowaniem technicznym oraz dojrzałością w rozegraniu, ale i nadmierną agresją. Koledzy nazywali go wówczas po prostu „Szaleńcem”. Do bitki rwał się z byle powodu. Podczas gry nie szczędził oponentom ciosów łokciami. Ten ostatni zwyczaj został mu zresztą do końca kariery. Może Redondo nie tłukł przeciwników z takim impetem jak Karl Malone na parkietach NBA, ale żebra wielu rywali bez wątpienia długo odczuwały skutki kontaktu z jego łokciem.

– Pekerman wpoił mi sportowego ducha – zapewniał Redondo. – Zawsze mówił, że najważniejsza jest piłka i duma. Pamiętam jego stwierdzenie: „Jesteśmy juniorami Argentinos. Małe klubu pod względem finansów, ale wielkiego pod względem gry. Z jasnym, ofensywnym stylem”. To właśnie Jose przeniósł mnie do drugiej drużyny klubu.

Kariera Argentyńczyka rozwijała się błyskawicznie. W 1985 roku Redondo zdobył z kadrą u-17 mistrzostwo Ameryki Południowej, w finale turnieju pokonując Brazylię. Niedługo potem zaczęto go również wprowadzać do pierwszego zespołu Argentinos. Co naprawdę miało swoją wymowę, ponieważ skromny klub z dzielnicy La Paternal, rozsławiony za sprawą Maradony, akurat w tamtym okresie święcił największe sukcesy w swojej historii. Właśnie w 1985 roku Argentinos Juniors sięgnęli po swój jedyny triumf w Copa Libertadores.

– Zadebiutowałem we wrześniu 1985 roku. Miałem tylko szesnaście lat. Pamiętam, że Pekerman nalegał na szkoleniowca pierwszego zespołu, żeby podejść do mnie ze spokojem i mnie nie spalić. Byłem mocno zdenerwowany. Ale trener szybko mnie uspokoił. „Graj po prostu to, co potrafisz” – powiedział, wpuszczając mnie na boisko w drugiej połowie – wspomniał Redondo.

Fernando Redondo w barwach Argentinos Juniors (fot. Olympia).

Regularne występy w wyjściowej jedenastce pierwszej drużyny Redondo rozpoczął dopiero w sezonie 1986/87. Choć właściwie „dopiero” to chyba nie jest najwłaściwsze słowo, ostatecznie Argentyńczyk miał wówczas zaledwie osiemnaście lat. Po prostu jego debiut nastąpił szokująco wcześnie. Do składu na stałe wskoczył w 1988 roku, gdy klub sprzedał do River Plate mistrza świata z Meksyku, Sergio Batistę.

Wówczas sprawy nabrały tempa nie tyle szybkiego, co wręcz cwałującego. Redondo niemal natychmiast ustabilizował pozycję w ekipie Argentinos i już po dwóch latach wylądował w Europie.

Podpisał umowę z CD Tenerife.

Transfer okazał się strzałem… No, może nie w samą dziesiątkę, ale blisko serca tarczy. Na Teneryfie defensywny pomocnik cieszył się bowiem olbrzymią przychylnością kolejnych szkoleniowców rodem z Argentyny – najpierw Solariego, a potem wspomnianego Valdano – i dzięki temu mógł w spokoju uczyć się gry w europejskich realiach. W ciekawym zespole, którego raczej nie dotyczyła presja wyniku.

Celem Tenerife było po prostu utrzymanie się w hiszpańskiej ekstraklasie. Tymczasem już w sezonie 1992/93 Redondo finiszował z ekipą z Wysp Kanaryjskich na świetnym, piątym miejscu w tabeli. – Ten klub właściwie nie miał żadnej historii w Primera Division. Kiedy tam trafiłem, o utrzymanie trzeba było walczyć w barażach. Po transformacji zaczęliśmy jednak aspirować do gry w europejskich pucharach. Początkowo nie było łatwo, graliśmy fatalnie. Piłka przelatywała górą z jednej strony boiska na drugą. W drużynie panowała zdumiewająca mentalność. Wszyscy się cieszyli, gdy remisowaliśmy mecze wyjazdowe. Kibice oczekiwali zwycięstw tylko u siebie. Zadbałem, by to się zmieniło. Ja walczyłem o trzy punkty w każdym spotkaniu – opowiadał El Principe.

Najboleśniej o waleczności Chicharreros przekonał się rzecz jasna Real Madryt, który na Teneryfie dwa razy z rzędu przerżnął mistrzowski tytuł i to w ostatniej kolejce ligowego sezonu. – To było niesamowite. Wiele się przed tymi spotkaniami mówiło o pieniądzach. Real miał nam podobno płacić za oddanie spotkania bez walki. Oczywiście nie było o czymś takim mowy. Wygrał czysty futbol.

***
Co on ma w tych butach? Magnes?
sir Alex Ferguson
***

W 1994 roku „Królewscy” – zniecierpliwieni dokuczliwością rywali z Teneryfy – rozbili ambitny zespół. Na Estadio Santiago Bernabeu przeniósł się trener Jorge Valdano, który zabrał ze sobą Redondo. Transfer defensywnego pomocnika kosztował Real zaledwie pięć milionów dolarów. Wyjątkowa taniocha, jak za gościa gwarantującego taką jakość w środkowej strefie boiska.

Valdano szybko ustawił madrycki zespół wokół swojego rodaka i ulubieńca. A było kim go otoczyć, bo w tym samym oknie transferowym na Bernabeu przeniósł się między innymi Michael Laudrup.

Efekt? Mistrzowski tytuł powrócił na Bernabeu.

Kolejni szkoleniowcy Realu również nie wyobrażali sobie wyjściowej jedenastki bez Redondo. Kiedy tylko pomocnik był zdrowy, grał. Fabio Capello wybrał go nawet po latach do jedenastki swoich najwybitniejszych podopiecznych i określił piłkarzem „perfekcyjnym taktycznie”. W 1998 roku „Królewscy” z Redondo na kierownicy powrócili na europejski tron po kilku dekadach niemocy, w finale Champions League pokonując sensacyjnie Juventus Turyn, który wcześniej demolował każdego oponenta, jaki stanął mu na drodze. Jednak w starciu z Realem magiczny trójkąt środkowych pomocników „Starej Damy” – Deschamps-Davids-Zidane – sobie za bardzo nie pohulał. „Książę” nie pozwolił turyńczykom na rozwinięcie skrzydeł.

Podopieczni Juppa Heynckesa zwyciężyli 1:0 po trafieniu Predraga Mijatovicia. – To była wyjątkowa chwila – opowiadał Manolo Sanchis, wieloletni kapitan Los Blancos. – Do końca zostało jakieś 25 minut spotkania. Spojrzeliśmy wtedy po sobie. My, obrońcy. Nasz bramkarz, Bodo Illgner. I Fernando Redondo. To było spojrzenie, które mówiło: „Ten mecz jest już skończony”. Kibice, którzy śledzili spotkanie w telewizji opowiadali mi, że końcówka trwała dla nich wieczność. Nam minęła w mgnieniu oka.

– O moim Realu mówiło się, że grał defensywnie – żalił się natomiast wspominany Capello, który sięgnął z „Królewskimi” po mistrzostwo kraju w 1997 roku. – Jak to defensywnie? Miałem tylko jednego defensywnego pomocnika w składzie! Był nim Redondo. On wykonywał całą robotę.

Redondo bardzo szybko wczuł się w madrycki klimat.

– Jestem dumny, że mogłem w barwach Realu grać swój ulubiony futbol. Zachowałem ten sam styl pod wodzą różnych trenerów i różnych okolicznościach. Szczególnie spektakularny był pierwszy sezon, gdy przerwaliśmy mistrzowską serię Barcelony. Potem pojawiała się krytyka, ale zdołałem ją przezwyciężyć. Wreszcie – zdobyliśmy siódmy Puchar Mistrzów. Po 32 latach Real wrócił do królowania w Europie. Wystąpiłem we wszystkich meczach tamtej edycji Champions League. To chyba mój największy sukces w barwach klubu – powiedział El Principe.

Sympatię kibiców Los Blancos pomocnik zapewnił sobie także krewkim charakterem. Podczas „Klasyków” Redondo zwykle pojawiał się na pierwszym planie, gdy dochodziło do przepychanek z piłkarzami FC Barcelony.

Czasem jego wybuchy wściekłości były uzasadnione, ponieważ Katalończycy naprawdę bezlitosnymi atakami przerywali finezyjne dryblingi Argentyńczyka. Ale niekiedy to on szukał zwady, prowokując swoich oponentów. Unikał fauli i wślizgów, gdy chciał odebrać futbolówkę przeciwnikowi, lecz nie wahał się podostrzyć, jeśli wyczuwał, że trzeba nieco podwyższyć atmosferę spotkania.

– Nie jestem dumny z tych incydentów, zawsze za łatwo się grzałem. Podczas gry dla Tenerife znokautowałem na treningu kolegę z zespołu. Klub ukarał mnie finansowo, zostałem odsunięty od treningów. Sprawą zainteresował się nawet prokurator – przyznał Redondo na łamach La Nacion. Tłumaczył się też z innych ekscesów. – To był mecz z Osasuną. Przeciwnicy nie bardzo troszczyli się o nasze zdrowie, a rywale ostro atakowali. W pewnym momencie się schyliłem, wyrwałem kawałek murawy i rzuciłem przeciwnikowi w twarz. Wydawało mi się to mądrzejsze niż kopnięcie go albo zdzielenie łokciem. Potem on oczywiście opisał to w mediach w taki sposób, jak gdybym to ja był w tej sytuacji prowokatorem.

Trochę paradoksalnie, najsłynniejszy występ Redondo w barwach Realu Madryt przypada jednak na okres, który i dla klubu, i dla piłkarza zapowiadał się marnie. Jesienią 1999 roku „Królewscy” musieli bowiem znieść całe pasmo upokorzeń. Przede wszystkim passę ośmiu meczów bez zwycięstwa w hiszpańskiej ekstraklasie. Klęskę 1:5 z Realem Saragossa. Porażkę 1:3 w derbowej konfrontacji z Atletico.

Kompromitacja goniła kompromitację.

Prezydent klubu, Lorenzo Sanz, zadziałał więc w swoim stylu. Zmienił trenera. To było jego lekarstwo na każdą dolegliwość, jak AMOL w gabinecie szkolnej pielęgniarki. W listopadzie za stery madryckiego okrętu chwycił zatem Vicente del Bosque, przed laty zawodnik „Królewskich”, człowiek bardzo mocno zasłużony dla Realu i po prostu związany z klubem. „Sfinks” zdołał połatać kilka dziur pozostawionych przez poprzedników, lecz widać było na pierwszy rzut oka, że na Bernabeu za dużo jest do poprawy, by uwinąć się z tym w ciągu miesiąca czy dwóch. – Real gra beznadziejnie. Nie ma na świecie innego klubu, w którym druga linia traci tak wiele piłek. Redondo tak często zagrywa niecelnie, że można stracić rachubę – kpił Johan Cruyff.

Liga została stracona. Jedyną nadzieją na uratowanie twarzy był dla Los Blancos triumf w Champions League.

Płomyczek tej nadziei tlił się jednak niemal niezauważalnie. „Królewscy” ledwie wytoczyli się z drugiej fazy grupowej, zbierając w niej straszliwe cięgi od Bayernu Monachium. 2:4 u siebie, 1:4 na wyjeździe. Del Bosque zwykle ustawiał swój zespół dość ofensywnie, co pewnie miało jakiś sens w lidze i pozwoliło odzyskać madrytczykom trochę zwyczajnej radości z gry, lecz w starciu z klasowymi rywalami sprawiało wrażenie taktyki samobójczej. W Europie obnażył to Bayern, w kraju choćby Deportivo La Coruna. Wydawało się, że pucharowa przygoda „Królewskich” musi się zatem zakończyć na ćwierćfinale, gdzie już czekał piekielnie mocny Manchester United. Obrońcy tytułu.

W Madrycie niespodziewanie padł jednak rezultat bezbramkowym. Na Old Trafford szkoleniowiec Los Blancos postawił natomiast wszystko na jedną kartę. W wyjściowej jedenastce oddelegował do gry trzech środkowych obrońców, dwóch mega-ofensywnych bocznych defensorów, dwóch skrzydłowych, dwóch napastników. W samym środku tego zamieszania ustawiony został Redondo. Stanisław Anioł zacytowałby w tym momencie Hamleta: „Albo rybka, albo pipka”.

– Nigdy wcześniej nie zastosowali tej taktyki – zafrasował się sir Alex Ferguson podczas pomeczowej konferencji prasowej. – Odbieram to jako komplement. Ale powinniśmy byli szybciej się połapać w ich zamiarach.

„Czerwone Diabły” zostały tamtego wieczora rozszarpane.

Po 52 minutach goście prowadzili w „Teatrze Marzeń” aż 3:0. Redondo zagrał popisową partię, absolutnie dominując duet Keane-Scholes, którzy na przełomie wieków mogli uchodzić za najlepszą parę środkowych pomocników na Starym Kontynencie. A nade wszystko, przy trzeciej bramce Realu argentyński pomocnik asystował w takim stylu:

Manchester United 2:3 Real Madryt (Liga Mistrzów 1999/2000).

La pausa – pamiętacie jeszcze, co Ricardo Bochini mówił na jej temat?

Redondo zaprezentował tutaj jeden z dwóch wariantów, które wyróżnił jego idol. Wcale nie zatrzymał gry w oczekiwaniu na partnerów, nie wycofał piłki, nie oddał jej do najbliższego partnera dla uspokojenia sytuacji. Przeciwnie. Błyskotliwym zwodem zdynamizował swoją akcję, choć tak naprawdę to wciąż po prostu czekał, aż Raul nadbiegnie i znajdzie się w świetle bramki. Henning Berg prawdopodobnie do dzisiaj nie wie, co się tam właściwie wydarzyło. – Bramka Raula po zwodzie Redondo to jedna z najpiękniejszych bramek, jakich byłem świadkiem podczas mojej sędziowskiej kariery – przyznał Pierluigi Collina.

– Kiedy schodziliśmy do szatni, angielscy kibice nas oklaskiwali. To wspaniałe, że futbol gwarantuje tak pozytywne emocje – opowiadał „Książę” o swoim legendarnym taconazo.

Real wyeliminował Manchester United, w półfinale zemścił się zaś na Bayernie. 24 maja 2000 roku na Stade de France ekipa „Królewskich” nie dała natomiast szans Valencii. Ofensywna strategia del Bosque odpaliła na całego, a na Redondo ponownie spłynęły zasłużone pochwały. Alex Ferguson ponoć zaczął nawet sondować możliwość transferu Argentyńczyka, bo chodziło mu już wówczas po głowie przejście na nieco inny system gry niż 4-4-2. Ostatecznie jednak na Old Trafford wylądował w 2001 roku Juan Sebastian Veron, no i taktyczna rewolucja z Veronem w roli głównej nieszczególnie się szkockiemu managerowi udała.

Co nie zmienia faktu, że zwycięski finał Champions League okazał się ostatnim występem Redondo w śnieżnobiałej koszulce Realu.

Lato 2000 roku przyniosło bowiem fundamentalne zmiany w madryckim klubie. Choć wydawało się oczywiste, że prezydent Lorenzo Sanz ma reelekcję w kieszeni ze względu na przywrócenie Realu na europejski tron. Sanz zresztą osobiście był o tym również święcie przekonany, aczkolwiek musiał też zdawać sobie sprawę, w jak rozpaczliwym stanie znajdują się klubowe finanse wskutek jego beztroskiej działalności. Liczne błędy urzędującego prezydenta nie uszły rzecz jasna uwadze głosujących, którzy w wyborach postawili na Florentino Pereza.

Charyzmatyczny i sprytny przedsiębiorca uwiódł wszystkich perspektywą uczynienia z Realu globalnego super-klubu. Na dobry początek obiecał zaś kibicom ściągnięcie na Estadio Santiago Bernabeu gwiazdora FC Barcelony – Luisa Figo.

Skąd jednak wytrzasnąć fundusze na pobicie transferowego rekordu świata?

Opowiedział Leszek Orłowski w książce: „Real Madryt. Królewska era Galacticos”. – Pamiętajmy, że Real w roku 2000 to nie był krezus z obecnych czasów, tylko prawie bankrut, więc pieniądze na transfery istotnie należało zdobywać. Jak Pérez pozyskał środki na sprowadzenie Luísa Figo? Pożyczając kasę z banków oraz sprzedając do PSG Nicolasa Anelkę, a do Milanu – Fernando Redondo. To tak naprawdę pierwsza z fatalnych decyzji tego prezydenta dotycząca obsady środka pola. O ile sprzedany później Claude Makelele, który stał się symbolem błędnej polityki Pereza, był świetnym defensywnym pomocnikiem, o tyle Argentyńczyk Redondo – wybitnym, może jednym z trzech najlepszych w historii futbolu. To był prawdziwy galáctico, lecz nie od strzelania goli. Wiosną 2000 roku na Old Trafford, w meczu ćwierćfinałowym Ligi Mistrzów, przeprowadził jedną z najbardziej pamiętnych akcji w historii futbolu, asystując przy trafieniu Raúla. Jednak w koncepcji Péreza taki zawodnik nie był zespołowi niezbędny. Według niego lepiej było mieć sześć gwiazd w ataku i dziurę w środku niż równomiernie rozlokować największe walory.

Redondo poczuł się głęboko dotknięty postanowieniami włodarzy Realu, z Perezem na czele. Zdarzało mu się przecież zakładać w klubie kapitańską opaskę, chciał na Bernabeu zakończyć karierę. Otwarcie o tym mówił. Tymczasem za jego plecami przeprowadzono i właściwie przyklepano transfer. Dopiero co zdobył z „Królewskimi” najważniejsze europejskie trofeum, a tu nagle pokazano mu drzwi.

Było to pierwsze z wielu brzydkich pożegnań, jakie klubowym legendom zafundowano na Bernabeu.

Oczywiście Silvio Berlusconi zadbał o to, by Redondo po przenosinach do AC Milanu nie poczuł się pokrzywdzony. Lecz summa summarum Argentyńczyk na San Siro praktycznie w ogóle nie pograł. Podczas jednej z pierwszych sesji treningowych z nowym zespołem nabawił się bardzo poważnej kontuzji kolana, która wykluczyła go z gry na dwa lata, a w praktyce zakończyła przedwcześnie jego sportową karierę. Urazy nigdy go zresztą nie omijały, lecz ten okazał się wyjątkowo paskudny.

Pojawiły się nawet teorie spiskowe, jakoby „Książę” został gładko odpuszczony przez Pereza, ponieważ madryccy lekarze zdawali sobie sprawę, iż kolana zawodnika są już na skraju wytrzymałości. Jednak mediolańska strona nigdy nie przychylała się do tego rodzaju pogłosek.

Sam Fernando postąpił zresztą bardzo uczciwie wobec swojego nowego pracodawcy. Nie stroił fochów, choć pewnie mógłby, wszak wcale nie marzył o występach dla Milanu. – Przyjechałem do Mediolanu po to, by grać. Klub nie musi mi płacić, gdy się leczę – ogłosił. Próbował nawet zwrócić klubowy samochód i wyprowadzić się z mieszkania, jakie mu wynajęto. – Nigdy w życiu nie spotkałem tak zacnego zawodnika. Fernando to niezwykły człowiek – cmokał z zachwytu Andrea Galliani, dyrektor Rossonerich.

Jeden z ostatnich meczów w karierze Redondo rozegrał przeciwko Realowi Madryt.

Fernando Redondo w barwach Milanu.

– Kiedy trafiłem do Milanu, byłem już po okresie przygotowawczym w Realu Madryt. Tymczasem we Włoszech etap przygotowań do sezonu był inny. Treningi też różniły się od hiszpańskich. Dużo w nich było akcentów na fizyczność, siłę. Byłem zbyt dumny, żeby się uskarżać, choć czułem, że moje mięśnie są na skraju wytrzymałości – przyznał Redondo. – Dziś wiem, że należało stopniować obciążenia. W końcu podczas pierwszej gierki z drużyną zrobiłem gwałtowny zwrot i poczułem coś niepokojącego. Zerwane więzadła w kolanie. Dwa lata bez futbolu. Szaleństwo! Pierwsza operacja nie poszła dobrze, źle umiejscowiono mi więzadło. Kolano puchło i bolało. Lekarze twierdzili, że muszę pokonać barierę bólu. Więc pracował ciężej budowałem mięśnie, co kończyło się kolejnymi zapaleniami. Wtedy poprosiłem Gallianiego, żeby nie płacił mi dłużej pensji, bo chcę opuścić ośrodek medyczny Milanu i skonsultować się z zaufanym lekarzem z Madrytu.

Ostatecznie doszło konsultacji nie tylko z hiszpańskimi, ale i francuskimi lekarzami. Kolano Redondo oglądali najwybitniejsi eksperci z całego świata. W tym doktor, który operował nogę Ronaldo. Na jakiś czas „Książę” przeprowadził się nawet do Belgii, by tam rehabilitować się żmudnie pod okiem fachowca, który stosował metody oddziaływania na układ nerwowy, które są zakazane w Italii.

– Robiłem wszystko, co tylko możliwe. Kąpałem się nawet w lodowatych wodach Morza Północnego. Biegałem w wodzie do pasa, wykonywałem różne ćwiczenia na plaży. Wiedziałem, że zdołam w końcu pokonać ten ból – dodał Argentyńczyk.

Powrót Redondo na Estadio Santiago Bernabeu został rzecz jasna nagrodzony owacją na stojąco. Kibice nie dali wiary bajeczkom Pereza, jakoby transferu pomocnika dokonano na jego wyraźne życzenie. Kontrowersyjny prezydent Realu nauczył się zresztą z biegiem lat, jak ważny dla zespołu jest defensywny pomocnik. Pierwszym przyklepanym oficjalnie posunięciem Hiszpana w ramach drugiej fali galaktycznych transferów został przecież Xabi Alonso, którego sam „Książę” uznał nawet za swojego prawowitego następcę.

***

Dlaczego jednak tak znakomity zawodnik jak Redondo karierę zakończył mając w dorobku zaledwie 29 występów w narodowych barwach?

Złośliwi powiedzą, że dlatego, iż El Principe po prostu nie dla każdego selekcjonera chciał w ogóle grać. Kiedy przed mundialem w 1990 roku trener Carlos Salvador Bilardo powołał Redondo na jedno z najważniejszych zgrupowań, ten dość bezczelnie odmówił, ponieważ rzekomo przygotowywał się do bardzo ważnego egzaminu z prawa. To znaczy – egzamin nie był wymysłem zawodnika, rzeczywiście się odbył w terminie zgrupowania, ale nie ma wątpliwości, że gdyby Fernando tylko kiwnął palcem, to wszystko udałoby się przełożyć i dograć w taki sposób, by rezygnowanie z wyjazdu na kadrę nie było konieczne. Ale Redondo nie chciał kiwać palcem. Nie cenił warsztatu szkoleniowego Bilardo, u którego sporo było zawsze szarpaniny środkowej strefie i gonitwy za przeciwnikiem, a mało gry piłką.

– Wiedziałem, że w tym meczu nie zagram. Bilardo nie widział mnie w pierwszym składzie. Więc nie chciało mi się jechać, wolałem zostać w domu – stwierdził bez ogródek Redondo po latach. Potem łagodził tę wypowiedź: – Nauka wcale nie była wymówką. Myślałem o tym, co dla mnie najlepsze. Chciałem skończyć studia. Kadra, Argentinos i studia. Tego byłoby za wiele.

Redondo studiów nie skończył. Rzucił je w cholerę, gdy pojawiła się opcja transferu do Hiszpanii.

Ponoć tej zdrady nie potrafił młodszemu koledze wybaczyć Diego Maradona, ale przed kolejnym mundialem panowie szczerze pogadali i doszli do porozumienia dla dobra reprezentacji. Sęk w tym, że turniej zakończył się dla „Boskiego Diego” dopingową wpadką, a Albicelestes w 1/8 finału zostali pokonani przez Rumunię.

Rumunia 3:2 Argentyna (Mistrzostwa Świata 1994).

Jeszcze bardziej kuriozalna historia wiąże się z wyjazdem Redondo na mundial do Francji. El Principe był wówczas u szczytu formy – wygrał Ligę Mistrzów, w finale błyszczał na tle takich gigantów jak Davids czy Zidane. Wydawało się, że zrezygnować z zawodnika gwarantującego taką jakość w środkowej strefie może wyłącznie szaleniec. Jednak ówczesny selekcjoner argentyńskiej kadry, Daniele Passarella, postawił sprawę jasno. Dopóki on będzie trenerem kadry, dopóty do szatni nie mają wstępu homoseksualiści, piłkarze z długimi włosami i kolczykami w uszach. Redondo nie miał zamiaru ścinać bujnej czupryny. Więc Passarella na mundial go nie powołał. Los gwiazdora Realu podzielił Claudio Caniggia.

– Passarella w wywiadach opowiadał, że kwestia fryzury była drugoplanowa, a ja nie zgadzałem się z jego taktyką. To bzdura – pieklił się Redondo. – Rozumiem, na czym polega dyscyplina w zespole. Wiem, że trzeba budować odpowiedni wizerunek. Ale włosy będę miał takie, jakie mi się akurat podobają. Passarella publicznie kłamał. Ale może to był tylko pretekst, żeby wyeliminować z kadry paru zawodników, na których mu nie zależało? Szukał powodu i znalazł. Wiedział, że nie zetnę włosów na jego rozkaz.

Jedynym dużym sukcesem w narodowych barwach pozostaje więc dla Redondo triumf na Copa America w 1993 roku. W finale Albicelestes pokonali reprezentację Meksyku, a „Książę” zagrał od deski do deski, tworząc w drugiej linii wyjątkowo eksplozywny duet z Diego Simeone. To zresztą właśnie Cholo po raz pierwszy nazwał swojego kumpla: El Principe.

Cóż – wydaje się, że ta generacja argentyńskich gwiazdorów mogła jednak na arenie międzynarodowej ugrać odrobinę więcej.

– Czasami futbol nie zna litości. Nie tylko zasoby kadrowe się liczą – stwierdził Redondo. – Ja sam zawsze bardziej cieszyłem się z założenia przeciwnikowi siatki albo z celnego podania niż dobrego strzału na bramkę. Może to był mój błąd? Może trzeba było dopracować pozostałe elementy gry, żeby stać się zawodnikiem bardziej kompletnym? Nie wiem. Zawsze grałem po prostu tak, by czerpać z tego jak najwięcej radości.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Manchester United sprzeciwia się zmianom w regulacjach finansowych Premier League

Bartek Wylęgała
0
Manchester United sprzeciwia się zmianom w regulacjach finansowych Premier League

Hiszpania

Komentarze

7 komentarzy

Loading...