Reklama

Jak Rivaldo wciągnął Barcelonę do Ligi Mistrzów, czyli hat-trick doskonały

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

19 kwietnia 2020, 18:17 • 19 min czytania 12 komentarzy

– W momencie, gdy Frank De Boer podał do mnie piłkę górą, zdałem sobie sprawę, że odległość do bramki jest odpowiednia, by spróbować przewrotki. Kiedy opanowałem podanie i złożyłem się do strzału, to byłem już przekonany, że trafię w światło bramki. Skupiłem się przede wszystkim na kontroli piłki. W futbolu można sobie wszystko zaplanować w głowie, ale trudniej wcielić to w życie, gdy już nadarzy się okazja. Mnie wyszedł perfekcyjny strzał. Lepszy, niż mogłem się spodziewać – tak Rivaldo wspominał swoje kultowe trafienie przewrotką.

Jak Rivaldo wciągnął Barcelonę do Ligi Mistrzów, czyli hat-trick doskonały

Słynny brazylijski zawodnik kończy dzisiaj 48 lat. Z tej okazji przypominamy jego popis w starciu z Valencią, pozwalający Barcelonie na zajęcie czwartego miejsca w hiszpańskiej ekstraklasie, które gwarantowało udział w kolejnej edycji Champions League. Najpiękniejszy hat-trick w historii futbolu?

Bardzo możliwe.

A jak to się w ogóle stało, że Barca, która jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych zupełnie zdominowała krajowe rozgrywki i wyrosła na jeden z najpotężniejszych klubów w Europie, znalazła się w sytuacji, w której przyszło jej drżeć o udział w Champions League?

Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od porażki… z Valencią.

Reklama

2 maja 2000 roku „Duma Katalonii” przyjechała na Estadio Mestalla, by rozegrać tam pierwsze starcie półfinałowe w Lidze Mistrzów. Spotkanie zakończyło się spektakularnym triumfem „Nietoperzy”. Gospodarze wygrali aż 4:1, deklasując „Dumę Katalonii” właściwie w każdym elemencie gry. Ta klęska tak naprawdę zakończyła pracę Louisa van Gaala na stanowisku szkoleniowca Blaugrany. Holenderski szkoleniowiec od dawna znajdował się na cenzurowanym, kibice go nie znosili, a bęcki od Valencii okazały się kroplą, która wreszcie przelała czarę goryczy. Barcelona w 2000 roku nie zdobyła żadnego trofeum. Van Gaal po prostu musiał odejść, nie miał już nic na obronę swoich zdumiewających decyzji transferowych i taktycznych. Poległ na wszystkich frontach.

– Przyjaciele z prasy. Odchodzę, gratulacje – rzucił na pożegnanie, z właściwą sobie opryskliwością. Trzeba przyznać, że dziennikarze rzeczywiście nie dawali mu spokoju, czasami bili go poniżej pasa, ale i on dostarczał im wielu pretekstów do zajadłej krytyki. Choć oczywiście czuł się traktowany niesprawiedliwie przez katalońskie media i – co za tym idzie – również opinię publiczną.

– Prezydent klubu ściągnął mnie tu dlatego, że wierzył w moją filozofię i osobowość. Podobał mu się również styl gry Ajaksu Amsterdam, z którym sięgnąłem po Puchar Mistrzów. Ale zaimplementowanie mojej filozofii w Barcelonie okazało się bardzo trudne, ponieważ ta filozofia nie koresponduje z mentalnością tego miasta. Cierpiałem każdego dnia, próbując przekonać do mojej filozofii wszystkich ludzi w Barcelonie, na czele z piłkarzami. A jednak w tej kulturze zawsze pierwszeństwo ma zawodnik, któremu wolno powiedzieć: „Ja jestem najlepszy”. Nie, nie jesteś. Musisz to bez przerwy udowadniać. I co Barcelona z takim podejściem wygrała przez sto ostatnich lat? W Ajaksie przez sześć lat zdobyłem więcej trofeów niż Barcelona w całej swojej historii – grzmiał „Żelazny Tulipan”.

Kogo miał na myśli, mówiąc o piłkarzach za bardzo przekonanych o własnej wielkości?

Cóż, to dość oczywiste, że nie chodziło o żadnego z Holendrów, których ściągał do stolicy Katalonii wagonami. Louis van Gaal w szatni miał wielu mniej lub bardziej otwarcie zadeklarowanych przeciwników, lecz tylko jednego wroga. Był nim Rivaldo.

***
Reklama
Powiedziałem van Gaalowi: „Słuchaj, zrób sobie przysługę i odpuść sobie Steve’a McManamana, bierz Rivaldo. Jego lewa noga jest niesamowita. On ci załatwi siedemnaście bramek w sezonie z samych tylko rzutów wolnych. To jego ci potrzeba”. Jestem dumny z tej obserwacji. Najpierw ściągnąłem do klubu Ronaldo, potem Rivaldo. Najlepszych brazylijskich piłkarzy tamtej generacji.
sir Bobby Robson
***

Żeby precyzyjnie opisać, jak to się w ogóle stało, że Rivaldo Vítor Barbosa Ferreira trafił pod skrzydła van Gaala w FC Barcelonie, dobrze będzie się cofnąć do połowy lat dziewięćdziesiątych. A konkretniej – do 31 czerwca 1996 roku, gdy reprezentacja Brazylii przegrała półfinałowe starcie z Nigerią podczas Igrzysk Olimpijskich w Atlancie.  Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak wielkim było to rozczarowaniem dla kibiców z „Kraju Kawy”. Canarinhos byli wprawdzie urzędującymi mistrzami świata po triumfie odniesionym w 1994 roku, więc może właściwie dziwić, czemu aż tak poważnie potraktowano znacznie mniej prestiżowy turniej olimpijski, ale akurat dla Brazylijczyków złoto na Igrzyskach stanowiło kwestię wówczas honorową. Tylko tego sukcesu brakowało im bowiem w dorobku.

Dlatego do Atlanty oddelegowano skład naszpikowany gwiazdami, żeby wymienić choćby Aldaira, Roberto Carlosa, Bebeto, Juninho, Luizão, Savio i, przede wszystkim, duet Ronaldo – Rivaldo.

Ten drugi zdecydowanie miał coś do udowodnienia. W 1994 roku otarł się o wyjazd na mundial do USA, lecz ostatecznie znalazł się w gronie zawodników pominiętych przez trenera Seleção na ostatniej prostej. Carlos Alberto Parreira doceniał rzecz jasna możliwości Rivaldo w ofensywie, jednak obawiał się, że zawodnik jest zbyt samolubny, by odpowiednio odnaleźć się w jego zespole, słynącym z taktycznego zdyscyplinowania. Dla 22-letniego wówczas piłkarza był to rzecz jasna cios w samo serce.

Dwa lata później nadarzyła się zatem dla Rivaldo wymarzona szansa, by zademonstrować zdolności przywódcze i poprowadzić kadrę do upragnionego złota na Igrzyskach. Sęk jednak w tym, że Brazylijczyk na turnieju zaprezentował się wyjątkowo marnie, abstrahując już nawet od porażki z Nigerią. Bebeto strzelił sześć bramek, Ronaldo pięć. Trzy sztuki dla Canarinhos dorzucił także Flávio Conceição. Tymczasem Rivaldo drogi do siatki nie odnalazł ani razu. Uczyniono z niego rzecz jasna głównego winowajcę kolejnej olimpijskiej porażki. Media przykleiły mu łatkę zawodnika konfliktowego, nieposłusznego, a przede wszystkim – zawodzącego w kluczowych momentach. – Krytyka pojawiła się po tym, kiedy straciłem piłkę, dzięki czemu Nigeryjczycy strzelili gola – wyjaśnił Rivaldo w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Byłem wyrzutkiem, nie chciano mnie w reprezentacji przez rok. Zostałem uznany za winnego wszystkiemu.

Nigeria 4:3 Brazylia (Igrzyska Olimpijskie 1996).

Zmasowana krytyka na jakiś czas wymiotła Brazylijczyka z pola widzenia selekcjonera drużyny narodowej. Mário Zagallo w ogóle nie zabrał Rivaldo na Copa America w 1997 roku.

Równolegle komplikowały się transferowe losy Rivaldo. Jeszcze przed Igrzyskami pozyskanie ofensywnego pomocnika oficjalnie ogłosiła AC Parma. Do Włoch miał się przeprowadzić również inny gwiazdor Palmeiras, także olimpijczyk – Amaral. Koniec końców dopięty został wyłącznie transfer tego drugiego. – Gdybym mógł, odszedłbym z Palmeiras znacznie wcześniej niż w wieku 24 lat – komentował po latach Rivaldo na łamach magazynu FourFourTwo. – Szybciej zdobyłbym europejskie doświadczenie i być może miałbym więcej niż jedną Złotą Piłkę w dorobku. Uważam, że piłkarz musi myśleć przede wszystkim o swojej przyszłości, a gra w Europie gwarantuje rozpoznawalność i respekt. Dlatego chciałem, żeby Palmeiras pozwoliło mi wreszcie odejść. Sponsor klubu, firma Parmalat, chciał mnie rzecz jasna umieścić w Parmie. Ale pojawił się problem z dogadaniem kwestii finansowych. Dlatego do Włoch wysłano Amarala.

Wtedy na horyzoncie pojawiła się kolejna oferta. Po Rivaldo zgłosiło się Deportivo La Coruña.

Ekipa z Estadio Municipal de Riazor poszukiwała następcy dla Bebeto, który w latach 1992 – 1996 był jednym z najlepszych i najbardziej regularnych strzelców hiszpańskiej ekstraklasy. Branquiazuis z Brazylijczykiem na szpicy otarli się nawet o zdobycie mistrzostwa kraju. Oczywiście nie zapowiadało się, by Rivaldo miał bramkostrzelnością dorównać starszemu rodakowi, ale włodarze Deportivo mieli mimo wszystko nadzieję, że odbierze z jego rąk pałeczkę lidera zespołu. Choć nie ma też co zaklinać rzeczywistości – wiara w Rivaldo nie była na Riazor bezgraniczna. Pierwszym wyborem klubu był Giovanni, wielki gwiazdor Santosu. Ten jednak postanowił przenieść się do FC Barcelony. Potem sondowano możliwość transferu Savio, skrzydłowego Flamengo. Też niewypał.

Rivaldo był trzecią, albo i nawet czwartą opcją. Tym bardziej że Palmeiras zażądało za niego pokaźnych pieniędzy. Deportivo zapłaciło za 24-latka około jedenastu milionów funtów.

Czy się opłacało?

Cóż, trzeba powiedzieć, że aklimatyzacja Rivaldo w europejskich realiach potrwała bardzo krótko. Brazylijczyk momentalnie wyrósł na gwiazdę Deportivo i sezon zakończył z dorobkiem 21 bramek. Zupełnie nieźle jak na debiutanta. Drużyna zajęła trzecie miejsce w lidze, więc także i pod tym względem trudno było na Rivaldo narzekać, choć klubowi działacze marzyli o mistrzowskim tytule. – Kiedy przybyłem do Hiszpanii, wszyscy myśleli, że będę bez przerwy latał do Brazylii i robił sobie wakacje. Spodziewano się ciągłych imprez i braku dyscypliny. Fakt, to typowe dla wielu zawodników z moje kraju, ale ja podchodzę do życia inaczej.

Rivaldo w barwach Deportivo La Coruna.

Z drugiej strony, znowu dał o sobie znać charakterek Brazylijczyka. Ponoć to właśnie konflikt z Rivaldo zmusił do rezygnacji szkoleniowca klubu, Johna Toshacka. – Całą presję wywierali na nim fani, a nie ja. Pamiętam mecz z Athletic Bilbao, kiedy Toshack mnie zmienił w pierwszej połowie chwilę po tym, jak miałem asystę. Trener został wygwizdany, a na konferencji prasowej tłumaczył, że jego decyzja była taktyczna. Był bardzo trudnym człowiekiem w komunikacji – tłumaczył piłkarz.

Mimo wszystko, jego kapitalne występy w Deportivo nie uszły uwadze jeszcze potężniejszych klubów. A o to przecież chodziło. Przedstawić się europejskiej publiczności i szybko zrobić kolejny krok do przodu w karierze.

Rozwój Rivaldo uważnie obserwowali między innymi działacze Barcelony. W sezonie 1996/97 największą postacią w składzie „Dumy Katalonii” był rzecz jasna Ronaldo, ale klub stracił fenomenalnego napastnika na rzecz Interu Mediolan. Pojawiła się zatem potrzeba, by niepocieszonym kibicom przedstawić w ramach rekompensaty innego super-gwiazdora. Louis van Gaal, który przed startem kolejnych rozgrywek objął posadę szkoleniowca Blaugrany, optował za transferem Steve’a McManamana z Liverpoolu. Ale jego poprzednik, Bobby Robson (przesunięty na dyrektorskie stanowisko), był innego zdania. – Potrzeba ci zawodnika na lewą stronę? Bierz Rivaldo. McManaman nie zapewni ci bramek – stwierdził z pełnym przekonaniem. A van Gaal, być może na swoje nieszczęście, wysłuchał tej rady.

Barca zapłaciła za Rivaldo około 25 milionów euro. Kiedy tylko przyjechałem do Barcelony starałem się jakoś zapomnieć o presji, która wiązała się z zastąpieniem Ronaldo. Powiedziałem wszystkim, że jestem innym zawodnikiem  i chcę, żeby zaakceptowali mój styl gry. Chciałem, by byli uświadomieni, że jestem pomocnikiem, a nie napastnikiem – opowiadał Rivaldo.

Okazało się jednak, że największe kłopoty miał Rivaldo z uświadomieniem samego Louisa van Gaala, że zawodnik ze znakomitą lewą nogą niekoniecznie musi przepadać za grą na lewym skrzydle. Holenderski szkoleniowiec najpierw ustawił nowego podopiecznego w centrum formacji ofensywnej, co przyniosło wręcz genialne rezultaty, zwłaszcza na krajowym podwórku, ale później z uporem maniaka próbował przerobić brazylijskiego gwiazdora na bocznego pomocnika.

A ten równie uparcie sprzeciwiał się zaakceptowaniu nowej roli.

Nie pomagały ani prośby, ani groźby. Trafiło na siebie dwóch wyjątkowo upartych facetów. – W którymś spotkaniu van Gaal zmienił mnie w 60 minucie. Kolejnego dnia pojechałem do klubu wcześniej, by porozmawiać z Jose Mourinho, który był asystentem van Gaala. Stwierdziłem, że po przemowie van Gaala do drużyny, ja chciałbym zabrać głos. Powiedziałem wtedy publicznie, że chcę walczyć o miejsce w środku pomocy, a na skrzydle nie chcę grać, wolę już siedzieć na ławce. Van Gaal spojrzał na mnie znacząco i… już mnie w składzie Barcy nie było. To dobry trener, ale nie respektuje opinii innych ludzi – opowiadał Rivaldo na łamach „Przeglądu”.

Efektem tego konfliktu był nieudany sezon 1999/2000. Nieudany dla Barcelony, nieudany dla Rivaldo i nieudany dla van Gaala. Klub nie zdobył żadnego trofeum, Rivaldo nie został drugi raz z rzędu nagrodzony Złotą Piłką, a van Gaal wyleciał z roboty. – Powiedzenie najlepszemu piłkarzowi świata, by usunął się na skrzydło i stwarzał miejsce dla kolegów z drużyny mogło mieć sens dla van Gaala, ale nie miało sensu dla Katalończyków – dowodził Maarten Meijer, biograf holenderskiego szkoleniowca.

– Jest pewna osoba, której dałem zdecydowanie zbyt wiele szans – komentował natomiast gorzko sam van Gaal. – Jeśli ten człowiek [Rivaldo] nie gra, równowaga w szatni znika. To był mój największy błąd w tym sezonie [1999/2000]. Nie zrozumiałem, że w katalońskiej kulturze zespół po prostu potrzebuje wielkich gwiazd. Obecnie mam w składzie dwóch piłkarzy, którzy znajdują się na liście dziesięciu najlepszych zawodników świata. W 1995 roku w Ajaksie nie miałem ani jednego takiego zawodnika, a nie przegraliśmy żadnego meczu. To jest bliższa mi kultura pod tytułem „jesteśmy najlepsi” i udowadniamy naszą wyższość na boisku, nie w rankingach.

Kto miał rację w tym konflikcie, zawodnik czy trener? Trudno dziś powiedzieć, pewnie obaj mocno przegięli i nie wyczuli momentu, w którym należało odpuścić, na czym ucierpiała drużyna. Ale nie ulega wątpliwości, że gdy van Gaal pożegnał się z Camp Nou ku uciesze sympatyków Barcy, Rivaldo natychmiast odżył i powrócił prosto na szczyt.

***
Na przełomie wieków Rivaldo był niemożliwy do zatrzymania i nigdy nie było to bardziej ewidentnie niż w starciu Barcelony z Valencią. Jakość jego bramek była nieprawdopodobna, a okoliczności uczyniły ten występ legendarnym. Po osiemnastu miesiącach i siedemnastu dniach konkurs na najlepszy hat-trick XXI weku został rozstrzygnięty.
Rob Smyth, publicysta The Guardian
***

17 dzień czerwca 2001 roku, godzina 21:00, Camp Nou. FC Barcelona podejmuje Valencię CF w ramach ostatniej kolejki hiszpańskiej ekstraklasy. Spotkanie ma spory ciężar gatunkowy, stawką jest bowiem czwarte miejsce w ligowej tabeli, gwarantujące występ w kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Goście startują jednak z pole position. Mają trzy punkty przewagi nad Barcą, więc mogą sobie pozwolić nawet na remis. Tymczasem zawodnikom „Dumy Katalonii” nie pozostaje nic innego, jak postawić wszystko na jedną kartę.

Urządza ich wyłącznie zwycięstwo.

Powody do optymizmu? Kibice Barcy nie mają ich wiele. Drużyna jako całość po prostu nie wygląda zbyt dobrze. Podopieczni Carlesa Rexacha od początku marca wygrali tylko trzy z trzynastu meczów ligowych. Fakt, przegrali w tym czasie zaledwie dwukrotnie, lecz remis z Valencią nie zagwarantuje im przecież skoku na czwartą lokatę. Cała nadzieja zatem w indywidualnościach. Któryś z gwiazdorów Blaugrany musi błysnąć geniuszem i ugrać trzy punkty w pojedynkę.

Szybko się zresztą wyjaśnia, który z nich weźmie na siebie ciężar zaciągnięcia klubu za uszy do Champions League. Już po trzech minutach spotkania 85 tysięcy widzów zgromadzonych na Camp Nou dostaje pierwszą okazję, by gromko ryknąć z radości.

Brazylijczyk Rivaldo wyprowadza gospodarzy na prowadzenie kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego. Santiago Cañizares jest zupełnie bez szans na skuteczną interwencję, piłka przelatuje nad murem i odbija się jeszcze od słupka przed wylądowaniem w sieci. Wina leży przede wszystkim po stronie Johna Carew, rosłego napastnika Valencii, który nie podskoczył w murze, by zablokować uderzenie i futbolówka przefrunęła mu tuż nad głową. Tak czy owak, Rivaldo potwierdza tym golem znakomitą dyspozycję w całym sezonie i zapisuje na swoim koncie dwudzieste pierwsze trafienie ligowe. Choć pewnie nawet on się w tym magicznym momencie nie spodziewa, pobudzając fanów do żwawszego dopingu gwałtownym wymachem rąk, że ta bramka to tak naprawdę dopiero zapowiedź wielkiego widowiska, na którego spektakularną puentę przyjdzie wszystkim zaczekać jeszcze przez kilkadziesiąt długich minut.

– Rozegrałem w trakcie swojej kariery wiele wspaniałych spotkań – powie po latach Brazylijczyk w rozmowie z FourFourTwo. – Strzeliłem mnóstwo ważnych goli, włączając w to trafienia zdobyte podczas mundialu. Jednak ten mecz z Valencią jest dla mnie wyjątkowy. Nie tylko ze względu na to, czego wówczas dokonałem, ale również z uwagi na reakcję piłkarskiego świata. Nie ma dnia, by ktoś mi o tym spotkaniu nie przypomniał.

Valencia szybko dochodzi do siebie po straconym golu.

Co tu dużo mówić, nie przez przypadek ekipa Héctora Cúpera dwa razy z rzędu awansowała do finału Ligi Mistrzów. W składzie Los Ches brakuje wprawdzie największej gwiazdy klubu, Gaizki Mendiety, ale i bez tego wspaniałego środkowego pomocnika skład „Nietoperzy” robi duże wrażenie. Wspomniany Cañizares w bramce, w defensywie choćby Roberto Ayala i Jocelyn Angloma. W środku pola znakomity tercet Ruben Baraja – David Albelda – Pablo Cesar Aimar. Kily Gonzalez na skrzydełku, no i Carew na szpicy. Jest komu grać.

Goście wyrównują po 25 minutach spotkania. Do siatki trafia Baraja, który wykorzystuje kompletną nieuwagę defensorów Barcelony w kryciu i pakuje piłkę do bramki głową po dośrodkowaniu z rzutu rożnego.

Tuż przed przerwą ripostuje Rivaldo. Trafienie numer dwadzieścia dwa.

Trzydziesty metr, lewa noga. Drybling gwarantujący minimum wolnej przestrzeni, niezbędne do oddania strzału. Pocisk posłany w stronę bramki Valencii. Cañizares próbuje jeszcze odbić piłkę, lecz nabuzowany Brazylijczyk nie pozostawia mu na to choćby cienia szansy. Strzał jest zbyt potężny, zbyt dynamiczny. Przełamuje dłoń hiszpańskiego golkipera. Na przerwę piłkarze „Dumy Katalonii” schodzą więc z korzystnym rezultatem w garści. Teraz to goście muszą się odsłonić i zaatakować bardziej odważnie, co bez wątpienia Barcelonie możliwość gry z kontrataku. Liga Mistrzów wydaje się w tym momencie być na wyciągnięcie ręki. – Dwa cudowne gole pozwoliły gospodarzom ocaleć w pierwszej połowie – nie może wyjść z podziwu angielski komentator.

Ale Baraja też chce zostać bohaterem. Tuż po przerwie środkowy pomocnik pakuje piłkę do bramki po raz drugi. Znowu głową, tym razem wykorzystując niepozorne dośrodkowanie Fabio Aurelio z głębi pola. Trener Cúper kolejny raz potwierdza, dlaczego jest nazywany jednym z najlepszych szkoleniowców na świecie. Valencia na drugą część spotkania wychodzi zmotywowana i znacznie lepiej zorganizowana.

Upływają kolejne minuty. Szala zwycięstwa zaczyna się zauważalnie przechylać na stronę przyjezdnych. Z taktycznego punktu widzenia, wyższość Valencii nie ulega kwestii. Trener Rexach szuka zmian. Już w przerwie zdejmuje z boiska Simāo, w jego miejsce oddelegowany zostaje na murawę Emmanuel Petit. Potem do boju wchodzą również Xavi i Boudewijn Zenden. Trudno jednak powiedzieć, by którakolwiek z tych zmian wprowadzała niepokój w szeregach Los Ches.

Goście po prostu grają swoje.

Pewnie wynik na stadionowym zegarze już by się nie zmienił, gdyby nie Rivaldo, który biega po murawie jak opętany, co i rusz szukając szansy na jakąś indywidualną szarże, przesądzającą o losach spotkania. Imponująca jest jego stuprocentowa pewność siebie, która daje o sobie kolejny raz znać na trzy minuty przed upływem podstawowego czasu gry.

FC Barcelona 3:2 Valencia FC (La Liga 2000/01).

Tylko piłkarz absolutnie przekonany o swoich możliwościach może pokusić się na tak szaleńczo optymistyczne rozwiązanie kluczowej dla losów sezonu akcji, jakim jest strzał przewrotką. Ilu zawodników w takim momencie w ogóle pomyślałoby, że może warto spróbować takiego akrobatycznego uderzenia? Brazylijczyk jednak i pomyślał, i się pokusił. W jednej z hiszpańskich gazet napisano potem w tytule: „Rivaldo kanonizowany na Camp Nou”. Nie ma w tym wielkiej przesady – kibice zgromadzeni na trybunach wprost oszaleli z euforii. Stawką spotkania był awans do Champions League, lecz nastroje na Camp Nou przypominały raczej święto z okazji zwycięstwa w tych rozgrywkach.

Emocji nie wytrzymał również prezydent klubu, Joan Gaspart, który najpierw prawie wyleciał przez balkon VIP-owskiej trybuny, a potem odtańcował jakiś przedziwny układ wśród pozostałych oficjeli, w tym działaczy Valencii. – Cieszyłem się, bo jestem kibicem Barcelony. Mój charakter nie pozwali mi zachowywać się inaczej. Przeprosiłem przedstawicieli Valencii za moje zachowanie – zapewniał Gaspart.

– Bez Rivaldo byśmy tego nie wygrali – stwierdził po końcowym gwizdku szkoleniowiec Barcelony, nie wznosząc się swoim komentarzem na wyżyny spostrzegawczości. Nic ciekawszego nie napisały też hiszpańskie gazety:

„Rivaldo znowu okazał się zbawcą”.

„Kiedy drużyna nie miała pomysłu na to, co zrobić, Rivaldo pojawiał się i rozwiązywał wszystkie problemy”.

„Rivaldo to jedyny zawodnik, którego Barcelona powinna zatrzymać za wszelką cenę”.

***

Rivaldo hat-trickiem w starciu z Valencią udowodnił, że nadal znajduje się u szczytu swoich piłkarskich mocy, a nieudany finisz współpracy z van Gaalem wcale nie wygasił płonącego w nim ognia, ewentualnie nieco ten ogień przytłumił. W sezonie 2000/01 Brazylijczyk summa summarum zdobył aż 36 goli we wszystkich rozgrywkach, w tym 23 w lidze, a przecież często był zmuszony do tego, by ciągnąć zespół za uszy w pojedynkę. Wypracował też sporo trafień Patrickowi Kluivertowi. Można było spokojnie zakładać, że jeśli Rivaldo zostanie otoczony jeszcze bardziej wartościowymi partnerami, zacznie siać większe spustoszenie, a zbudowana wokół niego drużyna prędko powróci do rywalizacji o najważniejsze krajowe i europejskie trofea.

A jednak sezon 2001/02 okazał się ostatnim, jaki Rivaldo rozegrał w barwach Barcelony. Choć wspomniany Joan Gaspart długo zapewniał, że Brazylijczyk jest postacią fundamentalną dla planów klubu na nadchodzące sezony.

Świeżo upieczony mistrz świata uznał, że jego czas na Camp Nou minął, gdy dotarła do niego nowina, że włodarze klubu postanowili dać kolejną szansę… Louisowi van Gaalowi na wyprowadzenie Barcy na prostą. Rivaldo doszedł do wniosku, że szkoda mu czasu na ponowne użeranie się z „Żelaznym Tulipanem”. Miał 30 lat na karku. Czuł, że jest w wielkiej formie. Chciał regularnie grać na ulubionej pozycji i wygrywać kolejne puchary. Van Gaal nie gwarantował ani jednego, ani tym bardziej drugiego. – On jest głównym powodem mojego odejścia. Nie lubię go i mam świadomość, że on również nie lubi mnie – powiedział bez ogródek Rivaldo. Po czym dodał jeszcze jedno zdanie, którym nieco rozdrażnił sympatyków Barcy: – Dziś jestem wolnym człowiekiem. Mogę odejść wszędzie, nawet do Madrytu.

Ostatecznie trafił jednak do AC Milanu, pod skrzydła Carlo Ancelottiego. Co wydawało się znakomitą decyzją. Carletto jeszcze za czasów swojej pracy w Parmie był wprawdzie zwolennikiem ustawienia 4-4-2 z duetem klasycznych dziewiątek, do którego Rivaldo pasowałby jak wół do karety, ale wraz z upływem lat włoski szkoleniowiec zmienił swoje taktyczne upodobania.

– W drugim moim sezonie w Milanie codziennie czułem się tak, jakby były święta. Przyszło mi pełnić rolę ogrodnika, który pracuje w Boże Narodzenie. Trochę spulchniłem glebę, zasiałem kilka ziaren i stworzyłem w ten sposób fantastyczną nowość: ustawienie w „choinkę”. Jeden bramkarz, czterech obrońców, trzech pomocników, dwóch ofensywnych pomocników i jeden wysunięty napastnik. Ustawieni na boisku piłkarze faktycznie przypominają kształtem jodłę – z ozdobami, choć bez lampek – opowiadał Ancelotti w swojej autobiografii. – To był czysty przypadek. Do naszego klubu trafili Clarence Seedorf, Dario Šimić i Rivaldo. Po zwycięstwie w eliminacjach Ligi Mistrzów nad czeskim Slovenem Liberec doszedł do nas również Alessandro Nesta. Szewczenko złapał kontuzję, ale Rivaldo, Rui Costa, Seedorf i Pirlo musieli grać. Wynikało to jasno z filozofii klubu – piękny futbol przede wszystkim. Pomógł mi Pirlo, który pewnego dnia podszedł do mnie w szatni i powiedział: „Mogę spróbować na pozycji defensywnego pomocnika. Grałem już tak u Mazzone i świetnie się to sprawdzało”.

Choinka okazała się strzałem w dziesiątkę, a Milan w 2003 roku sięgnął po Puchar Mistrzów. Rivaldo – będący wszak inspiracją dla tej taktycznej koncepcji – przez pewien czas odgrywał ważną rolę w mediolańskiej drużynie. Ale już w fazie pucharowej Champions League został już zdegradowany przez trenera do roli rezerwowego. Zwycięski finał przesiedział wśród rezerwowych.

Spory zjazd jak na gościa, który dopiero co był gwiazdą La Ligi i jednym z głównych bohaterów mundialu.

Rivaldo w barwach Milanu.

– Byliśmy zbyt statyczną drużyną – tłumaczył Ancelotti. – Rivaldo i Rui Costa grali tylko z piłką przy nodze.

Rivaldo naturalnie miał inne spojrzenie na sprawę. – Zostałem upokorzony przez trenera, który nie pozwala mi grać. Nie mam żadnych problemów natury technicznej, psychologicznej, ani mentalnej. Nie rozumiem mojej sytuacji – wściekał się na łamach brazylijskiej prasy. Choć po latach dodał, że skrzydła podcięły mu problemy natury osobistej, głównie kwestie związane z rozwodem.

Trzyletni kontrakt Brazylijczyka z Milanem został w ekspresowym tempie rozwiązany i Rivaldo znowu musiał szukać sobie klubu. Nie pomogły nawet pojednawcze telefony ze strony Paolo Maldiniego, który namawiał ponoć ofensywnego pomocnika do pozostania na San Siro. – Dla każdego zawodnika jest istotne, by czuć, że trener go popiera. To stymuluje do dalszej pracy, szczególnie jeśli wiadomo, że dzięki temu można stać się istotnym elementem drużyny. Niestety, w Milanie tego poparcia nie czuć – twierdził nieprzejednany Rivaldo. Gwoździem do trumny, jeżeli chodzi o jego relację z trenerem Rossonerich, był moment, w którym Ancelotti wyraźnie zasygnalizował, że wyżej sobie ceni możliwości 21-letniego Kaki. Takiej potwarzy Rivaldo nie mógł puścić w niepamięć.

Koniec końców Kaka został największą gwiazdą Milanu, w 2007 roku prowadząc klub do kolejnego triumfu w Champions League. Rivaldo zaś wylądował w lidze greckiej. Gdzie, trzeba mu oddać, jeszcze przez parę ładnych sezonów rozstawiał wszystkich po kątach. Ale to tylko potęguje wrażenie, że Brazylijczyk na peryferiach wielkiego futbolu wylądował o ładnych kilka lat za wcześnie, bo takich wspomnień jak hat-trick w starciu z Valencią mógł po sobie pozostawić znacznie więcej.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
1
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
28
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

12 komentarzy

Loading...