Tak jak większość z 2973 ofiar poszli tego dnia normalnie do pracy, wsiedli do samolotu, żeby załatwić swoje biznesy lub po prostu aby zacząć nowe życie w nowym mieście. Na długiej liście ofiar zamachów z 11 września, od których mija właśnie 18 lat, są także ludzie sportu. Jedno z nazwisk, które od 2001 r. widnieje na tablicach pamiątkowych, wiele lat wcześniej widniało nawet na Pucharze Stanleya…
***
Michael Jordan prawdopodobnie nawet nie spojrzał na niego, kiedy 19 czerwca 1984 r. mijali się w hali Madison Square Garden. Pewnie bardziej zwracał uwagę na czubek swojego nosa, bo był przecież gwiazdą ligi uniwersyteckiej, gościem, o którego kluby miały się zabijać. W ogóle co to był za draft! Oprócz Mike’a, który został wybrany przez Chicago Bulls z numerem trzecim, jedynką był wówczas Hakeem Olajuwon, piątką Charles Barkley, a szesnastką John Stockton. Kultowy rocznik.
A on? Dan Trant był wprawdzie jednym z najlepszych graczy w historii zespołu z Clark University występującego w trzeciej dywizji NCAA, w 104 meczach uzbierał 1665 punktów, ale na tle wyżej wymienionych gości był szaraczkiem. Wiedział, że jeśli jakimś cudem zostanie wybrany, będzie jednym z ostatnich. I rzeczywiście Boston Celtics wskazali go w dziesiątej rundzie z ostatnim tego dnia numerem 228. Trudno, żeby studenciak z takim draftem wskoczył do drużyny mającej twarz Larry’ego Birda czy Roberta Parisha, ale i tak spełnił swoje wielkie marzenie: zyskał prawo wzięcia udziału chociażby w lidze letniej, mógł liznąć wielkiej koszykówki.
W NBA nie miał szans zadebiutować, ale nie zerwał z basketem. Grywał jeszcze w niższych ligach, przez pewien czas z powodzeniem występował także w Europie reprezentując kluby z Dublina i Belfastu. Później wybrał jednak inną drogę: przeprowadził się z rodziną na Long Island i na początku lat 90. rozpoczął karierę na Wall Street.
Pracował w kilku firmach brokerskich, aż w 1997 r. dostał posadę w korporacji Cantor Fitzgerald. Przedsiębiorstwo, które działało już od lat 40., wtedy akurat miało swoją siedzibę w północnej wieży World Trade Center, gdzie zajmowało piętra od 101. do 105. Biurko Dana Tranta stało na 104.
Bohater na boisku i w biurze
Jak opisywało później ESPN, jeszcze w poniedziałek 10 września były koszykarz wybrał się na mecz New York Giants z Denver Broncos w towarzystwie synów i przyjaciela Lance’a Faniela, który sprawił mu bilety z okazji czterdziestych urodzin. Kiedy po powrocie do domu dzieciaki poszły spać, dwaj kumple zeszli jeszcze do piwnicy, żeby w spokoju obejrzeć skróty z poniedziałkowych meczów. Nie siedzieli jednak zbyt długo, bo rano gospodarz musiał iść normalnie do pracy. To miał być wtorek jak każdy inny.
Wszystko zmieniło się o godzinie 8.46. To wtedy samolot lotu American Airlines 11 – za którego sterami siedział Muhammad Ata as-Sajjid – lecąc z prędkością około 800 km/h wbił się dokładnie sześć pięter niżej od tego zajmowanego przez Tranta. Podłogi z kondygnacji znajdujących się powyżej strefy uderzenia zapadły się. Pracownicy Cantor Fitzgerald szybko zorientowali się, że nie mają możliwości ewakuacji i zostali odcięci. Część z nich zdecydowała się na samobójczy skok.
Trant nie był jednak jedynym pracownikiem Fitzgeralda ze sportową przeszłością. Piętro wyżej swoje biuro miał 47-letni Eamon McEneaney, jeden z najlepszych amerykańskich graczy lacrosse’a.
Nowojorczyk był czołową postacią drużyny Cornell Big Red, która w latach 70. dwukrotnie wygrała ligę NCAA. McEneaney w swoim najlepszym sezonie potrafił zdobyć 41 goli i zanotować 65 asyst. W 1975 r. międzyuczelniany związek lacrosse’a wybrał go na zawodnika roku, a trzy lata później wystąpił nawet w reprezentacji Stanów Zjednoczonych podczas mistrzostw świata w Anglii, gdzie jego drużyna zdobyło srebro. W 1982 r. został wprowadzony do Hall of Fame Cornell University, a na początku lat 90. również do galerii sław całego amerykańskiego lacrosse’a. Był jednym z tych, którzy najmocniej przyczynili się do rozwoju tej dyscypliny w USA.
– Pod koniec lat 70. Eamon był światowej klasy zawodnikiem, można go bez wątpienia zaliczyć do grona najlepszych graczy w historii lacrosse’a – mówił J. Andrew Noel Jr., szef wydziału wychowania fizycznego na Uniwersytecie Cornella.
Co ciekawe, Eamon McEneaney, przykładny mąż, ojciec czwórki dzieci i wielbiciel poezji, pracował w World Trade Center już podczas pierwszego zamachu. W lutym 1993 r. pod północną wieżą kompleksu eksplodowała wówczas ciężarówka wypełniona ładunkami wybuchowymi. Można powiedzieć, że był wtedy bohaterem. Jak można wyczytać we wspomnieniach jego rodziny publikowanych na łamach amerykańskiej prasy, to właśnie on wyprowadził stamtąd 65 osób, biegnąc po ciemnych, zadymionych klatkach schodowych. – Wszyscy byli spanikowani. Zebrał ich razem, kazał przyłożyć do twarzy mokre ręczniki i tworząc ludzki łańcuch, sprowadził ich po schodach. Po wszystkim powiedział mi tylko skromnie, że po prostu zszedł z przyjaciółmi – opowiadała jego żona Bonnie.
11 września nie miał jednak szans uratować nawet siebie. Jego małżonka nie zdążyła porozmawiać z nim, kiedy było już wiadomo, że w WTC doszło do ataku terrorystycznego. Jedynie na podstawie rozmów z żonami pozostałych pracowników Fitzgeralda, którzy dodzwonili się do swoich mężów, dowiedziała się, że Eamon próbował jeszcze szukać drogi ucieczki. Jego szczątków do dziś nie odnaleziono i oficjalnie figuruje na liście zaginionych.
Ostatnie chwile życia Dana Tranta i Eamona McEneaney’a splotły się też z ostatnimi chwilami życia Norberta Szurkowskiego, syna jednego z naszych najwybitniejszych kolarzy w historii. 31-latek, który wraz z żoną mieszkał na Brooklynie, pracował w warsztacie samochodowym. W wolnym czasie zarabiał jeszcze w firmie remontowej i to właśnie za jej sprawą znalazł się tamtego feralnego poranka na 104. piętrze World Trade Center.
Zanosiło się na prostą robotę: miał tylko poprawić tapety właśnie w biurze Cantor Fitzgerald. Wszystko miało zająć mu mniej niż pół godziny, ale niestety, właśnie w tym momencie doszło do ataku. Ryszard Szurkowski od tamtego czasu praktycznie w ogóle nie opowiada publicznie o swoim synu. Jeden z nielicznych wyjątków zrobił w swojej autobiografii. Zdradził w niej, że Norbert miał być rzekomo w wieżowcu dzień wcześniej, ale z jakichś powodów przełożył wizytę.
Lecieli oglądać hokejowe talenty
Kiedy Trant, McEneaney, Szurkowski i setki innych osób próbowało ratować się z północnej wieży, o godzinie 9.03 w jej południową bliźniaczkę uderzył samolot lotu United Airlines 175. Tam, wśród 46 pasażerów znajdowali się 53-letni Garnet Bailey i 31-letni Mark Bavis. Pierwszy był dyrektorem wydziału skautingu grających w NHL Los Angeles King, drugi jego podwładnym. Obaj wracali do Kalifornii po wizycie, jaką złożyli w swoim afiliacyjnym klubie Manchester Monarchs.
Garnet Bailey może nigdy nie był w NHL wielką gwiazdą, ale i tak zrobił w niej dużą karierę. Łącznie rozegrał tam aż dziesięć sezonów, reprezentując w latach 1968-1978 barwy Boston Bruins, Detroit Red Wings, St. Louis Blues i Washington Capitals.
Już na początku swojej kariery miał szczęście być w kadrze Bruins, którzy w latach 1970 i 1972 sięgnęli po Puchar Stanleya. W pierwszym sezonie nie dane mu było jeszcze zagrać w finałach, ale dwa lata później dołożył już cegiełkę do triumfu. Zdobył nawet bramkę, która dała Bostonowi zwycięstwo w pierwszym meczu przeciwko New York Rangers. Bailey, który nosił przydomek „Ace”, łącznie rozegrał w NHL 568 meczów zdobywając w nich 278 punktów (107 goli plus 171 asyst). Warto też wspomnieć, że po zakończeniu kariery przez pewien czas reprezentował barwy grających jeszcze w lidze WHA Edmonton Oilers. Tam jego kumplem był dopiero rozpoczynający swoją wielką karierę Wayne Gretzky. To m.in. Garnet wziął go wtedy pod swoje skrzydła, przy okazji meczów wyjazdowych często mieszkali w jednym pokoju.
Kanadyjczyk po zakończeniu kariery zawodniczej krótko pracował jako trener w mniejszych klubach, ale strzałem w dziesiątkę okazała się dla niego dopiero fucha skauta. Bailey był łowcą talentów w Edmonton Oilers w latach 1981-1994, a więc w czasach, kiedy Nafciarze zdobyli aż pięć Pucharów Stanleya. Część graczy, którzy doprowadzili zespół do największych sukcesów w historii, zostało ściągniętych właśnie przez niego. Takiego fachowca chciało mieć pół ligi, dlatego nikogo nie zdziwiło, kiedy w połowie lat 90. został szefem skautingu Los Angeles Kings.
Był nim przez siedem lat. Jego bogata kariera w najlepszej hokejowej lidze świata zakończyła się wtedy, w samolocie United Airlines 175. Jak na ironię, wiele lat wcześniej jeszcze jako gracz Boston Bruins, to właśnie podczas lotu poznał swoją przyszłą żonę. Po zamachach cała NHL pogrążona była w żałobie. – „Ace” nie był może najlepszym hokeistą w lidze, ale nauczył wielu zawodników, jak wygrywać mistrzostwo. Pod tym względem, jako człowiek zawsze był zwycięzcą. Wszyscy będziemy za nim bardzo tęsknić – mówił po krwawym ataku na Stany Zjednoczone Wayne Gretzky.
Siedzący obok Bailey’a Mark Bavis, który dopiero stawiał pierwsze kroki jako skaut Los Angeles Kings, nie miał tak pięknej hokejowej karty. Na przełomie lat 80. i 90 przez cztery sezony był wprawdzie niezłym graczem drużyny uczelnianej Uniwersytetu Bostońskiego (80 punktów w 152 meczach), ale podczas draftu w 1989 r. został wybrany przez New York Rangers dopiero w dziewiątej rundzie.
Do 1996 r. grał jeszcze w lidze AHL stanowiącej bazę rozwojową dla NHL, ale w elicie nigdy nie było dane mu zagrać. Dość szybko pogodził się jednak z tym, że był przeciętniakiem, dlatego wcześnie zaczął uczyć się trenerki, dzięki czemu miał okazję pracować jako asystent w drużynach Harvardu i Chicago Freeze. Uwielbiał pracować też z dzieciakami i z własnej inicjatywy zorganizował im obóz letni w Canton w Massachusetts. Kiedy w 2000 r. dostał posadę skauta w Kings, szybko okazało się, że był prymusem. Chociaż miał zaledwie 31 lat, czuł się tam jak ryba w wodzie. Miał oko do wartościowych graczy.
Mike, jego brat bliźniak, był wtedy członkiem sztabu szkoleniowego drużyny uniwersyteckiej z Bostonu. 11 września przebywał akurat służbowo w Kanadzie i o tym, że doszło do ataku terrorystycznego, dowiedział się od żony przez telefon. Chciał natychmiast wracać do domu, ale przez głowę mu nie przeszło, że jedną z ofiar mógł być jego brat Mark. Dramatyczne fakty zaczął łączyć w głowie dopiero po kolejnym telefonie od jednego z kuzynów, który nie mógł skontaktować się z Markiem. O tym, że znajdował się on na pokładzie samolotu lecącego z Bostonu do Los Angeles, dowiedział się od generalnego menadżera Kings.
Kilka lat po tragedii rodzina i przyjaciele Marka Bavisa założyli fundację jego imienia. Do dziś przyznaje ona stypendia zdolnej młodzieży z Massachusetts. – On był naprawdę wzorem dla młodych ludzi. Mnóstwo listów, które dostaliśmy po tragedii, pochodziło od rodziców nastolatków, których Mark uczył – wspominał jego brat.
Dan Trant, Eamon McEneaney, Garnet Bailey, Mark Bavis – to tylko najbardziej znani sportowcy, którzy stracili życie podczas zamachów z 11 września. Podobnych historii było jednak więcej, chociaż nie zawsze w tle była przygoda z NBA, NHL czy reprezentacją Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie media szeroko opisywały chociażby szok, jaki zapanował w małym Inverness w stanie Illinois na wieść o śmierci Marie-Rae Sopper. Utalentowana gimnastyczka, która urodziła się w tym miasteczku, w latach 80. była kapitanem swojej drużyny uczelnianej. Sama wielkiej kariery jako zawodniczka wprawdzie nie zrobiła, bo wybrała ścieżkę prawniczą w Waszyngtonie, ale i tak nie przeszkodziło jej to być przez pewien czas trenerem gimnastyczek Akademii Marynarki Wojennej USA.
W sierpniu 2001 r. nieoczekiwanie rzuciła jednak karierę prawniczą i przyjęła propozycję bycia pierwszym trenerem gimnastyczek Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara. 11 września leciała tam, żeby rozpocząć nowe życie. Jej samolot linii American Airlines 77 roztrzaskał się jednak o zachodnie skrzydło budynku Pentagonu.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. materiały Los Angeles Kings; nba.com