Kolejny owoc naszej podróży po świecie we współpracy z firmą PKN Orlen ląduje na Weszło. Po przedstawieniu od środka realiów senegalskiej piłki i życia w Dakarze, czas na kolejny kraj – Japonię! Jakub Białek zaprasza na wizytę mieście Sendai, które ledwie siedem lat temu przeszło okropne w skutkach tsunami. Klub pochodzący z tego miasta – Vegalta – był jedyną rzeczą, która dawała radość tym, którzy przez wielką falę stracili wszystko. Jak sytuacja w mieście wygląda dziś?
– Naszą bazą ewakuacyjną jest plecak. Mamy w nim zapakowaną żywność, koce, apteczkę, latarkę, podstawowe ubrania i wszystko, co potrzebne do przeżycia 48 godzin.
Gdy przez pierwsze pół roku życia w Japonii brałem prysznic, zastanawiałem się, co będzie lepsze, gdy ziemia się zatrzęsie: lepiej bym umarł od razu czy czekał pod gruzami na odratowanie, nagi i w hipotermii? Mieszkamy na 13 piętrze 45-piętowego wieżowca, więc szybko stwierdziłem, że takie myślenie nie ma sensu. Przy poważnym trzęsieniu i tak nie przetrwam.
Przeżyliśmy trzęsienie, podczas którego drzwi i okna na przemian zamykały się i otwierały od wewnątrz do zewnątrz. Moja żona, Dagmara, weszła pod stół. Pod stołem jest najlepiej. Oczywiście jeśli zawali się na ciebie sufit, to i tak nic ci to nie pomoże, ale przynajmniej przeżyjesz, gdy nagle urwie się lampa. Najwięcej osób podczas trzęsień ziemi ginie właśnie z powodu spadających na głowę lamp. Warto zająć też miejsce pod framugą. Szkielet budynku może spowodować, że utworzysz przestrzeń, w której możesz przeżyć.
W tak wysokich budynkach jak nasz to jednak bez różnicy.
To dziwne uczucie. Drzwi latają, nie wiesz kiedy i jak się to skończy. Myślisz o tym, czy zdążysz zbiec schodami na dół – nigdy windą – przed tym jak budynek się zawali. 13 piętro… Pewnie nie zdążę – pomyślałem sobie podczas ostatniego trzęsienia i przekręciłem się na drugi bok. Nie poszedłem już jednak dalej spać. Ciężko usnąć, gdy twoim budynkiem kołysze tak, jak na łódce.
Tkwiłem i wyobrażałem sobie, że budynek składa się jak domek z kart.
Niespecjalnie się tym jednak przejmowałem. Kolejne trzęsienia ziemi wyrobiły już we mnie obojętność.
Gdy jednak trzeba byłoby uciekać, bierzemy plecak i zbiegamy na sam dół wieżowca.
Dobrze, że mi przypomniałeś o tym plecaku. Muszę uzupełnić go o batoniki. Niby stoi pod drzwiami w oczekiwaniu na jakąś tragedię, a ja tak po prostu sobie je wyjadłem – opowiada Wojtek, który od paru lat mieszka w Japonii. Przeżył już kilka trzęsień ziemi.
***
Mieszkając na parterze podczas trzęsienia ziemi możesz błyskawicznie znaleźć się na dole i biec ile sił w nogach, choć nigdy nie możesz tego zrobić odruchowo. Od sygnalizacji sejsmografu do wstrząsu masz kilkadziesiąt, czasem kilkanaście sekund, więc prawdopodobnie i tak nie zdążysz. Lepiej zostać w domu i przeczekać. Równie groźne mogą być jednak wstrząsy wtórne i zanim do nich dojdzie szybko opuścisz cztery ściany. To atut.
Mieszkając na wyższym piętrze podczas tsunami możesz znaleźć się błyskawicznie na dachu i czekać w teoretycznie bezpiecznym miejscu z przekonaniem, że twojego mieszkania woda nie podtopi. Parter jest skazany na klęskę. To też niewątpliwie atut.
Mieszkańcy Japonii mierzą się z nieznanymi nam dylematami. Czy mogę siedzieć w tej knajpie czy jednak w razie trzęsienia ziemi ów wielki obraz mnie przygniecie? Czy warto rozkładać się na plaży, skoro zachodzi minimalne prawdopodobieństwo tsunami? Czy w świetle alarmów służb, które są tak często, że Japończycy nie potrafią brać ich na poważnie, przenieść się w jakiś bezpieczny rejon wyspy czy znów wszystko rozejdzie się po kościach?
To, co u nas wywołuje przerażenie i wzrusza, dla Japończyków jest codziennością i jeśli wzrusza, to co najwyżej ramiona. Kilkanaście bądź kilkadziesiąt sekund przed trzęsieniem ziemi słyszysz komunikat ostrzegawczy. Każdy Japończyk wybudzony o trzeciej nad ranem z głębokiego snu jest w stanie wypowiedzieć jednym ciągiem rzeczy, które powinien teraz wykonać.
Otworzyć drzwi i okna, by nie zablokować sobie potencjalnej drogi ucieczki. Wyłączyć kuchenkę gazową. Wejść pod stół lub zabezpieczyć głowę w inny sposób, na przykład poduszką. Stanąć na środku ulicy – z dala od murów budynków, które mogą się zawalić i lamp, które mogą przywitać się z głową. Zatrzymać samochód i wyjść na pobocze. Wysiąść z windy. Wyjechać z tunelu. Zbiec z plaży i wejść na górkę, w razie, gdyby przyszło tsunami.
Tsunami może pojawić się po mocniejszym trzęsieniu ziemi. I o ile przy trzęsieniu ziemi możesz jeszcze jakoś próbować się ratować, przy tsunami masz tylko jedno wyjście.
Wiać gdzie pieprz rośnie.
Czyli albo wejść na dach, albo wdepnąć pedał gazu do podłogi i uciekać w kierunku przeciwnym do morza. Im wyżej, im dalej od brzegu, tym lepiej.
I tym lepszy widok na to, jak wielka fala zmywa z powierzchni ziemi całe miasto.
A może nawet i ciebie samego. W 2011 roku fala na wschodnich wybrzeżach Japonii osiągała nawet do 29,6 metrów wysokości. Gdyby wówczas uderzyła w wysoki blok mieszkalny, byłby to pułap siódmego piętra. Oczywiście to szczytowy moment, normalnie aż tak spektakularnie nie wyglądała. Po prostu powoli zmywała sobie z powierzchni całe miasto, zabierając ze sobą łodzie, samochody, domy, lampy, znaki drogowe, płoty, drzewa, kosze na śmieci, automaty z napojami, skutery, drzwi, okna, bramki z osiedlowych boisk, sygnalizację świetlną.
Ludzi.
Fala uderzająca w Japonię po czwartym co do wielkości zmierzonym trzęsieniu ziemi w historii była tak duża, że w mniej niż dobę dotarła do wybrzeży Chile. Zdołała zebrać swoje śmiertelne żniwo nawet w Indonezji i Stanach Zjednoczonych. Wskutek fali oficjalnie zginęło około 16 tysięcy osób. Dodatkowe pięć tysięcy zostało uznanych za zaginione, choć to oczywiste, że są już nie do odnalezienia, więc de facto można ich do tego grona doliczyć.
Ponad 300 tysięcy ludzi zostało bez dachu nad głową. Dwa miliony mieszkań zostały bez prądu. Półtora miliona z nich nie miało dostępu do bieżącej wody. Setki tysięcy ludzi spały w budynkach, które ocalały. W ratuszu. W szpitalu. Na sali gimnastycznej. Wszyscy razem, na kupie. Bez jedzenia, bez wody, w takim ubraniu, w jakim zdążyli wybiec z mieszkania. I bez pojęcia, ile przetrwają. Nawet jeśli rząd wysłał sowite transporty żywności czy koców, to i tak trzeba było najpierw odblokować drogi i odbudować mosty, by mogły one dotrzeć do zainteresowanych.
Fala całkowicie zmyła z powierzchni ziemi miasta Natori, Ishinomaki, Kamaishi, Ofunato, Miyako, Minamisanriku, Kesennuma i Rikuzentakata, poważne szkody zanotowano w Hachinohe i Sendai.
Wraz z grupą roześmianych Japończyków wpatrujemy się w umilające oko czirliderki. Świeci słońce, piwo się leje, kiełbaski się pieczą, ryba się smaży się przygotowuje, panuje sielankowa wręcz atmosfera.
Znajdujemy się w Sendai. Siedem lat temu fala zalewałyby nasze kostki. Woda doszła wówczas do stadionu miejscowego klubu, Vegalty, ale nie spowodowała na nim większych zniszczeń.
***
***
Zniszczona została wprawdzie tylko część Sendai, głównie ta przy wybrzeżu, które znajduje się względnie daleko od centrum i nie będzie już raczej nigdy odbudowane – tylko szaleniec wybuduje się dziś przy oceanie – ale jeśli tak wygląda miasto po tak wielkim kataklizmie, to my nie mamy żadnych pytań. Podczas kilkugodzinnego spaceru po Sendai skutków największej klęski w Japonii od czasów Hiroszimy i Nagasaki zwyczajnie… nie znajdujemy.
– Inaczej jest przy linii brzegowej, ale praktycznie wszystko zostało już tam uprzątnięte. Dziś to po prostu jedno, wielkie pole bez żadnej cywilizacji – słyszymy.
W oczy rzucają się potężne, betonowe wzmocnienia domostw usytuowanych na górkach, potencjalnie zagrożonych uderzeniem wielkiej fali w przyszłości. Czuć, że ludzie, którzy związali swoją przyszłość właśnie z tym jakże narażonym na kolejne trzęsienia miastem, podchodzą do tsunami z ogromnym respektem.
Kilka domostw wciąż buduje zabezpieczenia. Worki z piachem zakopywane są pod ziemią, a później zalewane betonem.
W Sendai wszędzie widać studzienki, ale walka nimi z tsunami jest jak pójście z nożykiem na armię czołgów.
Już na godzinę przed meczem Vegalty pod stadionem w Sendai trwa święto. Zgromadzeni zdają się nie pamiętać już o tej strasznej tragedii. Panuje festyn.
Dla Japończyka praca jest świętością i widać to nawet podczas tak błahej sytuacji jak mecz piłki nożnej. Idąc do kasy po bilet pani kłania się w tempie stu pokłonów na minutę. Proponuje sektor na środku, który nie przypada mi do gustu. Przeprasza pięć razy, po czym w pośpiechu woła osobę znającą angielski, która na powitanie także mnie przeprasza, a później wydaje bilet na najbardziej fanatyczną trybunę. Gdy Japończycy nie są w stanie czegoś zrobić, wpadają panikę. „Chryste Panie, on czegoś ode mnie chce, a ja nie wiem, jak to załatwić. I co teraz?! Rany!!!” – z twarzy i rozdygotanych rąk sprzedawczyni wyczytuję, że w jej głowie zachodzi teraz właśnie taki proces myślowy. A ja tylko chcę kupić wejściówkę na mecz piłki nożnej.
Czirliderkom uśmiech nie schodzi z ust. Tak musi być, bo gdyby były smutne, źle wykonywałyby swoją pracę. Obsługa worków na śmieci (no… jest taki zawód, Japończycy przy swojej licznej populacji muszą wymyślać sobie niepotrzebne zawody) uśmiecha się szczerze z takim entuzjazmem, jakbyś zamiast papierka wrzucał stówę napiwku. Stojący przy wejściu steward cieszy się jak dziecko, gdy może wręczyć ci naklejkę z logiem Vegalty i wytłumaczyć, że możesz przykleić ją sobie na policzku.
Na wejściu wcale nie byłem przeszukiwany i widziałem ananasów, którzy bez problemu wnosili na stadion swoje piwo.
Czy to już ten moment, w którym zaczęliście rozważać przeprowadzkę do Japonii?
Fajny rower pozostawiony samemu sobie ot tak, bez żadnej kłódki czy zapięcia. W Japonii w zasadzie nie ma kradzieży. Gdy jadąc pociągiem chcesz wyjść do toalety i zarezerwować swoje miejsce, kładziesz na nim… portfel.
Stoisko z żarciem, obok kilkaset tysięcy jenów do wydawania reszty.
Na stadionie można kupić zarówno oryginalne koszulki, jak i… podróbki.
Zabawa na trybunach zaczyna się 40 minut przed meczem. Pisząc o zabawie mam na myśli normalne, regularne przyśpiewki, mające wspierać lokalnych piłkarzy już od rozpoczęcia rozgrzewki. Nigdy nie rozumiałem na polskich stadionach sektorówek wywieszanych w okolicach – powiedzmy – 20 minuty, pod którymi zabiera się kibicom możliwość oglądania meczu. Na Vegalcie sektorówka została rozwinięta w momencie, gdy piłkarze wychodzili na boisko i powisiała jakieś trzy minuty. Piłkarze widzieli? Widzieli. Ładny obrazek do telewizji jest? Jest. Kibice się pobawili? Tak. Czy ktoś przegapił cokolwiek z meczu? Absolutnie nie.
W oczy rzucają się też inne różnice pomiędzy polskimi a japońskimi kibicami. Pierwsza jest taka, że ci japońscy ŚPIEWAJĄ. Być może to efekt tego, że na najbardziej zagorzałych sektorach znajduje się tyle kobiet (na oko proporcje to pięćdziesiąt na pięćdziesiąt) – tak czy siak przyśpiewek słucha się naprawdę miło. Inna różnica – na trybunach widać cały przekrój społeczeństwa. W Polsce normą jest, by ojciec zabrał syna na mecz, ale by 70-letnia matka zabrała 30-letnią córkę? Wybaczcie, mnie w naszym kraju nie było dane oglądanie takich obrazków.
Wierzcie bądź nie, to publika na najbardziej zagorzałym sektorze.
Na zapiewajłę nie została wybrana najbardziej kumata mordeczka, a młody chłopak, który po prostu ma w sobie najwięcej energii.
Na trybunach widać wielu kibiców w garniturach. Przychodzą na stadion prosto po pracy albo w przerwie.
Piłka jest traktowana jak rozrywka na równi z serialem i wyjściem na lody, więc kibice przyjmują z entuzjazmem zupełnie wszystko. Centrostrzał kilka metrów obok bramki? Woooow! Rywal totalnie spartolił sytuację? Wooooow! Vegalta strzela gola? Wooooow!!! Wooooow!!! Wooooow!!! Po spektakularnym kiksie nie ma szydery w stylu polskim, bardziej coś na zasadzie „haha, ale naszemu ulubieńcowi się przytrafiło, trzymajmy kciuki by później było lepiej!”.
Japońska kultura – chcesz wejść na krzesełko, zdejmij buty.
Kolega wciąż odsypia po derbach gminy Żabno.
Po meczu kibice nie schodzą od razu do wyjścia, a czekają na rytuał, bez którego nie może obyć się żaden mecz – pokłon. Piłkarze podchodzą do czterech trybun stadionu i właśnie w ten sposób dziękują za przybycie. Spacerowi wokół boiska towarzyszy wymachiwanie flag, pokazywanie transparentów, ciągły doping. Paradoksalnie na stadionie Vegalty najgłośniej jest przed meczem i po.
Większość kibiców ma koszulki z numerem “12”. To znak solidarności i przynależności do wspólnoty, która po wspólnej odbudowie miasta, jest w Sendai bardzo silna.
Bardzo ważnym momentem jest wywiad z zawodnikiem Vegalty, który zostaje puszczony na telebimie i w głośnikach. Fani słuchając go zamierają, jakby zdanie o tym, która bramka ustawiła mecz, była dla nich sprawą życia i śmierci.
W oko wpadł jeszcze inny pomeczowy rytuał piłkarzy – zwycięska drużyna ustawiła się w rządku, żeby przyjąć gratulacje od pokonanych. Ot, japońska mania ładu i porządku ma swoje odzwierciedlenie także i w tak błahych sytuacjach.
Będąc na meczu nigdy byś się nie spodziewał, że spora część tego miasta jeszcze siedem lat temu była zrównana z ziemią. Sendai do tragicznych wydarzeń się już nie wraca. Oczywiście wciąż o nich pamiętają, ale po co na każdym kroku rozdrapywać rany?
“Na stadionie już dawno nie rozmawia się o tragedii. Dla mnie osobiście było to jedyne miejsce, w którym mogłam się odciąć. Pochodzę spod Sendai i w tragedii nie ucierpiałam, ale zewsząd słyszało się o przyjaciołach, którzy kogoś stracili, albo którzy mieszkali w domach tymczasowych… Na stadionie odnajdywaliśmy wreszcie jakieś powody do radości”.
“Przechodząc przez bramę stadionu czuliśmy się jak w innym świecie. Choć sami nie ucierpieliśmy, to na stadionie potrafiliśmy zapomnieć o wszystkim, z czym zmagało się nasze miasto, a my razem z nim. Mieliśmy wtedy po 12-13 lat, było piekielnie ciężko”
Kibice Veglaty Sendai przed stadionem zostawiali pamięć o stratach, jakich dokonała woda. Odbierali ją dopiero po 90 minutach.
***
To oczywiste, że w takiej sytuacji rozgrywki J-League zostały przerwane. Piłkarze odpoczęli od sportu przez sześć tygodni. Zawodnicy Vegalty pierwsze dwa tygodnie po tragedii spędzili w swoich rodzinnych domach. Po tym czasie wrócili – choć nie wszyscy, bo np. przestraszony Marquinhos po tragedii rozwiązał kontrakt i opuścił Japonię po 10 latach nieprzerwanej gry na wyspie – by pomagać mieszkańcom Sendai w odbudowywaniu swoich mieszkań. Choć sami nie wcielali się w rolę Boba Budowniczego, to często odwiedzali grupkami tereny najbardziej dotknięte tragedią przynosząc poszkodowanym jedzenie, dając dzieciom swoje piłki czy buty i grając z nimi na ulicy.
Nie mamy już domku, ale chociaż piłkarz, którego uwielbiamy, przyszedł się z nami pobawić. Fajnie.
W siedzibie Vegalty Sendai zorganizowano zbiórkę żywności i wszelkich potrzebnych materiałów. To klub skupiał na sobie uwagę regionu i pełnił rolę megafonu, który nawoływał po całej Japonii i świecie o pomoc – i ją dostał, między innymi od Ipswich Town, którego kibice przeprowadzali na trybunach zbiórki na odnowę zniszczonych terenów. Pieniędzy potrzebował także sam klub, którego centrum treningowe zmieniło się w pobojowisko, choć rzecz jasna nie była to sprawa pierwszej potrzeby.
***
Pamiętacie pierwszy mecz po tsunami?
Miku: – Oczywiście, Kawasaki Frontale, wyjazd. Pojechało nas ponad trzy tysiące, a kibice gospodarzy śpiewali przyśpiewki razem z nami na znak solidarności. To był mecz… bardzo dziwny. Jadąc na niego nikt z nas nie miał pojęcia, kogo zastanie, a kogo nie. Gdy kogoś zabrakło na trybunach, zastanawialiśmy się: wszystko z nim OK? Przez kilka tygodni całe miasto było zaangażowane w odbudowę miasta. My sami pomagaliśmy w rozwożeniu żywności i środków pierwszej potrzeby po całej okolicy. Najważniejszą cechą japońskiej kultury jest współpraca i w obliczu zagrożenia zawsze potrafimy się zjednoczyć.
Shun: – Mówiąc wprost, na pierwszym wyjeździe dowiedzieliśmy się, kto z naszej grupy kibiców wyszedł z tsunami bez szwanku, a kto… Droga na mecz upłynęła na rozmowach. Każdy opowiadał, jak sobie radzi w tej sytuacji, co dzieje się w jego pracy, jak rodzina…
Jak wyglądała wasza pomoc?
Miku: – Dostawaliśmy informację, że w danym miejscu pojawił się transport mleka, leków albo koców. Z naszym samochodem nic się na szczęście nie stało, więc zabierałam ile mogłam i rozwoziłam. Każdy z nas starał się choć trochę pomóc.
Shun: – Podziwiam ludzi, którzy to przetrwali. Żyli porozbijani w szkołach czy halach sportowych. Pamiętam, że gdy wszedłem za pierwszym razem do takiej szkoły… Wyobraź sobie kilkaset ludzi leżących obok siebie przez tydzień bez żadnego prysznica. Odór niesamowity. Czasami przyjeżdżaliśmy już po zmroku i przywoziliśmy niektórym ich pierwszy posiłek tego dnia. To było straszne.
Miku: – I wyobraź sobie teraz, że po kilku tygodniach takiego życia ci ludzie mogą pójść na mecz i oglądać, jak piłkarze wypruwają sobie flaki na boisku specjalnie dla nich. Walczą, by dać im pierwszy powód do radości od kilkudziesięciu dni. Rozmawiałam wtedy z kilkoma ludźmi naprawdę dotkniętymi tsunami i wszyscy byli zgodni, że Vegalta pozwala im na chwilę zapomnieć o wszystkich problemach. Odciąć się.
Shun: – Nas całe szczęście fala nie dotknęła, ale identyfikujemy się z historią naszego klubu. Jesteśmy z niej dumni. Dumni z tego, że tak szybko się podnieśliśmy. I dumni z naszych piłkarzy.
***
Douglas Hourcombe, reżyser filmu o Vegalcie Sendai: – Przy produkcji filmu porozmawialiśmy szczerze z wieloma mieszkańcami Sendai dotkniętymi falą. Każdy z nich miał swoje wewnętrze walki – czy to fizyczne, czy emocjonalne – w których musiał przetrawić to, co się wydarzyło. Najdramatyczniejsze historie słyszeliśmy wzdłuż brzegu. Znajdowaliśmy tam ludzi, którzy na własnych oczach tracili całe rodziny, ludzi, którzy spędzali całe miesiące na poszukiwaniu ciał swoich bliskich… Filmując to czułem się nieswojo, ale ci ludzie byli przekonani, że ktoś powinien usłyszeć o ich historii. Czuli, że świat o nich powoli zapomina.
Ta społeczność mnie zafascynowała. Ani razu nie spotkali się wzajemnie, a każdy zgodnie stwierdził, że trzeba wspólnymi siłami jak najszybciej się odbudować. Każdy mieszkaniec w tej walce odegrał jakąś rolę. To, że pojawili się tłumnie na pierwszym meczu po przerwie w rozgrywkach i zabrali ze sobą dumne banery nawołujące do zwycięstwa… To niesamowite. Stadion stał się dla tych wszystkich ludzi miejscem, w którym mogli się wykrzyczeć, wypłakać, wyrzucić z siebie całe emocje, których przecież nie brakowało. Dla wielu Vegalta była jak katharsis.
***
W ciągu ostatnich 24 godzin w Japonii miało miejsce jedno trzęsienie ziemi.
W ciągu ostatnich siedmiu dni było ich pięć.
W ciągu miesiąca – 39.
W ciągu roku – 425.
Jeśli Japończyk nigdy nie przeżył trzęsienia ziemi, to albo jest bardzo młody, albo całe życie spędził na emigracji. Życie w kraju naszych grupowych rywali przypomina spanie na bombie. Nigdy nie wiesz, w którym momencie ta może się aktywować. Zwłaszcza, że służby w wielu prefekturach alarmują, że lada moment, już lada chwila może nawiedzić ich największe trzęsienie ziemi od lat.
W jednym momencie możesz stracić prawie wszystko.
W Sendai i okolicy stracili domy, stracili rodziny, stracili auta, ale nie stracili wiary i poczucia wspólnoty.
Dla japońskiego samuraja największą plamą na honorze było poddanie się. Łamał w ten sposób swój własny kodeks moralny, przez co czynił swoje życie bezwartościowym. Plama z czasem mogła tylko się powiększać. Samuraj mógł zmazać woje winy dokonując seppuku. Poddanie się było zatem winą godną wbicia noża prosto we wnętrzności.
W Sendai nigdy się nie poddali.
Po upiornym tsunami Vegalta, dotychczasowy ligowy średniak, zaliczyła serię jedenastu meczów bez porażki, bijąc przy tym najbardziej renomowane ekipy w lidze. Identyczna seria przydarza się Vegalcie w sezonie 2011 jeszcze raz.
W następnej edycji J-League Vegalta bije się do przedostatniej kolejki o mistrza. Ostatecznie zajmuje drugie miejsce w lidze.
Z SENDAI JAKUB BIAŁEK
WSZYSTKIE ODCINKI CYKLU VITAY SENEGAL:
– tekst o akademii, w której wychował się Sadio Mane – CZYTAJ TUTAJ
– reportaż z Wyspy Goree, czyli wyspy niewolników – CZYTAJ TUTAJ
– wywiad z renomowanym dziennikarzem Bambą Kasse o realiach senegalskiej piłki – CZYTAJ TUTAJ
– dzień z życia senegalskiej redakcji – CZYTAJ TUTAJ